Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Baron Ritter podszedł ku nowoprzybyłym z pośpiechem, który zwrócił uwagę wszystkich.
Matka i córka trzymały w rękach dwa przepyszne bukiety, wręczone im przez marszałka domu przy wejściu, do salonu.
Teresa niezrównanie piękna, choć nieco bledsza, niż zwyczajnie, ubrana była w tę samą suknię, jaką miała na balu w ratuszu, w której tak zachwyciła barona. Biała koronka hiszpańska pokrywała jej cudownych kształtów ramiona, włosy zaś podniesione w górę i upięte misternie na wierzchu głowy, odkrywały śnieżnej białości szyję. Ledwie dostrzeżona zmarszczka rysowała się u brwi, i lekki cień smutku pokrywał jej oblicze. Weszła, opierając się na ramieniu pana de Loigney, Daumontowie postępowali obok siebie, pojedynczo. Pomocnik naczelnika wyglądał jakby go nowe czarne ubranie krępowało i dusiło gors koszuli wydawał mu się zbyt sztywnym, biały krawat ściskał mu szyję, a rękawiczki koloru perłowego gniotły jego palce. W ogóle mimo, iż tualecie jego nic nie można było zarzucić, czuł się złapanym i onieśmielonym.
Przeciwnie pani Daumont, uśmiechnięta, majestatyczna i rzeczywiście piękna, czuła się wśród przepychu tych salonów, jakby u siebie w domu, i postępowała ze swobodą w apotezie marzonych przyszłych tryumfów.
Baron Ritter, powitawszy matkę i córkę, podał rękę Robertowi i rzekł:
— Jestem bardzo panu wdzięczny za przyjęcie mego zaproszenia, a zarazem za zaszczyt i szczęście, jakie mi pan sprawił, przybywając z małżonką i córką.
Pomocnik naczelnika, jak wiemy, nie był wcale człowiekiem światowym i czuł się swobodnym tylko w kawiarni, gdzie w towarzystwie swych partnerów w domino lub bezika, nie potrzebował krępować swoich przyzwyczajeń.
Miał więc zamiar odpowiedzieć, że to jego właśnie spotyka zaszczyt i szczęście, lecz od pierwszego wyrazu zaplątał się we frazesie, na co Eugenia wzruszyła ramionami.
Dopiero pan de Loigney przyszedł mu w pomoc i wyratował go z kłopotu.
— Rzeczywiście, baronie — rzekł śmiejąc się — możesz być wdzięcznym panu Daumont za przyjęcie zaproszenia, kolega mój bowiem jest człowiekiem pracy i lubiącym życie domowe. Przyjemności światowe nie mają dla niego powabu, i wiem napewno, że zaproszenia innej osoby za nicby nie przyjął.
— Dla tego też podwójnie jestem wdzięczny — rzekł bankier i zwracając się do Eugenji i Teresy, dodał:
— Jestem bardzo szczęśliwy, widząc panie u siebie.
Pani Daumont spojrzała na córkę wzrokiem tak rozkazującym, a zarazem wymownym, że na ustach Teresy pokazał się uśmiech przymuszony.
Baron podał ramię Teresie i przyprowadził ją na honorowe miejsce do pierwszego salonu. Oczy wszystkich zwróciły się na obie nieznane nikomu kobiety, a zwłaszcza na Teresę.
Przyjaciele barona szeptali między sobą:
— Jaka ona piękna!
— Cudownie!
— Matka musiała być bardzo piękną, lecz córka zachwycająca!
Notarjusz, człowiek poważny, nie mówił nic, lecz myślał:
— Do licha!... Nie dziwię się teraz, że mój klijent tak się zakochał. Podobny brylant może zawrócić głowę człowiekowi nawet starszemu. Takie oczy, włosy, figura tłomaczą wiele szaleństw i mogą z nich usprawiedliwić...
Boczne drzwi otworzyły się na rozcież i marszałek domu uroczyście wygłosił sakramentalne słowa;
— Podano do stołu...
Baron podał ramię pannie Daumont, za nimi podążyli goście i zajęli miejsca przy stole, bogato zastawionym w srebra i porcelanę.
— Uczta zaręczynowa... — szepnął do ucha Eugenji siedzący obok niej de Loigney.
Odpowiedziała mu uśmiechem tryumfującym.
Nie będziemy opowiadali o obiedzie. podczas którego nie wydarzyło się nic godnego uwagi i wspomnimy tylko, iż baron był tak zajęty obu paniami, a zwłaszcza młodszą, że nawet goście, którzy z wyjątkiem notarjusza i de Loigneya nie wiedzieli o niczem, zaczęli się domyślać celu zaproszenia. Obiad ciągnął się długo i dopiero o godzinie dziesiątej goście wstali od stołu i przeszli do salonu wielkiego, gdzie zebrane już były osoby, zaproszone na wieczór muzykalny.
Artyści zajmowali już zwykłe miejsca na estradzie dla nich przygotowanej. Baron odprowadził matkę i córkę do foteli zajmowanych przez nie przed obiadem, następnie przywitawszy się z nowoprzybyłymi gośćmi, podstąpił do Roberta Daumonta, rozmawiającego z de Loigneyem i odprowadził ich cokolwiek na stronę.
— Drogi panie Daumont, proszę cię o poświęcenie mi paru chwil.
— Służę baronowi — odrzekł pomocnik naczelnika, któremu kilka kieliszków wina, wypitych podczas obiadu, rozwiązało język, i który uważałby się w tej chwili za najszczęśliwszego człowieka, gdyby mógł wypalić swoją zwykłą fajkę. — Niech baron mówi, słucham go z całą uwagą.
— Słowa pańskie ośmielają mnie, dziękuję za nie — rzekł baron, ściskając jego rękę. — Przystępuję więc wprost do rzeczy. Nasz przyjaciel de Loigney uprzedził już pana o moich zamiarach i nadziei... O tem to właśnie chcę z panem pomówić.
— Mówmy więc — odrzekł lakonicznie pomocnik naczelnika.
Pani Daumont, siedząc obok córki, śledziła ich oczyma, widziała jak bankier wziął pod ramię jej męża i odprowadził go na stronę; wiedziała o czem miał z nim mówić, i obawiając się, by małżonek jej nie powiedział czegoś niezgodnego z jej zamiarami, pragnęła wziąć udział w rozmowie.
Dyrektor orkiestry podniósł batutę, dał nią znak a w tejże chwili rozległy się dźwięki muzyki i rozpoczął się koncert.
Eugenja wstała z fotelu.
— Zostań tu — rzekła do Teresy, która również chciała się podnieść. — Zostań i słuchaj muzyki, ja zaraz powrócę.
I podeszła do rozmawiających.
— Czy nie przeszkadzam panom? — zapytała z uśmiechem.
— W żadnym razie — odrzekł żywo baron. — Nie prosiłem pani, dla tego, by nie zostawić panny Teresy samotną. Obecność pani tem więcej jest dla mnie milszą, iż mam nadzieję znaleźć w pani pomoc w sprawie, o której chcę pomówić z panem Daumont.
— Czy chodzi o rzeczy ważne? — zapytała Eugenja, bawiąc się wachlarzem.
— Chodzi o moje szczęście.
— Na serjo?
— Tak jest!
— W takim razie może baron stanowczo rachować na mnie. Oświadczam się pańską sprzymierzoną.
— Przedewszystkiem powinienem usprawiedliwić się z pewnej niewłaściwości — rzekł baron, kłaniając się Eugenji na znak podziękowania za jej słowa.
— Niewłaściwości z pańskiej strony? nie rozumiem.
— A jednak tak jest. Powinienbym prosić panią o pozwolenie przedstawienia się w dniu jutrzejszym, w celu złożenia prośby, majacej zdecydować o mojem szczęściu. Ale nie miałem siły odłożyć jeszcze na jeden dzień wyznania, które mi pali usta... Kocham córkę państwa całem sercem, a największą moją ambicją jest nazwać ją moją żoną.
Pani Daumont wymieniła z mężem bystre spojrzenie.
— Widzę bardzo dobrze ogromną różnicę wieku; wiem, że mógłbym być ojcem panny Teresy, ale wiem także, że mój wiek dojrzały daleki jest jeszcze od starości, i że siły młodości zachowałem w pełni; zresztą, posiadam tyle miljonów, że można przy nich zapomnieć o tej przewyżce lat... Ludzie powiedzą, że powinienbym może nakazać memu sercu milczenie... usiłowałem, ale... napróżno. Nie należę już do siebie...
jestem cały własnością tego dziecka, bez którego życie wydałoby mi się próżnią. Proszę więc was o szczęście, o rękę waszej córki...
Pomocnik naczelnika chciał odpowiedzieć, lecz Eugenja nie dopuściła go do słowa.
— Prośba pańska sprawia nam zaszczyt... większy nad zasługę... rozumiemy to... ale... — rzekła Eugenja i nagle urwała.
Baron usłyszawszy to ale, pobladł śmiertelnie.
— Więc pani odmawia? — zapytał drżącym ze wzruszenia głosem.
— Ani zezwalam, ani odmawiam... waham się tylko.
— Z powodów?
— Bardzo poważnych.
— Jakich?
— Zanadto kochamy to dobre dziecko i ciężko byłoby nam rozstać się z niem w chwili; gdy zaledwie je odzyskaliśmy po długiej rozłące, jakiej wymagała edukacja.
— Ależ, droga pani, któż mówi o rozłączeniu się?
— Byłoby ono konieczne... Pańska pozycja, w kwiecie zbyt różni się od naszej, by życie wspólne było możliwe... Zresztą człowiek nie jest doskonałym, a zwłaszcza kobieta — mamy swoje słabości. Pomimo wielu lat pracy mego męża, jesteśmy prawie ubogimi. Przepych, otaczający Teresę, poniżałby nas, gdy ona z swej strony mogłaby się rumienić na widok skromnej sytuacji rodziców, co byłoby dla nas najgłębszą, niewyleczalną boleścią. Tysiąc razy wołałabym poświęcić majątek, niż zerwać serdeczne dotychczas nasze węzły rodzinne... tysiąc razy wołałabym widzieć Teresę żoną człowieka, którego praca byłaby bogactwem, z którym, żylibyśmy na równi, i który nie rumieniłby się za nas jak i my za niego ponieważ między nim a nami nie istniałaby żadna różnica...
— Skoro córka państwa byłaby bogatą, to i rodzice jej byliby bogatymi — rzekł Ritter.
— Nasza! miłość własna nie pozwoliłaby żyć Kosztem naszego dziecka — wtrącił Robert Daumont i gestem i tonem prawie komicznym. — Czulibyśmy się skrępowani, a takie życie...
— I ja tak myślę — przerwała Eugenja. — Czyż podobna, abym nie chcąc poniżać Teresy mojem skromnem ubraniem, żądała od niej sprawienia mi sukni albo futra? bym idąc pieszo ulicą, uciekała z obawy, by błoto z pod kół jej powozu nie obryzgało mnie jej matkę? Nie, to być nie może, panie baronie. To być nie może. Czyżby pan był innego zdania?
— Tak, innego... — odrzekł Ritter.
— Zrzeknij się więc, baronie, związku niewłaściwego, i cofnij swe żądanie.
— W żadnym razie...
— Nie rozumiem pana...
— W tej chwili pani zrozumie. Pragnę, abyście państwo zostali bogatymi, lecz by majątek wasz nie pochodził od Teresy.
— A to jakim sposobem?
— Zaraz wytłómaczę...