<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mały lord
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1889
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Julia Zaleska
Ilustrator Reginald Bathurst Birch
Tytuł orygin. Little Lord Fauntleroy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXV.

Pan Hawisam widział się raz jeszcze z Benem Tiptonem przed odjazdem jego do Ameryki. Powiedział mu, że hrabia serdecznie pragnął odwdzięczyć się czemkolwiek i jemu, i bratu, za tak wielką usługę; chciał także uczynić coś dla dziecka, które w tej brzydkiej sprawie nic nie zawiniło. Zapytał więc prawnik w imieniu hrabiego, czemby mógł mu się przysłużyć. Ben odpowiedział, że byłby najszczęśliwszy, żeby mu kto pożyczył pewną niewielką sumę pienieżną, którą wymienił. Tyle bowiem żądano za ładną posiadłość w Kalifornii. Ziemia tam była bardzo żyzna, pastwiska przepyszne, nabywca mógł z łatwością wypłacić należność po latach niewielu, pracując pilnie i oszczędzając. Gdyby hrabia zechciał mu dopomódz w nabyciu tej posiadłości i poczekać cierpliwie, onby się zobowiązał wypłacić dług ten częściowo, a teraz, mając syna przy sobie, pracowałby dla niego, dla zapewnienia mu przyszłości, z większą niż dotąd gorliwością. Hrabia kazał mu wypłacić żądaną sumę i prosił, aby ją przyjął na własność, nie myśląc o zwracaniu.
Ben przyjął z wdzięcznością, powrócił do Kalifornii, nabył upragnioną posiadłość i tak mu się poszczęściło, że wkrótce dorobił się znacznego majątku. Tomek rósł zdrowo, a wychowany starannie przez ojca, przywiązał się szczerze do niego, gorliwie mu w pracy pomagał i stał się pociechą ojca. Nieraz też Ben powtarzał, że chłopak ten wynagrodził mu wszystkie zgryzoty doznane w młodości. Dik nie powrócił do Ameryki razem z bratem, hrabia przyrzekł zająć się jego losem, a ponieważ chłopiec okazywał niepospolite zdolności i ochotę do nauki, ułatwiono mu więc środki i drogę do tego, a Dik uszczęśliwiony z największym zapałem zabrał się do książek.
Pan Hobbes przybył także do Anglii razem z Dikiem i bratem jego, nie wspominaliśmy jeszcze o tem, gdyż nie potrzebował brać żadnego udziału w sprawie, która się tak szybko i tak pomyślnie rozstrzygnęła. Poczciwy kupiec puścił się w podróż z Dikiem, chociaż nie był wzywany, lecz najpierw nie mógł opuścić tak dobrej sposobności obaczenia małego swego przyjaciela, a powtóre, tłómacząc się niejako sam przed sobą i z powodów, które go do tej podróży skłaniały, mówił sobie w duszy:
— Ostatecznie, nikt jeszcze nie wie z pewnością, na czem tam się to wszystko skończy. Gdzie jest proces, tam rozstrzygnięcie zawsze wątpliwe. A gdyby hrabia nie wygrał sprawy, gdyby sądy, bo ktoby tam ufał w sprawiedliwość sądów angielskich? gdyby więc te sądy przyznały spadek i tytuł przybłędzie, Cedryk z matką musiałby powrócić do Ameryki. Któżby ich wówczas odprowadził, opiekował się nimi w drodze i po przybyciu do Nowego-Yorku?..
Tego nikt oczywiście dopełnić nie mógł, tylko pan Hobbes i myśląc o tem, biedny kupiec sam już nie wiedział w dziwnej rozterce swych uczuć, czego pragnął: czy żeby Cedryk pozostał lordem i hrabią w Anglii, czy żeby z nim razem do Ameryki powracał? Wyruszył tedy pan Hobbes, pozostawiając sklep w rękach umówionego na prędce zastępcy. Po rozstrzygnięciu pomyślnem sprawy i zniknięciu Minny, miał zamiar odjechać wraz z Benem, lecz zatrzymał się na usilne prośby Cedryka, który chciał koniecznie, aby stary przyjaciel był obecny podczas uroczystości, mającej się odbywać niezadługo na zamku z powodu dziesiątej rocznicy jego urodzin. Wszyscy dzierżawcy byli zaproszeni, a także i dostojni sąsiedzi; czyniono ogromne przygotowania, miała być wielka uczta, tańce, zabawy, a wszystko to w parku, wśród zieleni i kwiatów, na zakończenie wieczorem zapowiedziana była wspaniała iluminacya, race i ognie sztuczne najpyszniejsze.
— A moje urodziny przypadają 4 Lipca! — mówił Cedryk półgłosem do starego kupca — Aha! widzi pan, toż trzeba szczęścia! My obaj z panem będziemy obchodzili dwie na raz uroczystości, nieprawdaż?
Musimy jednak wyznać, że spotkanie pana Hobbesa z hrabią nie było tak serdeczne i poufałe, jak sobie Cedryk wyobrażał. Hrabia nie miewał dotąd w życiu bliższych stosunków z kupcami korzennymi, tak samo, jak i pan Hobbes z hrabiami. Widywali się więc tylko o tyle, o ile konieczność tego wymagała, a rozmowy, które prowadzili z sobą, nie były zbyt ożywione. Trzeba także wyznać, że wszystkie wspaniałości i bogactwa hrabiowskiego zamku wprawiały naszego zacnego kupca w pewnego rodzaju odurzenie. Ile razy wstępował w te progi wysokie, tracił zupełnie zwykłą pewność siebie, z nieśmiałością prawie stąpał po paradnych kobiercach, błędnemi oczyma oglądał się dokoła, przejmowało go jakieś dziwne, uroczyste uczucie, gdy obok Cedryka, który gościowi robił honory domu dziadka, zwiedzał przepyszne komnaty zamkowe. Już zaraz u wejścia brama, przyozdobiona olbrzymiemi kamiennemi lwami, napełniała go zdumieniem, połączonem z uszanowaniem, a uczucia te wzmagały się na widok baszt, strzelnic, wieżyczek, sterczących po nad dachem; następnie olśniewały go niemniej okazałe kwietniki, tarasy, po których przechadzały się pawie z rozłożonemi barwnemi ogonami, sadzawki z pływającemi po nich łabędziami, tryskające wysoko fontany; wreszcie wielkie, paradne wschody i służba w liberyi, stojąca szeregiem w postawie głębokiego uszanowania, ilekroć przechodził tam z Cedrykiem, a raczej, ilekroć Cedryk go przeprowadzał. Zachwyt jego wzrastał stopniowo, gdy zwiedzał w towarzystwie małego lorda cieplarnie, zapełnione zwrotnikowemi roślinami, stajnie, gdzie każdy koń miał mieszkanie oddzielne, z napisem, głoszącym jego genealogią, wiek, imię, wreszcie zbrojownie, gdzie stały rzędem dawne pancerze, hełmy i wszelkie przybory, jakby czekając na rycerzy, mających je przywdziewać. Nic jednak nie zdumiewało poczciwca i nie zachwycało do tego stopnia, co galerya portretów rodzinnych.
— To jest coś, coś, niby muzeum, nieprawdaż? — zapytał, gdy Cedryk wprowadził go tam po raz pierwszy i pokazał wizerunki mężczyzn i kobiet w ubiorach staroświeckich; jedni mieli na sobie zbroje rycerskie, inni ogromne peruki i wykwintne dworskie stroje, kobiety suknie z aksamitu i złotogłowiu, perły i klejnoty — widziałem podobne muzeum w Nowym-Yorku.
— Nie, nie zdaje mi się, żeby to było toż samo, co muzeum — odpowiedział Cedryk, kręcąc główką z pewnem wahaniem, bo i sam nie rozumiał dokładnie tego, co miał tłómaczyć — musi to być coś innego. Dziadunio powiada, że to wszystko nasi przodkowie, rodzina nasza.
— Rodzina! — wykrzyknął pan Hobbes — to jedna ma być rodzina, ci panowie i panie? Mój Boże, że też się to wszystko wychowało!
I znów Cedryk usiłował mu wyjaśnić, o ile sam te rzeczy pojmował, że to nie jest jedno pokolenie, tylko przodkowie jego rodu. Zacny kupiec w nowe wpadł podziwienie; on z własnych swoich przodków zaledwo pamiętał ojca, matkę utracił w dzieciństwie, o dziadku nic a nic nie wiedział, bo ojciec jego przybył do Nowego-Yorku z dalekiej jakiejś okolicy, tam rodzinę pozostawił i nigdy z nią potem żadnych nie miał stosunków.
— Bo to tak widzi pan — mówił Cedryk, tłómacząc — to ojciec i matka dziadunia, a to znów ich ojciec i matka, to ojciec i matka tamtych i tak dalej, i tak dalej, aż do... — tu podnosił paluszek, namyślał się — aż do... nie mogę sobie przypomnieć, jak on się nazywał, ten oto pra-pra-pra-dziadunio mojego dziadunia, wiem tylko tyle, że przybył do Anglii razem z Wilhelmem Zdobywcą, niezmiernie dawno.
Gdy nie był pewny siebie, wzywał pomocy pani Millon, gospodyni zamkowej, ona umiała na pamięć imiona wszystkich osób, przedstawionych na portretach, znała nawet nazwiska malarzy, którzy portrety robili. Oprócz tego opowiadała z dokładnością największą dzieje tych panów i pań, dzieje niekiedy pełne wypadków nadzwyczajnych, zupełnie jak w powieściach lub bajkach. Zapoznawszy się lepiej z tą galeryą i osobami, przedstawionemi na owych portretach, pan Hobbes oglądał je raz po raz ze wzrastającem zajęciem i w końcu tak się w tych malowidłach rozmiłował, że nie mógł się oderwać od ich widoku. Wszystkie te osoby, jedynie dlatego, że należały do rodu Cedryka, przybierały w oczach jego cechy bohaterstwa i chwały.
Nieraz z gospody „pod Koroną Hrabiowską,“ gdzie mieszkał, przychodził do zamku na godzinkę poto jedynie, aby się napatrzeć na „przodków“ Cedryka. Nigdy się nie nudził w towarzystwie tych okazałych rycerzy i pięknych pań, którzy spoglądali na niego łaskawie z ram swoich złocistych.
— A wszystko to hrabiowie! powtarzał sobie w duszy — sami hrabiowie! I on będzie hrabią, tak jak i ci wszyscy!
Przyszło już bowiem do tego, że pan Hobbes stracił zupełnie dawniejszy wstręt do hrabiów i ich sposobu życia; jakkolwiek był człowiekiem silnych przekonań, tak bliski stosunek z potomkiem hrabiów i dostojnymi jego przodkami na przekonania nawet wpłynąć musi. Zresztą, najlepiej podobno określimy stan duszy zacnego kupca, powtarzając własne jego słowa, które mu się kiedyś wyrwały niechcący:
— Gdyby przeznaczenie było chciało, abym ja sam, Silas Hobbes, urodził się był hrabią, no, tobym się zgodził z przeznaczeniem — ze strony tak zawziętego demokraty było to ustępstwo niemałe.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Maria Julia Zaleska.