Macocha (de Montépin, 1931)/Tom IV/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Peni Kouravieff rzuciła na Różę długie spojrzenie.
— Ach — zawołała następnie — udając wzruszenie z talentem wytrawnej komedjantki, ach pani, ileż tem szczęścia przyniesiesz swojemu biednemu ojcu, który sądził, że jesteś dla niego straconą na zawsze, a którego nic nie mogło pocieszyć po tej stracie.
— A więc — rzekła Róża wzruszona prawdziwie — on nie zapomniał o swojej córce, spodziewał się jej, oczekiwał?
— Od dnia w którym mu zostałaś porwaną.
— Wśród okoliczności, które mi są znane — przerwała Róża, aby uniknąć opowiadania niepotrzebnego, a bolesnego dla niej, którego wspomnienie wstydem rumieniło jej czoło.
Hrabina powtórzyła.
— Od owego dnia panią się zajmował jedynie, troska o panią go dręczyła i oczekuje tylko tej chwili błogosławionej, w której będzie mógł cię przycisnąć do serca i nazwać swoją.
Łkanie wstrząsało Różę.
— O pani! wyszeptała głosem zmieszanym ze łzami — niczego więcej nie pragnę, tylko uściskać mojego ojca, położyć koniec jego cierpieniom i jego męczarniom. Zaprowadź mnie pani do niego!
— Chwilę cierpliwości, moje drogie dziecię! Zanim cię zaprowadzę do Gastona Dauberive, muszę powiedzieć kilka słów, ostrzedz cię...
— Mów pani, błagam cię, mów prędko, — Aczkolwiek pani de Lorbac zakomunikowała ci wiele rzeczy, winnam pani kilka wyjaśnień co do stanu, w jakim się znajduje Gaston Dauberive. Trzeba żebyś wiedziała wszystko, co uczyniłam dla ocalenia tego nieszczęśliwego, który jest ci drogim, a którego tak kocham, jak gdyby mnie z nim związki krwi łączyły.
— Bóg panią będzie błogosławił i wynagrodzi.
— Pani wie, że ten biedny ojciec, ofiara ohydnego spisku, był zamknięty jako obłąkany? Nie był nim jeszcze naówczas, ale stał się warjatem...
— Słyszałam, jak pani raz już to opowiadała. W każdym razie pan de Lorbac ma nadzieję go wyleczyć...
— Bezwątpienia, wyrwany przemocą rozsądek zaczyna doń powracać... Lecz jak dotądjest to tylko słabe światełko, które błyśnie czasami w jego mózgu, i najmniejszy powiew może je zgasić... Wystarczy do tego żywe wzruszenie, najmniejsze sprzeciwienie mu się w czemkolwiek.
— Obawiasz się więc pani wzruszenia w chwili gdy mnie zobaczy?
— Mniemam przeciwnie zupełnie, a mianowicie, że to wzruszenie tak słodkie, rekonwalescencję przyśpieszy, i że obecność przy nim jego córki dopełni kuracji tak dobrze zaczętej przez pana de Lorbac i przezemnie.
— Czegóż więc pani czeka jeszcze?
— Powinnam cię uzbroić samą przeciw sobie, Nie przestrasz się dziwacznością sposobu postępowania Gastona Dauberive, gdyby niespodziany widok twój wstrząsnął nim zbyt silnie. Nakoniec pamiętaj o tem, co ojciec twój jest mi winien, i że dziecię opłakiwane przez niego, bardzo byłoby winnem, gdyby sprzeciwiało się jego życzeniom, oponowało przeciw jego woli.
— Nie obawiaj się pani niczego... Przybyłam do mego ojca, ażeby go nie opuścić już więcej. Córka, którą odnalazł będzie czuwać nad nim bez wytchnienia i postara się zastąpić mu rodzinę. Los mój wyda mi się słodkim, zaprowadź mnie do mojego ojca, pani, ja chcę go zobaczyć!
Mówiąc to Róża podniosła się, rzuciła okiem na drzwi, któremi hrabina wyszła na jej spotkanie.
Drzwi te otworzyły się bez hałasu.
Stojąc na progu, na pół ukryty w cieniu podniesionej portjery Gaston Dauberive nieruchomy i milczący słuchał tego wszystkiego, a oczami pożerał literalnie swoją córkę.
Słuszny a wychudły, z twarzą bladą, otoczoną koroną włosów śnieżnych, artysta wydawał się raczej osobistością fantastyczną, wyjęta z opowieści Hoffmana.
Ukazanie się to, tak nieoczekiwane, wywołało z piersi młodej dziewczyny okrzyk podziwu i przestrachu zarazem.
— To on — wskazała szeptem hrabina.
— Paulino — zaczął Gaston głucho — Paulino!
I szaleniec postąpił dwa kroki naprzód. Róża pomimo woli cofnęła się.
Szaleniec, który tymczasem zatrzymał się, postąpił jeszcze naprzód.
— Gastonie, mój przyjacielu — zawołała hrabina Kouravieff — to ona, to twoja córka...
Prawa ręka rzeźbiarza zatrzymała ją.
Gest ten oznaczał: Zamilcz, ja sam wiem dobrze, że to moje dziecię... Gaston szedł ciągle dalej ku Róży, aż wreszcie zatrzymał się tuż przy niej, i wpatrywał się w jej twarzyczkę. Jednocześnie wzrok jego błyszczący febrycznie stał się łagodnym, bardziej miękkim i tkliwym. Wyrwany przemocą z domu zdrowia artysta, stawał się sam sobą, zaczął coraz więcej przypominać Gastona Dauberive z lat ubiegłych.
Róża nie obawiała się już teraz. Serce jej uderzało gwałtownie, a porwana niewypowiedzianą sympatją w wybuchu nagłej czułości, wyciągnęła ręce do rzeźbiarza, mówiąc doń głosem czystym, melodyjnym a drżącym:
— Mój ojcze!
Hrabina oczekiwała tej chwili ze wzrastającą niecierpliwością.
Była świadkiem sceny wzruszającej, nie do opisania.
— Gaston przyciągnął Różę w swoje ramiona i przycisnął do serca.
— Paulino, Paulino — powtarzał, pokrywając ją pocałunkami i łzami — Paulino, moja córko!
— Tym razem nie mylisz się pan — wtrąciła hrabina Kouravieff, cała promieniująca.
Nie odpowiadając wprost hrąbinie, Dauberive mówił dalej:
— A więc to ty, to ty nareszcie. Widzę cię obok siebie. Moja Paulino, jaką ty jesteś piękną? Marzyłem o tem, żebyś była taką.
— Mój ojcze — powtarzała Róża.
— Tak jest, twój ojciec, który cię oczekiwał tak długo. Ale ty drżysz moja droga! Mówiono ci, że byłem obłąkanym i lękasz się tego.
— Nie, mój ojcze, ja nie obawiam się wcale i jestem szczęśliwą.
— Jak to miło, gdy słyszę ciebie mówiącą. Głos twój równie jest słodki, jak wyraz twarzy... Oddźwięk jego znajduję w mojem sercu... Oh mów jeszcze, mów zawsze, chodź dziecię, chodź z twoim ojcem.
I opasując ramieniem jej kibić, Gaston zaprowadził ją do swego pokoju, i posadził przy fotelu swoim, trzymając za obie ręce. Hrabina także udała się za nimi.
— Jakto dobrze — powtórzył jeszcze Dauberive półgłosem. — Mam do powetowania dwadzieścia lat miłości i pieszczot. Kiedyś, gdy jeszcze byłaś maleńką, kołysałem cię w swoich ramionach, i patrzyłem na ciebie całemi godzinami, gaworząc z tobą i całując cię, a ty ściskałaś mnie drobnemi rączętami, szczebiocząc wyraz: „Papa“. Będziesz mnie i teraz kochała nieprawdaż?
— Ja cię kocham, mój ojcze!
— Ach, więc wszystko już idzie jak najlepiej. Przeszłość nie istnieje więcej, stałem się nareszcie samym sobą — zawołał Gaston upojony radością.
Hrabina widząc to, zadała sobie w duchu pytanie!
— Czyżby rzeczywiście był wyleczony, i czy to obecność córki wywołała ten dobroczynny skutek?
Gaston tymczasem mówił dalej:
— Byłem szalony, wiem o tem dobrze, czuję... Ale to skończone, skończone na zawsze. Zobaczysz Paulino, jaki ja jestem spokojny, zwłaszcza, że dzięki tobie, rozsądek mi powrócił. Ale ty nie opuścisz mnie więcej?
— Nigdy! Gdybym miała zamiar się oddalić, czyżbym tu przybywała?...
— Ty jedna zapewnisz mi szczęście utracone... Sama jedna... Ale nie jestem niesprawiedliwy i niewdzięczny. Przecież oprócz mnie inna jeszcze kobieta ocaliła mnie od męczarni w więzieniu... Zrobiła nadto więcej jeszcze: oddała mi córkę... Szczęściem, iż mogę się wypłacić za jej dobrodziejstwa, czyniąc ciebie szczęśliwą tak samo, jak ona uczyniła ze mną.
Róża zadrżała. Zrozumiała wyrazy ojca. Spojrzała na panią Kouravieff i zadrżała po raz drugi. Wzrok hrabiny powtarzał jej wyraźnie:
— Pamiętaj, iż musisz ocalić twoją matkę!
— Ojczulku — powiedziała wreszcie, zbierając całą odwagę — czy nie moglibyśmy o tem pomówić potem?
— Nie, nie — odpowiedział Gaston Dauberive... — — Dlaczegóż to mamy odkładać? Obiecałem i dotrzymam. Hrabinie Kouravieff zawdzięczam najpiękniejszy dzień mojego życia, ponieważ bez jej pomocy nie zobaczyłbym cię nigdy... Ona jedynie godną jest zastąpić mnie przy tobie, gdy Bóg mnie do siebie przywoła. To bardzo możliwe, ponieważ jestem już stary.
— Ojcze co mówisz?
— Bardziej stary niż moje lata — mówił dalej Gaston — gdyż dni cierpienia liczą się podwójnie. To matka, dobra, prawdziwa matka, którą dać ci pragnę. Tak jest moja córeczko — mówił ciągle Gaston — Syn jedyny mojej dobrodziejki jest zakochany w tobie do szaleństwa, a pani Kouravieif zrobiła mi ten zaszczyt i zażądała twojej ręki. Małżeństwo połączy nasze dwie rodziny, i Bóg mi w ten sposób dług mój spłacić pozwoli.
Róża zbladła i zachwiała się.
Gaston przestraszony, pochwycił ją w ramiona.
— Moje dziecię, moja córko droga — mówił pokrywając ją pocałunkami. — Co się z tobą dzieje? Skąd ta bladość... Czyżbym ci przyczynił cierpienia?... Ależ to chyba jest niemożliwem. Wszak prawda? Odpowiedz, błagam cię o to...
— Później — szeptała młoda dziewczyna głosem złamanym. — Powrócimy jeszcze do tego projektu. Otworzę ci serce moje, mój ojcze, a kiedy ci opowiem wszystko, zadecydujesz o losie twojej córki.
Pani Kourevieff przerwała.
— Moje dziecię — rzekła tonem pełnym groźby zapominasz o gwałtownem uczuciu mojego syna i o jego niecierpliwości... To okrucieństwo!
— Syn pani kocha mnie być może — zawołała Róża, nie mogąc się już powstrzymać — lecz ja go nie kocham!
Słysząc te wyrazy i ton, którym zostały wypowiedziane, a w którym dźwięczał ból niezmierzony, Gaston jeszcze raz przycisnął córkę do piersi.
— Nie kochasz go? — zapytał.
— Nie, mój ojcze!
— Znasz go zatem?
— Znam.
— Być może, iż widując go często, mieszkając tu blisko niego, skończysz na tem, że go pokochasz?
— Nigdy — odpowiedziała Róża, nie kryjąc całej odrazy, nigdy, nigdy!
Pani Kouravieff nie ukrywała swojej wściekłości.
Gaston pytał dalej.
— Być może, kochasz kogo innego?
— Oh tak! kocham kogoś z całej mojej duszy, a miłość, którą tu chcą mi narzucić, byłaby wieczną rozpaczą, wiecznem nieszczęściem mojego życia!
— Ja przymuszać cię — zawołał rzeźbiarz — być przyczyną rozpaczy całego swojego życia — nie chcę. Wolałbym raczej umrzeć w tej chwili. Nie pragniesz tego małżeństwa, a więc nie przyjdzie ono do skutku.
— Mylisz się, drogi Gastonie — przerwała hrabina — trzeba żeby do skutku przyszło.
— Jakto, trzeba żeby moje dziecię było nieszczęśliwe i przeklinało dzień, w którym odzyskało ojca?
— Tak trzeba, dla uniknięcia jeszcze większych nieszczęść, rozpaczy bardziej wielkich, katastrof, które spadną na ciebie i będą dla ciebie wieczną zgryzotą. Wie o tem dobrze Paulina Dauberive, że konieczność, o której mówię, przed niczem nie ustąpi i dziwię się, że o tem ona zapomniała.
— Ani słowa więcej, na Boga! mówiła Róża. — Ja nic nie zapomniałam.
— A ja — przerwał Gaston — chcę zrozumieć wreszcie, co się tu dzieje. Chcę wszystko wiedzieć.
— Chcesz pan wiedzieć, dobrze, słuchaj zatem.
— Nie mów pani, zaklinam!
— Czegóż się obawiasz? — zapytał artysta.
— Nie o siebie...
— A więc o mnie? Czy tu idzie o tę, przy której dotychczas byłaś, o tę, której macocha torturowała mnie, i która niegodnie posłuchała jej głosu... Czy tu idzie o twoją matkę?
— Ach pani — rzekła Róża — to, co chcesz uczynić, jest niegodziwem.
— On ma prawo wszystko wiedzieć, A więc powiem mu, że Paulina Dauberive kocha młodego człowieka, ale związek ten jest niemożliwym.
— Dla czego?
— Ponieważ ten młody człowiek jest synem męża Teresy Daumont.
Gaston wydał jęk głuchy i ukrył twarz w dłoniach.
— Mój ojcze, mój ojcze — łkała dziewczyna tuląc go w swoich ramionach.
— Ach — zawołał rzeźbiarz, podnosząc głowę — czyż ta kobieta, która mnie opuściła, wiecznie będzie moim złym genjuszem?...
— Tak jest — ciągnęła dalej hrabina Kouravieff — małżeństwo nie może przyjść do skutku. Inaczej syn doktora de Lorhac musi się dowiedzieć prawdy o przeszłości tej, którą nazywał matką, a która wiedząc o wszystkiem, nie sprzeciwiała się jego małżeństwu. A co w takim razie powie jeszcze jego ojciec, mąż Teresy?...
— Ojcze, wstaw się za mną!
— Nie i tysiąc razy nie — odpowiedział gwałtownie Gaston Dauberive. — Paulina Dauberive nie ma potrzeby się poświęcać. Dla duszy kochającej dwie są równe męczarnie: nie zależeć do tego, którego się kocha i należeć do niekochanego. Jeżeli moja córka nie może zaślubić tego, którego wybrała tem bardziej nie zaślubi tego, którego jej serce odrzuca.
— Oh mój ojcze, jakiś ty dobry...
Hrabina gryzła wargi z wściekłości.
— Jakżeż wytłumaczycie, odmowę jej człowiekowi, który był jej narzeczonym? — zapytała wreszcie.
— Powiem mu — zawołała Róża — że znalazłam mojego ojca, który sam jeden jest panem mojego losu, a który się sprzeciwia małżeństwu.
— Oh, nie dziecino droga, tak nie będzie! To niepodobieństwo. Twój stary ojciec nie na to się odnalazł, ażeby zadawać ci męczarnie. Idź tam skąd przybyłaś, powiedz tym kobietom, że Gaston Dauberive nie istnieje, że mogę się nie obawiać niczego, z warunkiem, że za to zapewnią twoje szczęście.
— A ty, mój ojcze!
— Ja! Czyż ja tak długo żyć będę, i czy dla zadowolenia siebie samego, mogę poświęcić szczęście całego twojego życia?... Idź do nich, a ja umrę spokojny, wiedząc, że moje dziecię mnie kocha, i że myśli o mnie choć czasem.
Róża nic nie mówiąc, przypadła do kolan ojca, i oboje złączył jeden uścisk, łączący w sobie całą moc uczucia, jakim dla siebie ich dwa serca biły.
Hrabina widząc to, cofnęła się dyskretnie i znalazła się w sąsiednim pokoju obok Jarry’ego, który swoim zwyczajem podsłuchiwać nie omieszkał, i dopiero na odgłos kroków hrabiny odskoczył od drzwi.
— Cóż robić teraz? — spytała swojego wspólnika.
— Co robić? Pani pewno już i tak musiałaś ułożyć sobie plan jaki. Przed chwilą stojąc przy dziurce od klucza, zobaczyłem jak się pani uśmiechałaś... Myślę więc, że już sama wynalazłaś jaki sposobik. Czy mam rację
Być może...
— Jeżeli ojciec odmawia swego zezwolenia, nie można go do tego przymusić.
— Pozostają matka i babka.
— Możesz je pani zgubić, to wiadome, ale do czegóż ci to posłuży? Przecież to nie od nich zależy związek dziedziczki z twoim synem. One mogą tylko przeszkodzić, by Rene nie poślubił Pauliny Dauberive. A to jeszcze nie da ci w ręce miljonów.
— I tak je będę miała.
— A to jakim sposobem?
— Przez teżsame kobiety, które tu przybędą. Paulina de Lorbac, ażebym tylko milczała, bym nie powiedziała wszystkiego przed mężem, z pomocą zwłaszcza pani Daumont zmusi Różę do posłuszeństwa, które już przyobiecała i które ją tu przywiodło, zanim Gaston swojem postępowaniem nie obudził w niej już zagasłej odwagi...
— To możliwe... bardzo możliwe.
— Któraż teraz jest godzina?
— Ósma.
— To właśnie pora, w której dajesz panu Dauberive lekarstwo?
— Tak...
— Czy wszystko gotowe?
— Zawsze przygotowuję sobie wszystko przedtem, potrzeba wlać tylko kilka kropel z flakonika, który zapisał doktór de Lorbac, a który się zawsze znajduje pod kluczem.
Hrabina pozostała kilka chwil milczącą, a potem rzekła:
— Daj mi ten flakonik!
— Ex-galernik zadrżał, wyjął jednak z kieszeni klucz, otworzył szufladkę i podał przedmiot żądany. Hrabina wylała kilkanaście kropel do szklanki.
Podczas całej tej sceny, były dozorca domu zdrowia doktora Sardat, pobladł jak płótno.
To napad szaleństwa, w który go pani chcesz wtrącić i śmierć po ataku — rzekł wreszcie Jarry.
— To piętnaście miljonów, z których pięć dla ciebie.
— Pięć miljonów — powtórzył Jarry. — Tak to rozumiem. Cóż jednak trzeba robić?
— Idę do obłąkanego, gdy zadzwonię, ty wejdź także i jak zwykle podasz choremu lekarstwo. Pamiętaj tylko, żebyś nie zadrżał i nie zawahał się.
— Nie zadrżę, gdy idzie o pięć miljonów. Za kogo mnie pan bierze?... Lecz nie byłem dostatecznie zapewniony.
— Czegóż się obawiałeś?
— Myślałem, że jeżeli Gaston klapnie w naszych rękach, to może się źle skończyć dla nas.
Pani Kouravieff wzruszając z politowaniem ramionami, opuściła swojego wspólnika i weszła napowrót do pokoju Gastona. Jednocześnie służący wniósł za nią światło.
Biedny artysta był rozpromieniony.
— Nie, moje drogie dziecię — mówił ściskając ręce Pauliny w swych dłoniach — nie walcz dłużej przeciw swojej woli. To byłoby bezużytecznem. Moja egzystencja jest skończoną... Doznałem największej radości, jakiej może doświadczyć ojciec, odwzajemniłem twoje pocałunki, a nadto tyś mnie nauczyła przebaczać. Złamany boleścią, starszy po nad lata, bez imienia i majątku, nie mógłbym zapewnić twojego szczęścia. Pozwól mi więc zrobić jedyną rzecz, którą jeszcze mogę, to jest połączyć cię z ukochanym.
Pani Kouravieîf słuchała z głową spuszczoną owych wzruszających wyrazów ojca, skierowanych ku córce, a po chwili nacisnęła guzik od dzwonka elektrycznego.
W tejże samej chwili wszedł Jarry, niosąc na srebrnej tacy pełną szklankę.
— Co to jest? — zapytała hrabina.
— Pani — odpowiedział ex-galernik — jest to lekarstwo, które z przepisu lekarza pan Dauberive bierze codziennie o tej porze.
— To prawda — rzekł Gaston. — Dziękuję ci mój przyjacielu, żeś o tem pamiętał, ale czy to dziś potrzebne? Mam się tak dobrze...
— Jeszcze jeden powód więcej przerwała hrabina — żeby wypić lekarstwo.
— Kto je zapisał? — zapytała z kolei Róża.
— Doktór de Lorbac.
Młoda dziewczyna wstała.
— Jeżeli doktór de Lorbac zapisał, to trzeba mu być posłusznym... Człowiek takiej jak on nauki, nie może się mylić.
I wzięła własnemi rękami szklankę z tacy i przy tknęła ją do ust Gastona Dauberive.
— Ja ci sama je podam, pij mój ojcze!
Rzeźbiarz wziął szklankę uśmiechając się, i wychylił ją do ostatniej kropli.
Pani Kouravieff i Jarry zbledli jak płótno i patrzyli na siebie w milczeniu.
Róża postawiła naczynie na tacy, i ex-galernik wyszedł z pokoju, mając skronie pokryte chłodnym potem...
Wzrok Gastona przed chwilą tak ożywiony, stał się znów nieruchomym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.