Macocha (de Montépin, 1931)/Tom IV/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Panią de Lorbac i jej matkę uderzyła zmiana rysów Renego i bladość jego twarzy, nie miały jednak czasu zapytać o przyczynę.
— Gdzie jest Róża? — zawołał.
Obie kobiety zadrżały.
Teresa nie mogła wymówić ani jednego wyrazu, czuł, iż jakaś ręka żelazna ściska jej gardło.
Więcej przytomna i bardziej panująca nad sobą pani Daumont odpowiedziała, nie bez wahania jednak.
— Róża musi być w salonie, lub też w swoim pokoju...
— Niema jej ani w jednym ani w drugim.
— Czy jesteś tego pewnym?
— W salonie niema nikogo, pokój jej próżny...
— W takim razie w ogrodzie może z twoją siostrą...
— Niema jej wcale w domu. Ach, byłem tego aż nadto pewnym...
— Cóż chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Teresa, która już odzyskała krew zimną.
— A więc nie wiecie — rzekł jeszcze Rene zdławionym głosem — co się z nią stało? Ja wam to powiem, bo ja wiem!
Macocha i Teresa zamieniły z sobą spojrzenia obawy pełne, Rene tymczasem mówił dalej.
— Nie wierzyłem świadectwu własnych moich oczu, lecz obecnie wątpliwość żadna już nie istnieje.
— Jaka wątpliwość?
— Oh, jestem aż nadto pewnym, ale to straszne! to niegodne!
— Uspokój się, dziecię moje!
— Uspokoić się? Czyż to jest możliwem... Gdybyście wiedziały.
Rene pochwycił swojemi rozpalonemi dłońmi ręce Teresy i mówił dalej.
— Od dzieciństwa byłaś dla mnie dobrą i tkliwą jak prawdziwa matka, odzywam się też do ciebie jak do matki, którą mi zastępowałaś... Pragniesz bezwątpienia mojego szczęścia?
— Tak jest, mój drogi Rene, moje dziecię ukochane.
— Dowiedz się tedy, że Róża mnie kocha, że Róża mnie zwodzi.
— Co mówisz?
— Prawdę! Przybywszy tutaj szukałem Róży, przekonany, że jej nie znajdę, ponieważ spotkałem ją daleko stąd. Róża mnie zwodzi.
— Rene, nie wierz temu.
— Widziałem. Przecież mówię, że sam to widziałem. Przed chwilą, znajdowałem się na ulicy Ś-go Dominika. Przed pałacykiem hrabiny Kouravieff wysiadła i zadzwoniła jakaś młoda kobieta. Drzwi pałacyku otworzyły się i zamknęły za nią. Tę kobietę poznałem. To była Róża.
— Być może, iż to tylko szczególne jakieś podobieństwo?
— I ja wątpiłem, ale teraz już jestem przekonany. Róża poszła do pałacyku, lecz nie po to, ażeby się zobaczyć z panią Kouravieff, tylko z jej synem.
— Ależ to szaleństwo!
— Tak sądzisz matko, bo nie wiesz jeszcze wszystkiego. Anatol syn hrabiny jest zakochany w Róży, chciał ją zrobić swoją kochanką. Urządził na nią zasadzkę... jeżeli to tylko była zasadzka... W każdym razie przybyłem wtedy dosyć wcześnie, ażeby ją ocalić... Róża zapewniała mnie, że czuje do Anatola odrazę. Przysięgała mi na to, ale kłamała Teraz widzę jasno... Mniemana zasadzka nie była niczem innem, tylko umówionem rendez-vous. Róża kocha tego człowieka, ponieważ dla niego opuściła próg tego domu...
— Rene, nie oskarżaj Róży — błagalnym tonem przerwała Teresa.
— Czyż wszystko jej nie oskarża? Ale ja będę wiedział, co ją skłoniło de pójścia do tego przeklętego domu.
— Jeszcze raz cię błagam, nie oskarżaj Róży. Bądź spokojnym, zaklinam cię... Bądź odważnym, cokolwiek bądź by się stać miało!
— Cóżby się stać miało jeszcze?...
— Życie czasami bywa okrutne, moje dziecię — zaczęła Eugenja Daumont ze swej strony. — Jesteś mężczyzną i masz siłę młodości, cierpienie więc łatwiejsze będzie dla ciebie do zniesienia, jak dla kobiety.
— Dlaczego mi to mówisz, pani? Kiedy serce się rozdziera, czy to serce mężczyzny, czy kobiety, cierpienie pozostaje jedno.
— Rene — mówiła dalej macocha — a gdyby Roża nie mogła zostać twoją...
— Widzisz pani, że mnie nie kocha, że nie kochała mnie nigdy.
— Przysięgam ci, że kocha cię z całej swojej duszy, przysięgam że niezdolną jest do zdrady, do podłości.
Smutną twarz młodego człowieka ozłocił promień nadziei.
— A jednak moje drogie dziecię, małżeństwo twoje, po tem wszystkiem jest niemożliwem.
— Gdyby tak było, umarłbym.
— To byłoby niegodnem ciebie. Trzeba cierpieć i żyć.
— Żyć bez Róży nie mogę.
— Zapomina się...
— Inni być może, ale ja nie zapomnę, nie zapomnę nigdy... Wreszcie po co mi mówicie to wszystko? Jeżeli uczucia Róży względem mnie się nie zmieniły i jeżeli mnie nie zwodzi, cóż mogłoby uniemożebnić nasze małżeństwo?
— Róża znalazła ojca.
— Któż jest nim?
— Obłąkany, którego przyjęła hrabina Kouravieff, i to dla niego widziałeś ją wchodzącą do pałacyku na ulicy św. Dominika. Miłość dla ojca zabrania jej opuszczać go teraz, nakłada na nią poświęcenie, przed którem się nie cofnie. Kocha cię zawsze, ale tajemnice rodzinne nie pozwalają jej zostać twoją żoną.
— A cóż mnie to obchodzić może, iż ojciec jej jest obłąkanym?
— Nie staraj się zgłębić tajemnicy, która otacza urodzenie Róży.
— Ależ czy nie widzicie, że mnie zabijacie tem. Czyż Róża dla ojca ma prawo porzucić mnie?.. Pójdę do tego warjata i powiem, że ubóstwiam jego dziecię, ojciec go wyleczy, a nagrodą za powrócenie mu zmysłów będzie ręka mojej najdroższej. Idę tam natychmiast.
Młody człowiek skierował się ku drzwiom.
— Nie Rene, ty nie zrobisz tego — zawołała Teresa. W imię tego uczucia tkliwości, jakie miałeś dawniej dla swojej mateczki, nie zrobisz tego zaklinam cię... Nie chcesz przecie mnie zabić.
— To raczej ty mnie zabijesz — odpowiedział młody człowiek, nie rozumiejąc wyrazów nieostrożnych Teresy, która mimo woli wydawała swój sekret.
Nie bacząc na to, ciągnęła dalej.
— Przysięgnij mi, że nic nie zrobisz, ażeby się zobaczyć z Różą.
Rene, którego łkania dusiły, wydał tylko jęk głuchy i wybiegł z pokoju.
— O moja matko, moja matko — szeptała Teresa w przystępie szalonego bólu — iluż rozpaczy jesteś przyczyną.
— Cios już zadany — odparła pani Daumont, zachowująca pomimo wszystkiego krew zimną. — Ocalenie nasze teraz znajduje się na dobrej drodze.
∗ ∗
∗ |
Hrabina Kouravieff, otrzymawszy w zamkniętej kopercie bilet wizytowy, udała się w tejże chwili do sąsiedniego pokoju.
Tu znalazła się naprzeciw Róży, a raczej Pauliny Dauberive, która ją oczekiwała.
Róża wydawała się spokojną. Zapominając o, wszystkich bólach własnych, myślała tylko o ojcu swym, który tyle wycierpiał i o matce, którą należało ocalić. Pani Kourovieff uśmiechnięta i uradowana powitała młode dziewczę.
— Jakto pani — mówiła, udając zadziwienie — jesteś pani tyle łaskawą mnie odwiedzić? Co za przyjemna niespodzianka.
I uprzejmym gestem wskazała jej krzesło.
Róża pozostała jak przedtem.
— Nie oczekiwała mnie pani? — rzekła, zwracając swe wielkie oczy na dawną Adelę Gerard.
— Przewidywałam — odpowiedziała hrabina uśmiechnięta nagle — że prędzej czy później przyjdzie między nami do rozmowy, lecz nie spodziewałam się, że to się stanie tak prędko.
— Pani de Lorbac powiedziała mi wszystko...
— Wszystko?
— Tak pani, najzupełniej.
— I pani przybywa?...
— Zobaczyć mojego ojca!