<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIII.

Rzecz dziwna, ile to ważnych zdarzeń nastąpić może po sobie w krótkim czasie! Jedna chwila, tak się zdawało przynajmniej, starczyła na to, aby zmienić całą przyszłość chłopczyka, skaczącego po beczułkach i workach z towarami w sklepie pana Hobbesa; aby go przenieść ze skromnego mieszkania matki, z cichego zaułka Nowego-Yorku, do jednego z najwspanialszych zamków starej Anglii. W przeciągu tej jednej chwili został on lordem, wnukiem możnego hrabi, spadkobiercą dóbr rozległych i ogromnego majątku, przedstawicielem znakomitego rodu. I oto znowu druga chwila mogła wyzuć małego lorda z tych wszystkich bogactw i dostojeństw czyniąc go ubogim sierotą bez grosza, a nawet rzucając nań w oczach wielu ludzi podejrzenie oszustwa; bo jeżeli nie był rzeczywistym spadkobiercą, niejeden mógł sądzić, że on lub matka w jego imieniu użyła podstępu dla przywłaszczenia sobie cudzej własności. Miała wreszcie nastąpić trzecia, ostateczna zmiana w losach małego lorda: wątpliwości się rozjaśniały, napastnicy upokorzeni ustępowali, on zaś z tryumfem i chwałą pozostawał na stanowisku, które mu wydrzeć usiłowano.
Lecz nie uprzedzajmy wypadków. Gdy sprawa przeszła na drogę sądową, okazało się wkrótce, że kobieta, odgrywająca rolę lady Fautleroy, nietyle była zręczna, ile zła i chciwa. Przyparta do muru przez pana Hawisama, zaczęła się tak widocznie plątać w odpowiedziach, tak się mieszała, zwłaszcza przy oznaczeniu daty urodzenia synka, że obudziła podejrzenia starego doświadczonego prawnika. Spostrzegłszy to, wpadła w gniew szalony i utraciła resztę zimnej krwi i przytomności. Starała się nadrabiać zuchwalstwem, upierała się przy twierdzeniach, które codziennie zmieniała, gmatwając się coraz więcej w swoich zmyśleniach i kłamstwach.
Pan Hawisam tyle tylko wyrozumiał z jej zeznań, że jeżeli i była żoną Bewisa, to bardzo niedługo pozostawali z sobą w zgodzie i rozstali się po krótkiem, burzliwem pożyciu. Lecz rzeczy najważniejszej, przyjścia na świat dziecka, nie było sposobu dokładnie rozjaśnić. Matka utrzymywała, że chłopczyk miał pięć lat, a on wyglądał najmniej na ośm lub dziewięć, co gorsza nie mogła sobie przypomnieć, w jakiej parafii był ochrzczony, metrykę obiecywała przedstawić, ale ciągle odwlekała, posiadała tylko metrykę ślubną z przed sześciu lat. Już więc pan Hawisam domyślał się i sam, że ta kobieta, wychodząc za syna hrabiego, miała dziecko z pierwszego małżeństwa i teraz chciała je podstawić, jako spadkobiercę, gdy nadeszły listy z Nowego-Yorku, od kupca do Cedryka i do hrabiego, a od młodego adwokata Harrisona do niego. Łatwo sobie wyobrazić, jakie wywołały wrażenie. Hrabia nie obraził się wcale, że jakiś tam kupiec korzenny ośmielił się pisać do niego, wezwał natychmiast telegramem pana Hawisama z Londynu i obaj zamknięci w bibliotece zamkowej długo się naradzali nad tem, co czynić wypadało w takich okolicznościach.
— Te wiadomości — rzekł pan Hawisam — potwierdzają podejrzenia moje, o których wspominałem waszej Dostojności, mianowicie co do wieku dziecka. Byłem przekonany, że jest znacznie starsze i przypuszczałem inne, dawniejsze małżeństwo, a oto mamy na to dowody. Podług mnie należy telegrafować niezwłocznie do Nowego-Yorku, aby dwaj bracia Tiptonowie, Ben i Dik, przybyli tu jaknajśpieszniej i zaświadczyli przed sądem prawdę swoich zeznań. A tymczasem trzeba to zachować w najgłębszej tajemnicy, aby mniemana lady Fautleroy nie domyśliła się niczego. Gdy mąż i szwagier staną przed nią niespodziewanie, straci głowę i przyzna się odrazu. Ta kobieta już i tak miesza się i plącze, cóż będzie wobec dowodów podobnych!
Zgodził się na to hrabia i wszystko poszło tak, jak przewidział stary prawnik. Ażeby nie budzić przedwcześnie podejrzenia kobiety, pan Hawisam w dalszym ciągu z nią się widywał, zadawał pytania, chociaż niewiele już teraz i zważał na jej odpowiedzi, odkiedy miał nadzieję z innego źródła zasięgnąć wiadomości wiarogodniejszych. Szło mu tylko o to, aby ją utrzymać w spokoju póty, póki nie przybędą spodziewani goście z Ameryki. Podstęp udał mu się doskonale, bo domniemana lady Fautleroy, wyobrażając sobie, że strona przeciwna dała się przekonać jej zmyśleniom, zaczęła być coraz zuchwalszą i pewniejszą siebie.
A wtem, gdy pewnego rana siedziała najspokojniej w swoim pokoju, w gospodzie „Pod Koroną hrabiów Dorincourt,“ w najparadniejszym pokoju, który zwała salonem i marzyła o przyszłej swej wielkości, oznajmiono jej pana Hawisama. Jakież było zdziwienie jej i przerażenie, gdy ujrzała w towarzystwie prawnika trzech innych gości; byli to hrabia Dorincourt, znany nam dobrze Dik Tipton i brat jego Ben, mężczyzna trzydziestoletni, którego twarz miała wyraz uczciwości i stanowczości.
Kobieta zerwała się nagle z kanapy, na której zwykle przybierała poważną i uroczystą postawę, okrzyk trwogi i złości wyrwał się z jej piersi. Oddawna przestała myśleć o pierwszym mężu i jego bracie, szeroki ocean dzielił ją od nich, nigdy jej nawet do głowy nie przyszło, aby ich kiedykolwiek w życiu zobaczyła. Niedziw, że na ich widok straciła przytomność i zdradziła się głośnym okrzykiem. Dik pierwszy się odezwał:
— Jak się masz, Minno, dawnośmy się nie widzieli.
Brat jego w milczeniu i ze smutkiem widocznym patrzał na kobietę, z którą wiązały się dla niego najprzykrzejsze wspomnienia.
— Czy ją pan poznajesz? — zapytał pan Hawisam, bacznie spoglądający na oboje.
— Tak jest — odpowiedział Ben Tipton — poznałem ją, a i ona mnie poznała z pewnością.
Powiedziawszy to, odszedł wolnym krokiem do okna i zaczął patrzeć w ulicę; widocznie chciał wzrok odwrócić od tej, której widok żadnej mu nie sprawiał przyjemności. Dopełnił obowiązku, poznał ją, nie widział potrzeby patrzeć na nią ani chwili dłużej. Kobieta spostrzegła odrazu, że wszystko stracone, ogarnął ją szał złości, nie powstrzymywała się wcale, z ust jej wyrwał się potok słów gwałtownych, miotała się, jak nieprzytomna, w bezsilnym gniewie i wściekłości. Dik pamiętał dobrze te napady, których nieraz bywał świadkiem w domu brata; nie mógł wytrzymać i zaczął szydzić ze złośnicy na sposób uliczników, czem wcale jej nie ułagodził. Ben stał nieruchomy przy oknie, nie chciał ani widzieć, ani słyszeć tego, co się działo. Nareszcie, gdy wrzaski ucichły nieco, zbliżył się do pana Hawisama i rzekł spokojnie i poważnie:
— Mogę przysiądz przed Bogiem i przed każdym sądem, że tę kobietę poznałem, że była moją żoną, a nie mogąc wytrzymać w pożyciu z nią, zgodziłem się na rozwód i z oczu ją straciłem. Ojciec jej uczciwym jest człowiekiem, żyje dotąd i niegodziwa ta córka dużo mu przyczyniła zgryzoty. Onby ją także poznał i prawdę słów moich zaświadczył.
Po chwili milczenia odezwał się wreszcie do kobiety i mówił, nie patrząc na nią:
— Co zrobiłaś z mojem dzieckiem? Gdzie ono jest? Jakiem prawem je sobie przywłaszczyłaś? Oddaj mi mojego syna, zabiorę go z sobą, cóżby się z nim stało pod opieką takiej matki?
Nie dokończył jeszcze, gdy drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się do połowy, wyjrzała z nich głowa dziecka, które podsłuchiwało tam zapewne. Dziecko to nie odznaczało się urodą, ani wdziękiem, ale miało twarzyczkę poczciwą i szczerą, podobne było do ojca.
Ben podszedł do drzwi i ująwszy chłopczyka za rączkę, przyciągnął go do siebie. Wzruszonym głosem i ze łzami w oczach mówił dalej:
— Przysięgnę także, że to moje dziecko, wydarte mi przez tę matkę wyrodną. Tomusiu — rzekł do chłopca — jestem twoim ojcem, zabieram cię z sobą.
— O, dobrze, tatko — zawołał spiesznie chłopczyna i wyraz zadowolenia ukazał się na jego twarzy. Widocznie niezbyt rozkoszne życie prowadził przy matce. Dzieciństwo jego upłynęło u jakiejś płatnej kobiety, matki prawie nie widywał, bo wcale o niego nie dbała. Dopiero przed kilku tygodniami, gdy w głowie jej powstał pomysł nowy i miała nadzieję dobry interes na nim zrobić, zabrała chłopca do siebie, ale i teraz nie okazywała mu czułości macierzyńskiej. Był on dla niej tylko narzędziem, prowadzącem do majątku, niczem więcej. Rozmaite przygody, których doznawał, odgrywając rolę lorda, już mu się biedakowi uprzykrzyły, ojciec tkliwie przemówił do niego, więc z wielką ochotą gotów był iść za nim.
— Ja także śmiało zaświadczyć mogę, że to syn mego brata i Minny — rzekł wówczas Dik, zbliżając się do chłopca — nietrzeba lepszego dowodu, jak ta blizna pod brodą.
I wskazał znaczek biały, nakształt gwiazdki, odbijający wyraźnie od rumianego ciałka pod brodą.
— Czy pamiętasz, Minno — mówił z szyderstwem do bratowej — zkąd mu się wzięła ta blizna? To upominek macierzyńskiej twojej miłości. Półmisek ten coprawda, który wyleciał z twych rączek, nie dla niego był przeznaczony...
I roześmiał się na głos.
— Chodźmy ztąd, Tomku — rzekł Ben, biorąc malca za rączkę — nie mamy tu już co robić. Jeżeli masz jaki kapelusz, to go poszukaj i chodźmy prędzej.
Chłopczyk pobiegł do drugiego pokoju, przyniósł kapelusz, paltocik i z rozrzewniającą ufnością podał rękę ojcu, poznanemu dopiero przed chwilą, z matką nie pożegnał się nawet.
— Gdybym był jeszcze na co potrzebny — rzekł Ben do pana Hawisama — wiesz pan, gdzie mnie szukać, będę na pańskie rozkazy.
I wyszedł wraz z dzieckiem, nie spojrzawszy na rozzłoszczoną kobietę, która znowu głos podniosła, miotając obelgi i złorzeczenia, z czarnych jej oczu strzelały błyskawice wściekłego gniewu. Hrabia włożył na nos lornetkę i z najzimniejszą krwią patrzał na nią, jakgdyby miał przed oczyma dziką kotkę lub inne złośliwe zwierzątko.
— No no, moja pani — odezwał się spokojnie pan Hawisam, gdy Ben z bratem i synkiem wyszedł — zostawmy te gniewy i fochy, to się na nic nie przyda. Jeżeli pani nie chcesz się dostać do więzienia za podstęp i oszustwo, radzę się uspokoić i umilknąć.
Głos starego prawnika był tak stanowczy, że złośliwa kobieta ulękła się groźby i ucichła. Wybiegła, jak szalona, do drugiego pokoju i drzwi za sobą zatrzasnęła z hałasem, zostawiając dwóch panów samych.
— Już teraz pozbyliśmy się jej na zawsze — rzekł pan Hawisam, zacierając ręce — możemy być zupełnie spokojni, nie odezwie się więcej.
W rzeczy samej tegoż dnia jeszcze opuściła gospodę i nigdy o niej nie słyszano.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.