<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVI.

O! jakiż piękny był dzień urodzin małego lorda i jak go wszystko cieszyło serdecznie! Cały park przepełniony był drużyną wesołych gości, przybranych w suknie świąteczne, jasne, różnobarwne. Wszystko to uwijało się wśród zieleni drzew wspaniałych, a z wieżyczek zamku, z namiotów, ustawionych w parku, ażeby każdy mógł się posilić i wypocząć, powiewały prześliczne kolorowe chorągiewki. Mężczyzni, kobiety, dzieci, kto tylko żył w okolicy, śpieszył w tym dniu uroczystym na zamek, ażeby się nacieszyć widokiem małego lorda, którego ludność tutejsza już utracić miała, a teraz z uniesieniem witała na nowo, jako lorda spadkobiercę, przyszłego pana i dziedzica tych włości. A obok niego witano niemniej życzliwie i matkę, tę młodą, miłosierną panią, która tyle dobrego robić umiała niewielkiemi środkami i tak powszechną zjednała sobie miłość.

Sędziwy hrabia korzystał także w pewnej
mierze z tych uczuć ludności dla wnuka i synowej. W tych sercach prostych i poczciwych już nawet i dla niego budzić się zaczynała życzliwość, choćby tylko przez wzgląd na to dziecko, okazujące mu takie przywiązanie, na miłą panią, której starzec oddawał teraz jawnie sprawiedliwość, otaczał szacunkiem należnym synowej, matce ukochanego wnuka. Chodziły nawet pogłoski, z najwiarogodniejszych źródeł czerpane, że dumny hrabia nie mógł się oprzeć urokowi tej synowej i pokochał ją tak samo, jak dziecko; i wszystkie serca przepełnione były radością, ożywione nadzieją lepszej przyszłości, bo mógłże hrabia pod wpływem tych dwojga słodkich istot pozostać samolubem, nielitościwym dla nędzy, nieczułym dla cierpiących?

O! co za tłumy cisną się po alejach wysadzanych wiązami, po murawach kwiecistych i namiotach. Wszyscy panowie okoliczni przybyli także z rodzinami na zaproszenie hrabiego, każdy pragnął mu powinszować pomyślnego zakończenia sprawy i poznać panią Errol, o której tyle dobrego słyszano. Przybyła i lady Lorridale z mężem i piękna miss Wiwiana. Sędziwa pani jest tryumfująca, lecz nie szydzi z brata, szczerze się cieszy jego nawróceniem.
Jak tylko Cedryk ujrzał zdaleka miss Wiwianę, podbiegł zaraz i obie rączki wyciągnął do niej. Ona go chwyciła w objęcia i uściskała serdecznie, jak młodszego, ukochanego braciszka.
— O, mój drogi mały lordzie! — wołała — jakże się cieszę, jak szczerze się cieszę, że wszystko dobrze się skończyło. Byliśmy w takiej obawie... O, jakież to szczęście!
Obeszła z nim cały park, bo Cedryk chciał jej pokazać przygotowania do iluminacyi. Potem przedstawił jej przyjaciół swoich z Nowego-Yorku, kupca korzennego i Dika, których już znała z opowiadania jego.
— Miss Wiwiano — rzekł chłopczyk — to jest pan Hobbes, mój najdawniejszy przyjaciel, a to drugi mój przyjaciel Dik. Ja im mówiłem, że pani taka śliczna, i że zobaczą panią w dzień moich urodzin.
Miss Wiwiana podała uprzejmie rękę kupcowi i Dikowi, rozmawiała z nimi o ich podróży, o Ameryce i pytała, czy im się Anglia podobała. Cedryk uszczęśliwiony był myślą, że piękna panna zachwyci obu jego przyjaciół, tak jak i jego samego zachwyciła.
— Bardzo ładna i miła panienka, a jaka uprzejma — mówił Dik do kupca, gdy chłopczyk oddalił się z towarzyszką swoją — nigdy nie widziałem ładniejszej i milszej w całym Nowym-Yorku.
I długo wodził oczyma z uwielbieniem za piękną panną, która trzymając małego lorda za rączkę, przechodziła z nim od jednej gromadki do drugiej, uśmiechała się wdzięcznie do wieśniaków, rozmawiała z nimi, przypatrywała się tańcom.
W całym parku panował gwar wesoły. Grano w gry rozmaite, urządzone na murawach lub w namiotach, orkiestry przygrywały do tańców, nie ustających ani na chwilę; stoły, zastawione rozmaitemi przysmakami, także były nieustannie otoczone, a wypróżnione półmiski i butelki zastępowano natychmiast świeżemi. Wszyscy byli zadowoleni, szczęśliwi, począwszy od małego solenizanta.
Szczęśliwy był także i starzec, który dotychczas wśród bogactw i dostojeństw swoich nie zaznał nigdy prawdziwego szczęścia. Może dlatego czuł się teraz bardziej niż kiedykolwiek zadowolonym, że zarazem czuł się trochę lepszym. Nie był on jeszcze i dziś tak dobrym, jakim go sobie wyobrażał Cedryk, ale przynajmniej przywiązał się do kogoś, a nieraz nawet z ochotą spełniał dobre uczynki, do których myśl mu poddało tkliwe, poczciwe serduszko dziecinne. Był to w każdym razie dobry początek. A trzeba też dodać, że odkiedy pani Errol przeniosła się do zamku, hrabia coraz więcej smakował w jej towarzystwie. Pogłoski nie kłamały: ku wielkiemu podziwieniu własnemu, starzec pokochał synową w rzeczy samej. Lubił patrzeć na twarz jej łagodną, słuchać miłego jej głosu. Gdy siedział w bibliotece na dużym swoim fotelu, lubił ją mieć przy sobie razem z dzieckiem i przysłuchiwać się rozmowie obojga. Te słodkie, tkliwe wyrażenia były dla niego nowością, rozumiał teraz, jakim sposobem dziecko, wychowane w skromnym domku amerykańskim, żyjące w przyjaznych stosunkach z kupcem korzennym i chłopcem, czyszczącym buty na ulicy, takie szlachetne miało uczucia i ułożenie tak przyzwoite, że odrazu potrafiło się znaleźć w najparadniejszym salonie, wśród wykwintnego towarzystwa i zastosować się bez trudności do wysokiego stanowiska swego.
Łatwo to było zrozumieć: dziecko miało zawsze przy sobie serce prawe i kochające, przejęło się zawczasu najszlachetniejszemi uczuciami, widziało ciągle przykład najlepszej matki i przykład ten naśladowało. Próżność go nie zaślepiła, zbytki nie popsuły, bo serce jego niewinne posiadało skarby miłości dla bliźnich, a myśl ustawicznie dobrem tych bliźnich była zajęta. Dla małego lorda, bogactwa, które spadły nań tak niespodzianie, były tylko środkiem czynienia dobrze.
Hrabia Dorincourt, przechadzając się po parku, nie spuszczał oczu z chłopczyka, a ten uwijał się wszędzie wesoło, przechodził od jednej gromadki do drugiej, skinieniem głowy witał znajomych, z ożywieniem tłómaczył to i owo amerykańskim przyjaciołom, to znów powracał do matki i innych pań, gwarzył ze wszystkimi, do wszystkich się uśmiechał. Hrabia spoglądał na to, gładził wąsa i powtarzał sobie w duszy, że taki spadkobierca nietylko jemu, lecz rodowi staremu zaszczyt przyniesie.
W dużym namiocie zebrali się najstarsi i najpoważniejsi dzierżawcy. Po przekąsce zaczęły krążyć kielichy, wznoszono różne toasty według zwyczajów angielskich. Najpierw zdrowie hrabiego i nigdy zapewne nie życzono mu zdrowia z taką szczerą przychylnością. Potem z kolei wniesiono zdrowie młodego lorda spadkobiercy.
Gdyby ktokolwiek z obecnych nie znał jeszcze dokładnie uczuć ludności tutejszej dla Cedryka, powziąłby o nich wyobrażenie najlepsze tej chwili:
— Niech nam żyje lord Fautleroy!
Ten okrzyk wywołał taką burzę wiwatów, oklasków, taki gwar radosny, taki hałas powstał w całym parku, że muzykę zagłuszono, zewsząd tylko słychać było to jedno imię, powtarzane z zapałem przez tysiące głosów. Poczciwi ci ludzie ochrypli z krzyku, nie zważając na obecność pań zamkowych, brząkali kielichami, podnosili je w górę i w niebogłosy wołali:
— Niech nam żyje lord Fautleroy!
A wszystkie oczy zwrócone były na ślicznego chłopczyka, który stał pomiędzy dziadkiem i matką, rozpromieniony, szczęśliwy, widząc się przedmiotem takich hołdów i takiego uwielbienia.
— Niech Bóg błogosławi to dziecko kochane! — wołały kobiety — niech rośnie na pociechę naszę!
Cedryk kłaniał się na wszystkie strony, dziękował; a potem mówił, zwracając się do matki:
— Jak oni mnie kochają! Muszą mnie bardzo kochać, nieprawdaż? O, Kochańciu, jakież to szczęście!
Hrabia położył dłoń na ramieniu dziecka:
— Trzeba im odpowiedzieć, chłopcze — rzekł — przemów do nich, podziękuj za te wiwaty i okrzyki.
— Czy naprawdę? — szepnął Cedryk zakłopotany — cóż ja powiem? — i podniósł oczy na matkę i miss Wiwianę, jakby wzywał ich pomocy.
Pani Errol uśmiechnęła się i dodała mu odwagi, a miss Wiwiana szepnęła także słówko zachęty.
Chłopczyk postąpił naprzód i mówił głośno, wyraźnie, chociaż troszkę nieśmiało z początku:
— Bardzo, bardzo jestem wdzięczny państwu za tyle grzeczności i... i... spodziewam się, że wszyscy się dobrze bawią w dzień moich urodzin, bo ja bawię się wybornie. Rad jestem niezmiernie, że mnie tak wszyscy kochają, i ja także kocham wszystkich, wszystkich tu obecnych. Chciałbym, ażeby wszyscy byli szczęśliwi, a i dziadunio chce tego, bo on jest taki dobry, i dla mnie, i dla każdego. Jak dorosnę, będę się starał iść w jego ślady i uszczęśliwiać wszystkich dokoła, tak samo, jak on.
I znowu ozwały się ogłuszające wiwaty, Cedryk z uśmiechem powrócił do dziadka, ujął go za rękę i pieszczotliwie oparł główkę na jego ramieniu.
Otóż i koniec naszej powieści. Jeszcze tylko wspomnimy w krótkości, co się stało z kupcem korzennym. Zacny ten człowiek tak był zachwycony tem wszystkiem, co widział w zamku, tak mu żal było przytem rozstawać się z małym przyjacielem, że z dnia na dzień odkładał wyjazd do Ameryki. Skończyło się na tem, iż przystał na żądanie zastępcy swego w Nowym-Yorku i sklep swój korzenny mu odstąpił; a sam założył podobny w pobliskiem mieście. Handel jego rozwinął się wkrótce bardzo pomyślnie, gdyż wszystkie bogatsze domy okoliczne, za przykładem zamku, u niego robiły zakupy, jedni drugim go polecali. Gdy Dik Tipton, po ukończeniu nauk, miał powracać do brata, do Ameryki, namawiał go, ażeby z nim jechał, stary kupiec pokręcił głową przecząco:
— Nie — rzekł stanowczo — nie mogę się z nim rozstać. Zresztą, powiem ci szczerze, przywykłem do tutejszego kraju. Ameryka ma zapewne swoje dobre strony, ale Anglia wyżej stoi. Naród, ażeby był wielkim narodem, powinien mieć magnatów, lordów, hrabiów. Takie jest moje przekonanie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.