Macocha (de Montépin, 1931)/Tom IV/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Rene de Lorbac pod wpływem rozpaczy i wściekłości nie do opisania, opuścił Teresę i Eugenję Daumont.
Poszedł do siebie i tam dał wolny bieg swoim myślom i swojej boleści.
Róża odnalazłszy ojca, porzuciła go, chociaż był jej narzeczonym i nie pożegnawszy się z nim, udała się do obłąkanego.
Poszła do tego domu, w którym każdego dnia, o każdej godzinie, i każdej chwili widzieć będzie Anatola. A więc nie kochała go, nie kochała go nigdy... Kłamała zawsze. Szaleniec dla okazania wdzięczności hrabinie, narzuci. Róży małżeństwo z Anatolem, a ona oślepiona tytułem hrabiego, i wielkim majętkiem, przyjmie jego rękę z całą gotowością, a zadowoleniem nawet.
Nagle inna myśl przyszła mu do głowy.
— Nie — rzekł sam do siebie — to nie jest możliwem. Smutek odebrał mi rozum. Przypuszczenia moje są niesprawiedliwe i szalone. Róża nie może być tak wiarołomną. Ojciec nie będzie mógł narzucić jej małżeństwa, które byłoby męczarnią dla niej na całe życie... Zobaczę ją, zapytam... Od niej samej muszę dowiedzieć się prawdy!
Wyszedł z głową płonącą, wziął powóz i kazał się zawieść na ulicę św. Dominika. Przybywszy tam zaczął się przechadzać wzdłuż i wszerz przed bramą pałacyku hrabiny Kouravieff...
Pierwszą jego myślą było wedrzeć się aż do wnętrza domu, zobaczyć się z hrabiną i powiedzieć jej, że musi mu Różę oddać, gdyż inaczej spoliczkuje Anatola, zmusi go do pojedynku i zabije.
W następnej jednak chwili, poczucie własnej godności nie pozwoliło mu zrobić tego kroku. Wytłumaczył sobie, iż Róża nie może pozostawać bez końca przy szalonym swoim ojcu, że wcześniej czy później wróci do pałacyku przy ulicy Linne, gdzie się znajduje prawdziwe jej schronienie. Wtedy dopiero pomówi z nią na serjo. Trzeba zatem oczekiwać wyjścia młodej dziewczyny.
I Rene, uzbrajając się w cierpliwość, przechadzał się dalej, nie spuszczając z oka furtki pałacowej.
Czas ubiegał.
Noc nadchodziła. Wybiła godzina siódma, następnie. pół do ósmej. Drzwi otwierały się tylko dla wpuszczenia i wypuszczenia służby. Dopiero przed samą godziną ósmą usłyszał zgrzyt klucza od bramy. Z podjazdu pałacowego wysunęła się kareta. Na koźle obok woźnicy siedział lokaj.
— Dokąd jedziemy? — zapytał stangret.
— Na ulicę Linne, do doktora de Lorbac, tylko szybko!
Słysząc kilka wyrazów powyższych Rene zadrżał od stóp do głowy, i choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa, podążył czemprędzej do ojcowskiego domu.
— Co się dzieje u hrabiny Kouravieff, dla czego posłano na ulicę Linne? Czyżby doktór wzywany był do Róży, którą do tego stanu doprowadziło zbyt gwałtowne wzruszenie?
Chciał wiedzieć to wszystko czemprędzej, wyprzedzono go jednak.
Lokaj pani Kouravieff zadzwonił i rzucił odźwiernemu wyrazy.
— Pani Eugenja Daumont. Mam do niej list niecierpiący zwłoki...
— Proszę za mną.
Już było po obiedzie. Reginka trochę cierpiąca i nie mogąc zdać sobie sprawy z nieobecności Róży, o której jej powiedziano, że pojechała do Weroniki, udała się do swego pokoju.
Pan de Lorbac w gabinecie swoim przygotowywał się do lekcji jutrzejszej.
Teresa skłopotana i zaniepokojona wielce, znajdowała się sama w pokoju, pani Daumont żegnała ją właśnie słowami:
— Miejmy się na ostrożności. Być może, iż zajdzie jakaś nieprzewidziana komplikacja... Wszystkiego jeszcze obawiać się należy...
Zawikłanie nadeszło wraz z listem hrabiny. Eugenja czytała coś, lub też raczej udawała, że czyta w chwili gdy jej panna służąca oznajmiła, iż ktoś przyniósł list dla wręczenia jej osobiście...
— Niech wejdzie — rzekła, starając się ukryć pomieszanie.
— Poznaję cię — powiedziała po chwili do wprowadzonego służącego — jesteś zaufanym hrabiny Kouravieff. Czegóż ona żąda odemnie?
Zamiast odpowiedzi, lokaj podał list Róży. Eugenja wzięła go, rozdarła kopertę ręką drżącą i przeczytała te wyrazy:
— Czy pani ma co do rozkazania? — zapytał służący, gdy Eugenja skończyła czytanie listu.
— Jakeś tu przybył?
— Powozem, który mam oddać do dyspozycji pań, ażeby je zawieść do pałacyku Kouravieff.
— Dobrze. Czekaj na nas.
Macocha tylko włożyła kapelusz, narzuciła okrycie i udała się do apartamentu córki.
Teresa płakała.
— Łzy nic nie pomogą — powiedziała Eugenja, podając jej list Róży. — Czytaj!...
Pani de Lorbac wzięła list do ręki. Podczas przebiegania oczami kilku skreślonych wierszy, łzy nie przestawały płynąć po jej policzkach.
— Moja córko, moja droga córko! — powtarzała przyciskając do ust papier, do którego dotykały się palce jej dziecka.
— Było to jej obowiązkiem nas ocalić — powiedziała macocha, — Zrobiła to... To dobrze... Teraz chodź.
Głosem zdławionym, zaledwie dosłyszalnym, Teresa jeszcze mogła się zapytać.
— Chcesz mnie zawieść do Gastone Dauberive?
— Tak, trzeba!
— Ale Gaston, to przeszłość żyjąca...
— I ocalenie także!
— Gdy mnie zobaczy, będzie mnie przeklinał.
— Nie, ponieważ córka twoja pisała, iż oczekuje aby przebaczyć. Czy myślisz, iż córka twoja wciągnęłaby nas w zasadzkę?
— Obawiam się...
— To szaleństwo. Czegóż właściwie się obawiasz?
— Nie wiem, ale drżę czegoś.
— Powtarzam ci, żebyś pojechała. Tak trzeba, ja tak chcę!
Jeszcze raz ugięła się przed postanowieniem silniejszem niż jej własne. Po kilku chwilach była gotową do wyjścia.
Pani Daumont wzięła ją pod rękę i zeszła ze schodów, kierując się ku oczekującej karecie. W tymże samym czasie wchodził do domu Rene.
Widział wszystko, ale nie mógł nic zrozumieć. Przybrana jego matka i pani Daumont udają się do pałacyku hrabiny Kouravieff. Jakiż powód je tam prowadzi? Szło bezwątpienia o Różę, jej los miał się rozstrzygać...
Rene myślał, iż oszaleje w obec nierozwiązanej zagadki. W jednej chwili zdało mu się, iż traci sposobność zastanawiania się nad tem, co się dzieje. Wśród chaosu, jaki powstał w jego głowie, jedno tylko pragnienie pozostało wyraźne...
— Muszę iść do ojca, opowiedzieć mu o wszystkiem i zażądać jego rady...
I otworzywszy drzwi pałacyku, wpadł jak huragan do gabinetu pana de Lorbac.
Ten podniósł głowę i wydał okrzyk zadziwienia i przestrachu, widząc przed sobą syna, bladego, z oczami przestraszonemi, twarzą zmienioną.
— Rene, co ci jest? — zapytał natychmiast.
Młody człowiek mógł wymówić jeden tylko wyraz:
— Róża...
— Róża? — powtórzył doktór. — Matka twoja powiedziała mi, że udała się do folwarku Rosiers.
— Kłamstwo!
— Gdzież więc jest?
— W domu pani Kouravieff...
— To nie może być. Cóżby tam robiła?
— Obłąkany, którego leczyłeś ojcze, obłąkany Gaston Dauberive jest jej ojcem.
— Co mi powiadasz?
— Prawdę... ale to jeszcze nie wszystko. Matka moja i pani Daumont w powozie hrabiny udały się tam także.
— Niemożliwe...
— Widziałem, jak pojechały.
— Odwiedzić Różę — zawołał pan de Lorbac. Opuścić dom bez uprzedzenia mnie o tem, skłamać mi?... — Co takiego się tu dzieje? Cóż ukrywa owa tajemnica?
— O tem u hrabiny Kouravieff dowiedzieć się możemy — rzekł Rene, który tymczasem odzyskał energję.
— Czy chcesz, żebyśmy razem poszli do hrabiny?
— Błagam cię o to, mój ojcze... I nie traćmy ani chwili. Przeczuwam jakieś nieszczęście.
— Poślij tedy po powóz.
— Czeka na nas, chodź mój ojcze.