Maja Liza/Lisi dół
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Maja Liza |
Podtytuł | Romans |
Rozdział | Lisi dół |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Concordia Sp. akc. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Liljecronas hemland |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego ranka, o bardzo wczesnej porze stał długi Bengt z latarnią ponad lisim dołem i zaglądał do środka. Dziwna rzecz. W życiu swem nie widział jeszcze tak bardzo połamanego nakrycia lisiego dołu.
Długi Bengt wiedział dobrze, że coś umie zrobić w święcie i oto właśnie specjalnością jego było urządzanie wilczych, i lisich dołów. Wczoraj wieczór wykopał taki dół z całą precyzją i starannością.
Otwór głębokiej jamy zamaskował podstępnie gałązkami brzozowemi, słomą i śniegiem z takim mistrzostwem, że najchytrzejszy nawet lis nie mógł nakrycia tego odróżnić od zwykłej ziemi. Kaczka usadowiona na palu w głębi dołu, której przeznaczeniem było zwabić lisa, przywiązana była tak mocno, że się ruszyć nie była w stanie. Była to najlepsza kaczka plebańska i głos miała donioślejszy od innych. Długi Bengt słyszał jej wrzask doskonale przez całą noc. Darła się przeraźliwie, a słychać ją było zdala.
Wielkąby to było hańbą dla zakładacza dołu, gdyby kaczkę tak słabo przywiązał, iżby ją porwać mógł z sobą lis. Długiemu Bengtowi nie zdarzyło się to nigdy jeszcze. Zresztą cokolwiek uczynił lis, czy uciekł z kaczką do lasu, czy ją porwał z sobą do dołu, hańba w obu wypadkach jednaka.
Dziewka stajenna dawała mu kaczkę z wielką zawsze niechęcią, bo też wiedział, że będzie zeń teraz szydziła codziennie, po wszystkie dni żywota jego, i z wilczych dołów, jakiemi się chlubi.
Prawdziwe go spotkało nieszczęście! Przy świetle latarni widział dokładnie, że niema kaczki na słupie, a tylko zwisają na dół końce sznura.
Rozgniewany bardzo, chciał już zawrócić i odejść precz.
Może jednak lis złapał się w dole. Oglądał przy świetle poniszczone w kilku miejscach nakrycie i dumał nad tem, jak ten lis mógł z sobą porwać do jamy aż tyle słomy i gałęzi.
Chociaż kręcił na wszystkie strony latarnią, nie mógł oświecić samego dna, przeto zaczął śledzić trop zwierza na śniegu. Obecność dwu lisów w dole lepiejby mu już objaśniała zniszczenie nakrycia, a w takim razie porwanie kaczki nie byłoby już tak wielką hańbą.
Odnalazł trop na śniegu i śledził go, trzymając tuż nad nim latarnię. Pochylał się coraz to niżej, wreszcie wyjął świecę, ukląkł i badał ziemię wokół.
Gdy wstał, uczuł drżenie w kolanach. Na szczęście nikt go w tej chwili nie widział.
Poskoczył co prędzej do stajni po postronek. Przyniósłszy go, przywiązał latarnię i spuścił ją w głąb dołu. Nagle uśmiech radości ukazał się na jego twarzy. Oczy zmalały mu, zaczęły błyskać, a pomiędzy wargami ukazały się wyszczerzone zęby. Już mu się teraz nie spieszyło, przeciwnie stał nad dołem z twarzą uradowaną wielce.
Po chwili skierował się ku plebanji.
Nie poszedł przez kuchnię, ale zamaszystym, tętniącym krokiem wszedł po stopniach podjazdu i zaczął szukać klamki. Dochodziła zaledwo piąta i prócz starej klucznicy jeszcze wszyscy spali. Zbliżyła się trwożnie, ale poznawszy Bengta, otwarła.
— Cóż tu robisz, długi Bengcie? Cóż cię opętało wchodzić głównemi drzwiami?
Ale Bengt odsunął ją na bok, nie racząc zaszczycić ni słowem, i pożeglował wprost ku sypialni, gdzie pastorostwo leżeli ujęci słodkim snem. Z hałasem otwarł drzwi.
— Cóż się stało? Co takiego? — spytał przerażony pastor, siadając w łóżku.
— To ja, długi Bengt, księże pastorze, a chcę jeno powiedzieć, że kaczka znikła z pnia w lisim dole.
— To rzecz przykra, Bengcie, — odparł — ale czemuż mi o tem mówisz po nocy...?
— Lis i kaczka są razem w dole!
— Zwarjowałeś, Bengcie, chyba! Wiesz dobrze, że wróciłem niedawno z wesela i dopiero co zasnąłem.
Bengt uczynił stosowną pauzę, a potem rzekł:
— Wilk szedł śladem lisa i siedzi również w dole.
Pastor poderwał się i zawołał:
— Powiedz w kuchni, by tu przyniesiono światło, tak bym mógł się ubrać.
Ale długi Bengt stał, jakby był głuchy. — Drugi wilk — powiedział — idący śladem pierwszego, wpadł również do dołu.
To powiedziawszy, obrócił się na pięcie i ruszył wprost ku drzwiom.
Gdy dobrze rozwidniało, zgromadzili się u lisiego dołu wszyscy mieszkańcy plebanji. Stawił się pastor, pastorowa, pastorówna, stara klucznica, pięć dziewcząt służebnych, komornica i mała Nora. Prócz nich był tu długi Bengt i matka jego, stara Bengta, oraz żona, wesoła Maja, dalej dwaj synowie Vettera, muzykant Jöns i stary żołnierz Backmann, pracujący na plebanji.
Wszyscy stali w milczeniu wokół dołu, każde zbliżało się, poglądało weń chwilę i cofało z powrotem.
Małą Norę odsunięto nieco wtył, tak że nie mogła dotrzeć do skraju dołu. Dostrzegł to pastor i skinął na nią, chcąc by także spojrzała w dół.
Przedtem miała wielką ochotę, ale w tejże właśnie chwili nie mogła uczynić kroku, uczuła dreszcz strachu i nie śmiała spojrzeć na wilki.
Nora nie widziała dotąd wilka, słyszała jeno, jak wyły w koltorpskim lesie, i wiedziała, że jest to potwór dużo jeszcze gorszy od bazyliszka.
Pastor był dnia tego jakiś rzeźwiejszy niż zazwyczaj, chwycił ją za kołnierz kożuszka i rzekł:
— Trzymam cię teraz mocno za kark, Noro Swiszczypałko, i nie spadniesz. Mimo, że jesteś dzieckiem jeszcze, musisz spojrzyć w dół, abyś zestarzawszy się, mogła opowiadać młodym, jakto pewnej nocy złapały się na plebanji löwdalskiej odrazu dwa wilki i lis.
Stała na brzegu dołu i patrzyła w głąb. Przypominał studnię, obłożoną deskami, był tylko obszerniejszy.
Szukała oczyma owych paszczy, w których taka figa jak ona znikłaby na jeden kąs, ale nie dostrzegała niczego. Obróciła tedy głowę i spojrzała pytająco na pastora.
— Siedzą w kątach! — powiedział.
Pochyliła się raz jeszcze. W dole mroczno było, a jednak dostrzegła zwierzęta, siedzące każde osobno w swoim kącie. Nie poruszały się, jeno spozierały w górę ku ludziom błyszczącemi oczyma.
W najbliższym kącie przykucnął lis, nie większy od poduszki na kanapie w salonie. W następnym leżało zwierzę, podobne do wielkiego, kudłatego psa. W trzecim stała kaczka, rozkraczywszy szeroko łapy, cała i nienaruszona, zaś w czwartym kącie czaiło się znowu zwierzę, przypominające wielkiego, kudłatego brytana.
Cisza, jaka panowała w dole, przejęła dreszczem Norę i, gdy wreszcie cofnęła się wstecz, zachowała milczenie, podobnie jak wszyscy inni.
Napatrzywszy się do syta, złożyli mężczyźni radę, dumając co począć. Koniecznem było pozabijać wilki, ale nikt nie wiedział jak się do tego zabrać.
Nic, oczywiście łatwiejszego jak je zastrzelić, ale dół stawał się bezużytecznym, z chwilą opryskania go krwią i nie można było złapać weń zwierza.
Jeśli, jak zazwyczaj, szło o lisa, wskakiwał ktoś do dołu, pozbawiał zwierzę przytomności uderzeniem w głowę, a potem zakładał nań pętlę i wyciągał na wierzch.
Nie było żadnego niebezpieczeństwa z lisem, inaczej się jednak przedstawiały sprawy, gdy w dole były dwa wilki.
Długi Bengt ujął pałkę, jaką się posługiwał. Ale za chwilę potrząsnął głową i cofnął się ku innym.
Jeden z parobków przyniósł linę i umocował do niej pętlę ze skóry renifera. Stanął tuż nad dołem i spuścił pętlę na głowę wilka. Gdyby się powiodło, możnaby go było zadusić, a potem wyciągnąć.
Pętla zniżała się coraz to bardziej i doszła aż do nosa zwierza, który się nie poruszył wcale. Nagle jednak rzucił głowę w przód, szczeknął przeraźliwie, błysnął zębami, a pętla spadła na dno dołu.
Serca wszystkim zabiły trwożnie na ten widok. Nie można było zaliczać do przyjemności zadawania się z potworem, zdolnym przegryźć linę za jednem kłapnięciem zębów.
— Nie pozostaje nam nic innego — rzekł pastor — jak zastrzelić wilki! Stracimy wprawdzie pułapkę, ale urządzimy sobie drugą.
Do brzegu dołu przystąpił mężczyzna, trzymający się dotąd w tyle za innymi. Był to kowal z Hendriksbergu, przybyły do Loby dnia poprzedniego w celu zakupna siana. W domu nowożeńców nie starczyło miejsca na nocleg dla wszystkich gości, tedy Björn Hindrikson poprosił pastora, by go zabrał z sobą.
Na plebanji czekała gości zawsze gotowa izba gościnna i tam też spędził noc. Od wczesnego ranka myśli wszystkich zajęły wilki i zapomniano o przybyszu.
Spojrzał w głąb, zważył w ręku pałkę Bengta, ale wszyscy sądzili, że to czyni jedynie dla rozrywki. Był bardzo wysoki, ale zarazem śmigły i wcale na mocnego nie wyglądał. Ręce miał wąskie i białe, zgoła nie przypominające rąk kowala. Nie przedstawiał się wcale zuchowato, przeciwnie, patrząc nań, przychodziło na myśl cierpienie, a oczy jego wyrażały ból głęboki. Ruchy miał takie, jakby dźwigał jakiś ciężar wielki, stąpał powoli, z wysiłkiem jak człowiek wyczerpany.
Chwilę jeszcze przysłuchiwał się naradom, a widząc bezsiłę wszystkich, przystąpił do dołu i skoczył do dzikich zwierząt.
Zanim zdołał ochłonąć ktokolwiek, zatętniło głuche uderzenie i jeden wilk padł oszołomiony. Potem cios spadł na drugiego.
Jeden z wilków stanął na nogi, gdyż otrzymał cios w grzbiet i po chwili bezprzytomności przyszedł do siebie. Ale nim zdołał wystąpić zaczepnie, padł uderzony w łeb.
— Dawać linę! — zawołał przybysz.
Długi Bengt rzucił mu linę z dwoma pętlami, które zaciśnięto na karkach wilków i potem je wyciągnięto.
Lis oprzytomniał tymczasem i skakał rozpacznie, rzucając się na ściany dołu. Ale pogromca wilków nie troszczył się o niego.
— Spuśćcież mi drabinę i niech parobek dokończy reszty.
Wydostawszy się z dołu, zauważył śmiałek przerażenie wszystkich, zarówno kobiet jak i mężczyzn. Milczeli wszyscy. Zwłaszcza kobiety, zdjęte strachem na widok skoku jego, drżały dotąd, zaś mężczyźni wstydzili się potrochu, że ich przewyższył odwagą.
Pastorówna przystąpiła doń, a oczy jej błyszczały jak gwiazdy.
— Nakoniec ujrzałam prawdziwego mężczyznę! — zawołała — Marzyłam o tem przez całe życie.
Spojrzał na nią smutno.
— Wszystko na świecie jest małe i marne, — zdawały się mówić jego oczy — ja zaś jestem najmizerniejszem z pośród wszystkich stworzeniem.
I znów uśmiech dobrotliwy rozświetlił twarz jego.
— Szkoda by było niszczyć pułapkę przez strzelanie w nią! — powiedział spokojnie.