Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom II/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Maleparta Tom II |
Wydawca | Piller i Gubrynowicz & Schmidt |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI
Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy pan Stanisław leżał w gorączce otoczony lekarzami i przyjaciołmi, co o życiu jego powątpiewali, Maleparta tymczasem z najzimniejszą krwią zajmował się procesem przeciw niemu i czynnie koło niego chodził. Wysłał pana starostę Wilskiego w odwiedziny do jegomościów panów deputatów, doradził mu najlepiej którego czem miał ująć, jak się któremu przypochlebić, przestrzegł do kogo napróżno by się trudził. Posłuszny litygant puścił się do wrót, z ukłonami i zaprosinami, otwarł dom, nakrył stół, kupił wina i częstował kłaniając się jak najniżej, upatrując tylko na czem spoczęło oko którego deputata, aby mu zaraz ofiarować; to rzędzik sadzony, to bogato oprawną karabelę, to konia, to zegarek, to strzelbę. W potrzebie stał z trzosem otwartym, aby pożyczyć, strzegąc się dopominać długu.
Tym sposobem łatwo pozyskał ludzi, co mieli każdy z osobna jakąś słabostkę, za którą ich chwycić było można. Wkrótce pan starosta wkradł się tak dalece w serca większej liczby, że przy kielichach, gdy klęcząc wznoszono puchary, wykrzykując — kochajmy się! przysięgano mu dla niego uczynić co zechce. A po trzeźwemu choć w połowie pamiętano przysięgę. Ludzie co się kilkakroć razem upili, są koniecznie już starymi znajomymi i przyjaciołmi. Co więcej, mniej się ludzi poznaje żyjąc z niemi pół roku, jak pijąc z niemi dzień jeden. Każdy z deputatów wynosił starostę pod niebiosa, jego gościnność, uprzejmość, serdeczność, a chwaląc go tak, implicite chwalił jego sprawę, którą raz pierwszy z innej już strony uważać zaczęto.
Starosta oznajmił, że nowe i ważne do niej wynalazł dokumenta, próbujące jego pretensje, z czego wszyscy się cieszyli, bo szczerze mu chcieli dopomódz. Łatwo, na nieszczęście, zapomina się nieobecnych! Ukochany pan Stanisław wkrótce dla większej liczby, jakby nie był na świecie, tak dobrze zabyli, że u niego także pili kochajmy się, wieczną przysięgając przyjaźń.
Maleparta dosłyszawszy, że pan Stanisław ma się nieco lepiej, a lękając się, aby przed przywołaniem sprawy nie wyzdrowiał zupełnie, pospieszał z wyprowadzeniem jej na stół. Dokumenta już były gotowe i przyznać należy, doskonale sfabrykowane; pan starosta na widok ich z radości się nieposiadając ofiarował mecenasowi, jeżeliby wygrał sprawę, dwie wsie z fortuny pana Górskiego. Tymczasem forsa szła swoim porządkiem i za zbliżeniem się terminu przywołania, podwojono starań o ujęcie deputatów, na których cała była nadzieja. Innych, a mianowicie nieugiętego owego, coś my go widzieli w pierwszej części naszego opowiadania, postarano się usunąć koniecznie, formując jako tako komplet z osób pewnych.
Nareszcie nadszedł dzień stanowczy, w wigilją którego pijatyka u pana starosty trwała do białego dnia i deputaci dali słowo sądzić, nie oglądając się na nic, wedle dokumentów. Chodziło bardzo o to, jakby oddalić surowego i nie ubłaganego p. Zielińskiego, owego deputata co się ani ująć, ani usunąć nie dawał. Ale Maleparta poradził na to, miał poczciwy p. Zieliński jedną słabość i tą go zwalczono; tak dalece prawda, że nie ma człowieka bez wady. Szanowny deputat wyobrażał sobie zawsze że był niebezpiecznie chory i zdawał się szukać tylko w sobie bólów i słabości, jakby mu to jakąś przyjemność robiło. Cały rok to na to, to na owo się uskarżał, domyślając w sobie najdziwniejszych chorób. Niekiedy zdało mu się że miewał suchoty, to znowu, że poczynała się w nim puchlina i t. p. Najlżejsza niedyspozycja nabawiała go niewymownym strachem. Korzystali z tego usposobienia dotąd sami lekarze, ale potrafił obrócić je na swoją korzyść Maleparta. Ujęty przez p. starostę Wilskiego lekarz deputata, co go dzień w dzień w kwaterze u kapucynów odwiedzał, w wigilją stanowczej sessji, pomacawszy pulsu, obaczywszy języka, udał wielkie pomieszanie, zapisał lekarstwo i polecił najsurowiej nie wychodzić krokiem z domu i w łóżku przeleżeć dni kilka. Biedny Zieliński, przelękniony niewymownie, chociaż zupełnie był zdrów, skazany na djetę i leki, niedomyślając się niczego, pozostać musiał w domu. Tymczasem pod różnemi innemi pozory oddaliwszy nieujętych i ująć się nie dających, przywołano sprawę de noviter repertis documentis. Te tak stanowczo mówiły za starosty pretensjami, że niepodobna było z nich przegrać sprawę. Dekret przygotowany wcześnie, podsunięty do podpisów, był zabójczy dla pana Stanisława Górskiego.
Miał już się nieco lepiej deputat i była niejaka ocalenia go nadzieja, gdy ten fatalny dekret zapadł. Wystraszony nim patron pobiegł natychmiast objawić go choremu. Było to ku wieczorowi już i uczta wrzała u starosty, na którą cała prawie palestra trybunalska zaproszoną została, wypróżniając kielichy, wrzeszcząc głośno i rychocąc od wesołej ochoty; gdy patron wbiegł do cichej komnaty, w której p. Górski leżał z obwiązaną głową, wybladły, z wpadłemi policzki, i zdyszany nieprzygotowanemu do tego ciosu objawił, jaki zapadł dekret, co go pozbawiał prawie całego majątku.
Łatwo wyrachować skutki; choroba się wzmogła, gorączka ledwie uchodzona powróciła natychmiast, szał i obłąkanie przystąpiły. Reszta farbowanych przyjaciół, na których czele Pękosławski, tegoż wieczora wynieśli się z domu, gdzieindziej ofiarując swe usługi; ktoś nawet pana Jerzego zaprowadził na wieczerzę do starosty, gdzie całą noc bawił wszystkich dowcipnemi ucinki. Poczciwych tylko sług, przywiązanych do pana, kilku — zostali przy nim. Opustoszał dwór, wesele dworu, zmieniło się w posępne zamyślenie, milczała tak wprzódy ożywiona, tak otwarta i ludem rojąca się kwatera. Chory od chwili tej coraz a coraz był gorzej i sprowadzeni lekarze, niewiele już czynili o życiu nadziei. Obłąkanie przystępujące wprzód chwilowo, zmieniło się w stan normalny, gorączka nie ustępowała, nareszcie objawiły się symptomata grożące rychłym już końcem życiu i cierpieniom.
Naówczas to poczciwi i niepoczciwi pokazali czem byli. Szarpał każdy, kto co mógł i miał pod ręką, porywając konie, psy, broń, kosztowności, tytułem zasług, długów, lub bez żadnego wreszcie prawa. Rabunek wstrzymywany napróżno przez kilku poczciwszych, coraz wyraźniejszym, w miarę pogorszenia stanu chorego, stawał się. Ludzie obłowiwszy się znikali, dwór rozprzęgał się, innej idąc służby szukać. Łoże śmierci deputata było smutnem widowiskiem i nauką; opuszczony od wszystkich, zapomniany od tych którym najwięcej świadczył, konał w obłąkaniu, niemając często ktoby mu podał szklankę wody do ust spieczonych gorączką. Stary Piotr, ojcowski jeszcze niegdy sługa, sam jeden płakał siedząc u komina, i dwa psy podnosząc głowy wyły czasami smutnie. Ludzie pozostali, niesłuchając nikogo, pili, grali i kłócili się nieustannie, o ścianę tylko od umierającego. Niczem ich wrzawy stłumić nie było można — budziła ona w nocy na chwilę uśpionego Stanisława i zwiększała jego obłąkanie.
Nareszcie Bóg się ulitował nad cierpiącym, któren za grzechy swoje odpokutował był dostatecznie na ziemi, i skończył cierpienia jego. Umarł pan Górski — a ta wiadomość nikomu prócz starego Piotra łez z oczów nie wycisnęła. Maleparta dowiedziawszy się o tem, splunął pogardliwie. Pan starosta zatarł ręce z radości, widząc że mu już nikt egzekucji dekretu przeczyć nie może; Pękosławski powzdychawszy trochę, jął na zmarłego dziwolągi wygadywać, niby nad nim i nad losem jego srodze w sercu ubolewając.
Tak na tym świecie skończył jeden z najlepszego serca, ludzi.
Pogrzeb jego miał się odbyć u księży dominikanów bez okazałości i wystawy, przystojnie tylko, bo ledwie na ubogi przybór do niego wystarczyły ostatki rozerwanego przez długi i dłużników mienia, a nikt z krewnych nie przybył. Trybunał jednak i palestra, po czasie opatrzywszy się, przytomnością swą postanowili uświetnić ten obrzęd, jakby oddając hołd zasługom zmarłego. Nawet ci co sprawę sądzili przeciw niemu, wotowali za odłożeniem sessji dla pogrzebu.
Maleparta także przyłączył się do nich, ale nie ze zgryzoty sumienia, nie przez jakiekolwiek uczucie. Byłby on ominął z daleka kondukt, gdyby tajemny głos nie mówił mu, że na nim może się znajdować jego żona. Wyrachował on, że jeśli Rózia porwaną była przez nieboszczyka, jeśli mu winną była swobodę i wybawienie, nieopuści tego obrzędu.
Dwóch pomocników swoich wysławszy w tłum, sam się także weń wmięszał, niespokojnem okiem upatrując ażali jej nie postrzeże. Nabożeństwo u księży dominikanów, mowy pochwalne trwały bardzo długo i przeciągnęły się do późnego wieczora. Upierając się przy swoich domysłach Maleparta przeciskał się w zakątki najciemniejsze kościoła, szukając wszędzie żony, jakby czuł że ona tam być musi. Już się miało ku końcowi i lud z kościoła wychodzić poczynał, gdy dependent pociągnął za rękaw mecenasa, coś mu szepnął do ucha.
— Jakaś kobieta, rzekł, czarno ubrana, modli się w bocznej kaplicy i płacze.
— I płacze, powiadasz? — przerwał radośnie i niespokojnie razem Maleparta. — Gdzież ona? prowadź mnie.
— Chodźcie za mną.
Przesunęli się przez kościół coraz puściejszy, w którym już tylko niedogaszone górnych gzemsów lampy gorzały i dependent wskazał kaplicę. Ależ nikogo w niej nie było.
— Już jej nie ma.
— Szukajmy ku drzwiom.
Pobiegli oba w mroku upatrując czarno ubranej kobiety, i na samem wyjściu u kropielnicy dependent znowu pociągnął za rękaw mecenasa.
— To ona!
Mówiąc wskazywał na nizkiego wzrostu kobietę, której twarz osłoniona była czarnym kwefem, a cała okryta płaszczykiem tegoż koloru. Zdjęła w tej chwili rękawiczkę dla wzięcia święconej wody.
Chociaż zakryta twarz nie dozwalała Maleparcie dokładnie widzieć kobiety, z postaci, z ruchu zdawał się rozpoznawać żonę. Nie śmiał jednak nieznajomej zaczepić, szepnął pomocnikowi aby z nim razem szedł za nią. Kobieta niepostrzegłszy że była śledzoną, przeżegnała się i wyszła z kościoła sama jedna. W bramie przeczekała aż się tłum rozszedł, i z niejakim strachem, niepewnością obejrzawszy się, szybko iść zaczęła, przez bramę podle jezuickiego kościoła wymykając się na plac przed nim znajdujący. Maleparta szedł w niejakiem oddaleniu. Mijając ciemną teraz, a niedawno tak zawsze oświeconą i wesołości pełną kwaterę pana Stanisława, kobieta podniosła oczy ku oknom, westchnęła i prędzej jeszcze iść zaczęła. Maleparta widząc to, przekonany że się nie myli, pospieszył ku niej i nagle pochwycił ją za suknię.
Kobieta krzyknęła przeraźliwie, wyrwała się mu i biedz zaczęła wołając o ratunek. Napróżno chciał ją gonić Maleparta i wołał na dependenta aby mu pomagał, daleko lżejsza wkrótce znikła im z oczów w ciemnej nocy i tłumach ludu rozchodzącego się z pogrzebu. Nie wrócił jednak nazad i wyrachowawszy szybko, że najbliższy klasztor brygitek może być jej schronieniem, popędził ku niemu w nadziei złapania żony u furty, która nieprędko się na głos dzwonka odmykała. Nim jednak dopadł klasztoru już usłyszał szybkie i nieustanne dzwonienie, powtarzające się co chwila, a potem skrzypienie fórtki, co się już otwierała. Zdyszany wpadł na wschody i rzucił się we drzwi za kobietą, która właśnie wchodziła, pochwycił ją za suknię i głosem trzęsącym odezwał:
— Nie wyśliźniesz mi się!
Kobieta krzyknęła wielkim głosem, rozruch się zrobił w klasztorze. Maleparta kobietę, tulącą w dłonie twarz, ciągle trzymał za suknią.
— Poznałem cię, wołał, napróżno się taisz, napróżno kryjesz, musisz powrócić!
— Nie! nie! — zakrzyczała kobieta (mecenas dopiero poznał głos żony) — nigdy! Zostaw mnie w pokoju! Daj mi tu umierać. Nie powrócę do ciebie, zabiłbyś mnie, jak zabiłeś...
— Więc wiesz że ja go zabiłem?
Kobieta nic nie odpowiedziała.
— Chodź! — I to mówiąc ciągnął ją gwałtownie. Na krzyk nieszczęśliwej zbiegli się od fórty ludzie, od klasztoru zakonnice i wrzawa powstała. Rózia wydzierała się z rąk mecenasa, który ją silnie porwawszy puścić nie chciał. Krzyki: — gwałt! napad! i rozbój! dawały się słyszeć zewsząd. Zakonnice płakały i lamentowały.
Po dość długiej walce, gdy straciwszy siły, Rózia już miała puścić z rąk żelazną kratę, której się w rozpaczy chwyciła, rzuciło się dwóch ludzi z tłumu na rozjuszonego Malepartę i wydarli mu z rąk żonę. Jednym zamachem powalił ich obu o ziemię ale nim miał czas dobiedz swej zdobyczy, która korzystała z tej chwili do ucieczki, ona mu z oczu znikła. Chciał biedz za nią, ale druga fórta zamknęła się i widząc że nic na teraz nie dokaże, a bojąc się, aby go za gwałt miejscu poświęconemu popełniony, nie schwycono i nie sądzono, Maleparta rzucił się ku wyjściu, przebił zebrany tłum i broniąc zatrzymującym wyrwał i zniknął.
Nazajutrz mówiono wprawdzie najrozmaiciej o tym wypadku, jak to zwykle bywa po miastach: każdy go inaczej opowiadał i komentował; skutków jednak żadnych nie pociągnął za sobą i nie instygowano przeciw napastnikowi. On swej myśli odzyskania żony nie porzucił, wiedząc już gdzie się znajdowała, rozstawił czaty do koła klasztoru, zasadzając się, aby żonę napaść wychodzącą i mając nadzieję że kiedykolwiek ją przy dybie.
Dość jednak długi czas upłynął, a ona nie wychodziła zupełnie z klasztoru. Maleparta widząc, że na próżno czatuje, postanowił użyć innego sposobu, zwykłego sobie — zdrady. Udał się więc do p. Zawady mecenasa, któren mu dawniej od żony propozycje czynił, a teraz od śmierci p. Stanisława już milczał, nie proponując więcej układów, ani grożąc procesem.
— Słuchajcie — rzekł mu Maleparta — czy zawsze trwacie w myśli procesu przeciw mnie?
Zawada pochwycony niespodzianie nie wiedział co odpowiedzieć, ale po chwili namysłu zawahawszy się, rzekł, że chociaż to się przeciąga, nie obejdzie się bez kroków prawnych.
— Przyjmiecie propozycje zgody — odemnie?
— Bardzo chętnie.
Zawada nie wiedział jak Panu Bogu za te szczęśliwe dyspozycje dziękować, i z trudnością tłumił radość swoją.
— Posłuchamy, jakie nam waćpan podasz.
— Uczynię co tylko mogę, aby tę gorszącą sprawę stłumić.
— Bardzo sprawiedliwie, mecenasie; powiedzcież mi co zamyślacie uczynić?
— Ofiaruję alimenta mojej żonie, która podpisze układ, wzajemne dożywocie i zapis wzajemny, w razie bezprzytomnego zejścia.
— Majątki zostają w waszym ręku?
— W moim — daję alimenta.
— Cóż dać myślicie? Połowę intrat przynajmniej!
— Zapominacie — odparł Maleparta — że te intraty jeszcze mi nie powróciły wyłożonych kosztów prawnych.
— Chciejcie mi wyraźnie powiedzieć, ile ofiarujecie?
— Parę tysięcy złotych rocznie, dwoma ratami. Żona moja będzie mogła obrać sobie mieszkanie gdzie zechce i zupełnie zostanie swobodną. Zobowiążę się do dobrowolnej separacji.
— Pomówię o tem z nią.
— Pomówcie niezwłocznie.
Nazajutrz p. Zawada, który pospieszył do Rózi z niespodziewaną a szczęśliwą wiadomością, przystąpił do nowej traktacji.
Chciał on więcej wymódz na Maleparcie, ale napróżno, uparty mecenas niepostępował nad parę tysięcy złotych.
— Zwróćcie na to uwagę, dodał, że czynim sobie wzajemne zapisy.
— Na których wy najwięcej zyskacie — przerwał Zawada.
— Kto to wie, kto zyskuje? Żona moja i tego co ofiaruję, nie mogła się nigdy spodziewać. Ale chcę spokojności i dla tego tylko ciężki dla mnie proponuję układ. Przyjmijcie go, bo dalej i tego nie otrzymacie.
— Spiszmy więc punkta zgody — rzekł p. Zawada — i pojedyńczo nad niemi się zastanówmy: ja z mojej strony, wy ze swojej uczyńcie projekt kombinacji.
— Bardzo dobrze.
Tak przez dni kilka przeciągały się traktacje, które niechybiły spodziewanego przez Malepartę skutku i uspokoiły nieco Rózię, bo jej Zawada codziennie donosił o zbliżającym się i mającym dojść układzie. Pewniejsza będąc tem, biedna kobieta, sądziła że może bezpiecznie już wyjść na miasto i w święto znajdować się w kościele; tego tylko oczekiwał Maleparta czekający na nią.
Dependent jego nieustannie szpiegował, zasadzony od rana do nocy, niedaleko fórty klasztoru. Dwakroć donosił już mecenasowi, że widział wychodzącą Rózię, ale ten aby ją bardziej upewnić, nie próbował nawet porwania. Tymczasem mniemane układy szły dalej i zbliżały się ku końcowi z wielką radością p. Zawady, który rad był, że cokolwiek dla biednej żony uzyszcze. Wieczorem ostatniego dnia, kiedy już chodziło tylko o podpisanie sporządzonej komplanacji przy świadkach i wniesienie jej do akt, pomocnik nasadzony dał znać Maleparcie, że Rózia weszła do Jezuickiego kościoła na nieszpór, sama jedna. Wprzód bowiem chodziła ze staruszką, jak ona mieszkającą w klasztorze.
Maleparta z dwoma ludźmi swymi dopadł kościoła, przygotowawszy niedaleko kolasę z parą koni, i gdy nieszpór się skończył, wychodzić zaczęto, a Rózia jedna z ostatnich wracała do klasztoru, w upatrzonej chwili, rzucił się na nią mecenas ze swymi ludźmi, porwał i do kolasy wrzucił, zawiązując usta chustką, aby nie krzyczała. Konie czwałem popędzono ku Grodzkiej ulicy i w chwilę potem, żona Maleparty, siedziała już na rygiel zamknięta w alkierzu, płacząc nad swoją nieostrożnością i nieszczęśliwym losem. Mecenas ręce zacierał z radości i myślał tylko, jak nadal ma postępować z żoną. W tej godzinie właśnie umówione było z p. Zawadą podpisanie komplanacji i mecenas ukazał się w progu.
Maleparta szyderskim powitał go uśmiechem.
— Przychodzę — rzekł Zawada — dopełnić ostatniej formalności i powinszować końca.
— Mylicie się szanowny mecenasie — zawołał śmiejąc się do rozpuku Maleparta — wszystkośmy już skończyli i więcej nic nie potrzeba. Ostatnia formalność dopełniona.
— Jakto? — spytał zadziwiony Zawada.
— Tak jest, układ do którego przyjść chciałem, spełniony i wziął swój skutek.
— Chciejcie mówić wyraźniej, gdyż was nie mogę zrozumieć?
— Najwyraźniej wam powiadam, że wszystko skończone.
— Nie przeczę, chodzi tylko o podpis.
— Nie chodzi wcale o podpisy.
— Nie żartujcie ze mnie.
— Mówię serjo.
— Nie chcecie więc układu?
— Nie potrzebuję go.
— Cóż się nowego stało?
— Dopełniłem tego o co mi szło. Słuchajcie p. Zawado, pozwólcie sobie powiedzieć, że i wy i ona nie daleko widzieliście. Gdzieżby taki człowiek jak ja, pewien siebie, trzymając w ręku majątek, serjo żądać miał układów i niewiedzieć dla czego chciał płacić, mogąc nic nie dać?
— Czegożeście chcieli?
— Czegom chciał, tom uczynił — żonę mam już w ręku.
Zawada załamał ręce, podniósł oczy w górę, i wzgardliwem rzucił wejrzeniem na szydersko, zwycięzko uśmiechającego się Malepartę.
— Dawnom wiedział, że nie macie Boga w sercu i sumienia, dodał, alem nadto jeszcze o was dotąd trzymał widzę, bom was sądził mniej fałszywym.
— Fałszywym, niewłaściwe wyrażenie, kolego.
— O! oszczędźcie mi koleżeństwa!
— Jak się wam podoba. Fałszywym, termin niewłaściwy, zręcznym, powiedzieć było potrzeba: poczynając układy, nie miałem wcale na myśli, aby doszły, chciałem tylko uspokoić niemi żonę, aby ją tem łatwiej odzyskać; w tej chwili jest już pod moim dachem i komplanacją możecie sobie zostawić jako pomnik waszej przebiegłości.
To mówiąc odwrócił się z ukłonem Maleparta, a Zawada osłupiały, nie wiedząc co dalej począć, stał w miejscu.
— Cóż myślicie? — przydał po chwili — znajdzie się przecie kto, co się nad tą nieszczęśliwą ulituje i w jej imieniu przeciw wam stanie.
— Ciekawym jak to być może, kiedy ona w moim ręku i gdy zechce stawić ją będę lub przyniosę jej zeznanie, że nic jej nie pozostaje do życzenia. A zatem, służby moje powolne.
To mówiąc skłonił się z udaną uniżonością Maleparta, a Zawada wyjść musiał zgryziony i pomięszany niepowodzeniem, które swojej niezręczności przypisywał.
Chód jego usłyszawszy na wschodach, mecenas wyjął klucz z kieszeni i wszedł do alkierza, w którym Rózia siedząc na ziemi płakała.
— Przyszedłem z waćpanią pogadać — odezwał się do niej — potrzeba nam się porozumieć i po długiem rozstaniu powitać. Wieleś mi waćpani kłopotów, kosztów i zgryzoty swojem szaleństwem napędziła na głowę. Musiałem się dobrze upocić, nimem ją odzyskał, ale nie myślcie, abym to dla jej pięknych oczów czynił: zrobiłem to dla majątku. Jestem otwarty, widzicie. Musiemy żyć razem, porozumiejmyż się nadal mościa pani. Nie katowałem, nie biłem, nie męczyłem, a żem zamykał, pokazało się sprawiedliwie i za mało jeszcze, kiedyś mimo tego miała czas brać podarki od obcych i nakoniec uciec z domu. Nie ma się więc na co skarzyć.
— O! zapewne nie ma — odpowiedziała powstając żywo, i z niezwykłą energią przemawiając Rózia, której zrozpaczone położenie sił dodało. — Tak! byłeś mi dobrym, troskliwym, najłagodniejszym, najwyrozumialszym z mężów! Nie ty zabiłeś moją matkę swojem tyrańskiem obejściem, nie ty zabiłeś człowieka, co mi chciał z miłosierdzia do wyrwania się z tej niewoli dopomódz. Nie ty zabrałeś majętności i morzyłeś nas głodem! Mnie to mniejsza, bodajbyś był umorzył, byłabym ci konając dziękowała; ale matkę moję, starą, biedną matkę, której pogrzebu nie chciałeś zapłacić. I za to wszystko coś dla mnie uczynił, możesz-że się spodziewać uległości, przywiązania?
— Przywiązania ja wcale nie chcę, a do uległości nie namawiam, ani proszę, bo się sam o nią postaram — zawołał rozjątrzony Maleparta.
— Pilnuj mię więc — odezwała się kobieta — zamykaj, bo ci wręcz powiadam, że gdy będę mogła, ucieknę.
— Zdaje mi się jednak, że nie będziesz mogła i to mnie uspokaja — złośliwie rzekł Maleparta. — W oknie krata, u drzwi rygle, zapewnię że nie ucieczesz. Tymczasem, na wszelki wypadek, dopełnić potrzeba tego, czegom dawniej nie zrobił, nadto jej ufając. Podpiszesz mi to — rzekł podsuwając jej papier i pióro.
— Nic ci nie podpiszę! zawołała żona.
Maleparta wstrząsł się z gniewu.
— Rozmyśl się co mówisz! Jesteś w moim ręku i sama wiesz, że mnie nie ustraszy śmierć twoja. Zabiłem jego, zabiłem matkę powiadasz, mogę zabić ciebie.
— Zabij więc — krzyknęła Rózia podchodząc, ale wiedz, że postrachem śmierci nawet, nie wymożesz na mnie żadnego podpisu. Chcesz majętności, nie będziesz jej miał nigdy!
— Będę ją miał! zawołał mecenas, wrąc gniewem — jeśli nie strachem, to głodem wymogę na tobie czego chcę.
— Niczem!
— Słuchaj, przerwał mecenas porywając ją za rękę, nie myśl walczyć ze mną. Nikt jeszcze mnie nie pożył i silniejsi od ciebie upadli. — Słabej kobiecie...
— Pan Bóg sił doda, matka je u niego uprosi.
— Nie boję się takich pomocników — zawołał zajątrzony — wyzywam ich!
Rózia na te słowa padła na ziemię znowu i zmógłszy się płakała. Maleparta z papierem stał nad nią.
— Nie podpiszesz?
— Nigdy!
— Będę cię męczył.
— Męcz jak chcesz.
— To ostatnie słowo?
— Ostatnie, rób co chcesz.
— Daję ci dwa dni rozmysłu.
— Możesz mi ich nie dawać.
— Mam litość nad twojem głupstwem. — To mówiąc choć wahając się i ociągając wyszedł z alkierza, zamknąwszy drzwi na rygiel za sobą. W chwilę powrócił niosąc dzbanek wody i kawałek zapleśniałego chleba.
— To pożywienie dla ciebie.
Rózia okiem na niego nie rzuciła; rozjątrzony tym ciągłym oporem, zatrzasnął drzwi i wyszedł.
Nazajutrz rano, znowu z papierem w ręku odryglował alkierz i stanął przed Rózią. Jak wczoraj ona siedziała na ziemi, twarz miała bladą, zmęczoną, bo całą noc bez posłania spędziła oparta o ścianę, i w ustach nic nie miała, ale w oczach jej gorączkowy błyszczał płomień.
— Namyśliłaś się?
Ona nic nie odpowiedziała.
— Namyśliłaś się? — powtórzył.
— Namyśliłam, rzekła podnosząc głowę.
— Podpiszesz?
— Nigdy!
— Jeszcześ niedość głodna — rzekł Maleparta — poczekajmy do jutra.
I wyszedł znowu spojrzawszy na dzbanek z wodą i chleb, które stały nietknięte. Pomimo złości coraz powiększającej się oporem, zaczynał być niespokojny. Lękał się aby uparta kobieta głodem się nie zamorzyła, i postanowił, po swojemu, zażyć ją innym sposobem.
Na drugi dzień, z łagodniejszem obliczem, wsunął się do izby. Zastał Rózię na tem samem miejscu co wczora siedzącą, a dzbanek i chleb nietknięty.
— Namyśliłaś się? — spytał.
— Namyśliłam — odpowiedziała słabym głosem — nie podpiszę.
— I chcesz się głodem zamorzyć?
— Nie ja, ty mnie morzysz głodem.
— Masz chleb i wodę, właśnie pokarm pokutnicy, jaką jesteś: więcej ci nie potrzeba. Ale chcę mieć litość nad tobą.
— Ty? — przerwała kobieta.
— Tak, ja: podpisz, a będziesz wolną. Idź gdzie chcesz!
— Nie chcę swobody i nie podpiszę.
Maleparta nie pojmował odpowiedzi.
— Nie chcesz być wolną? — spytał.
— Tak, nie chcę, bo pókiś ty na świecie, któż mnie zapewni że dotrzymasz co przyrzekasz? Wypuść mnie, a w ówczas...
— A w ówczas? — podchwycił mecenas chciwie nadstawiając ucha.
— W ówczas, będziem mówić o tem.
— Któż mnie zapewni, że wolna zechcesz podpisać?
Rózia pogardliwie na niego spojrzała.
— Słuchaj — dodał — nie wyobrażaj sobie abyś mnie uporem swoim przemódz miała albo ustraszyć, musisz podpisać czy prędzej czy później.
— Nigdy! nigdy!
— Zobaczymy — zawołał Maleparta zamykając drzwi — zobaczymy.
Tak dni kilka minęły, w próżnych ze strony męża postrachach, naleganiach, perswazjach, w ciągle jednostajnym od żony oporze, chleb i woda wystarczały jej do nędznego życia, modliła się i płakała. Straszne było to życie samotnicy, co niczyjej twarzy prócz nienawistnego męża nie widziała, niczyjego prócz jego nie słyszała głosu, i nic nie widziała, prócz ścian izby, przypominającej jej okropną śmierć matki. Długie noce, czarne, nieprzerwane niczem, do szaleństwa prawie ją przywodziły i jedną pociechą w tej niewoli była modlitwa i łzy. Osłabiona coraz bardziej czuła w sobie upadające siły, i napróżno utrzymać się przy swojem starała. Co dzień słabszym głosem odpowiadała na jednostajnie powtarzające pytanie Maleparty — podpisz? dotąd jednostajnie jeszcze:
— Nigdy! nigdy!
Przewidywała już jednak chwilę, w której znużona, nie potrafi wyrzec tego słowa. Mecenas jątrzony oporem, poglądał z podziwieniem na tę słabą istotę, tyle siły duszy mającą. Co dzień spodziewał się ją przemódz, co dzień odchodził bardziej rozgniewany. Nareszcie znużył się i zniecierpliwił i postanowił nie zaglądać więcej do alkierza. Posyłał jedzenie przez starą kobietę służącą, a sam nie ukazywał się więcej. Rózia rada z początku że go nie widziała, w końcu niespokojniejszą być zaczęła. Domyślała się czegoś grożącego jej, czego nawet wyobrazić sobie nie umiała. Lękała się tem bardziej, że nie wiedziała czego. Dnie tymczasem płynęły jeden po drugim jednostajnie, a Maleparta zdawał się zapominać o niej.
— Czekajmy — rzekł w sobie — dłuższego na to czasu potrzeba: prędzej ona znuży się cierpieniem, niż ja oczekiwaniem.
To powiedziawszy i upewniwszy się że żona drugi raz uciec nie może, Maleparta wziął się do spraw swoich i cudzych po dawnemu. Zajęcie stłumiło w nim, jeźli jakie były zgryzoty; czas upływający i unoszący z sobą pamięć niedawno dopełnionych wypadków, a mianowicie zasadzki, w której zginął Szczuka, uspokajał go: cały się więc rzucił znowu w procesa. Rząd też majątków, jakie nabył, po żonie wziął, i dostał od starosty Wilskiego za proces z panem Stanisławem, zajmował mu nie mało czasu. Niedowierzający nikomu, nieustannie szperał w rachunkach i rejestrach, wyrzucał oficjalistów, nowych stanowił, posesorów procesował i wywłaszczał, a pieniądze zebrane albo na zastawy żydom rozdawał, albo na nowe kupna obracał.
Na rogu domu w zamczystej izbie sklepionej, której jedyne okno gęstą wilkami opatrzoną kratą i żelazną okiennicą wewnątrz uzbrojone było, znajdował się skład zastawnych rzeczy. Fanty te narzucone na kupy ogromne, leżały tam nieruszone do wyjścia terminu, po którym sprzedawane były. Znalazłeś tam i futra kosztowne i perły żydowic i suknie i żelaztwo i srebra i sprzęty wszelkiego rodzaju. Najmniejsze jak największe pożyczał kwoty Maleparta, byle zastaw we dwoje przenosił sumę nań daną.
Nabycia majętności nie dopełniał też ten człowiek, zwyczajnym sposobem, uczciwie. Zwykle kupował od zrujnowanych, lub przyjmował na siebie obarczone procesami i długami substancje za nizką cenę; potem ze zręcznością jurysty wyprowadzał się z procesów, spychał unieważniając długi, wchodził z kredytorami w korzystne układy, i tak opanowywał dobra ogromne.
Starosta Wilski odziedziczywszy po panu Stanisławie Górskim majętności, z których wydział dwóch wsi mecenasowi uczynił, wkrótce potem padł sam ofiarą Maleparty, co przeciw niemu podjął się procesu krewnych Górskiego; dokumentom przez siebie sfałszowanym, zadał sam fałsz, wygrał i ze stroną podzielił się znowu, podejmując prowadzenia dalszego interesów i wywiedzenia jej z długów. Umocowany, przekonał że tak prędko zrobić nie może, co przyrzekł, a tymczasem zagmatwawszy gorzej jeszcze i tak nie łatwe do rozwikłania interesa, gdy sukcesorowie domagali się ukazania rezultatów, przedstawił im rachunki dowodzące, że bardzo znaczną na ich korzyść, bez żadnego skutku widocznego — wyłożył sumę. Widząc oni, że co dalej to gorzej być dla nich może, musieli przystąpić do układów, z których Maleparta wyniósł znowu znaczną część ziemskiego majątku. Tak w krótkim czasie ogromnie się zbogacił, a jednak sposobu życia w niczem jeszcze nie odmienił.
Rózia w izdebce swej zawsze zamknięta, ale niewidując się wcale z mężem, który tylko klucz od alkierza przy sobie trzymał, do niego nie zaglądając, wpadła w posępną jakąś obojętność, w odrętwienie. Na nie to podobno rachował najwięcej Maleparta i po długim przeciągu czasu, sądząc że już dość czekał, zjawił się jednego ranka znowu z papierem w ręku przed żoną. A naprzód spojrzał na nią badając wzrokiem postępów cierpienia i oznak słabości. Ujrzał ją wychudłą, bladą, zestarzałą przedwcześnie, ale spokojną.
— Namyśliłaś się? spytał, miałaś na to dosyć czasu.
Rózia podniosła głowę w milczeniu.
— Podpiszesz?
— Nigdy — odpowiedziała krótko i spuściła głowę.
— To nie była męka jeszcze, to wstęp do niej — rzekł Maleparta.
— Wiem, — odpowiedziała kobieta — i czekam na to coś mi zgotował: wiem że się wszystkiego po tobie spodziewać mogę.
— Nie mylisz się. Podpisz więc.
— Nigdy!
— Wolisz więc nędznie zamrzeć? — rzekł mecenas.
— Wolę.
— Niż raz być posłuszną?
— Niż pokazać się słabą. Nic ci się nie oparło na świecie, prócz jednej kobiety. Chcę abyś się upamiętał moim oporem.
— Zapewne! — krzyknął Maleparta. — Waćpani wiesz że mnie nigdy przemódz nie można, wiesz o co mi chodzi — o twój podpis. Cóż dla mnie łatwiejszego, jak ten podpis położyć i znaleźć świadków, co własnoręczność zaprzysięgną jeźli będzie potrzeba?
— Ja temu zaprzeczę! — zawołała kobieta.
— Zaprzeczyłabyś gdybyś mogła — rzekł zimno Maleparta — ale z tej izby zamkniętej, z której nie wyjdziesz więcej, pytam się jak zaprzeczyć mi możesz?
Rózia upadła na ziemię znowu.
— Nie potrzebujesz mego podpisu, zawołała, i obejdź się bez niego.
— Nie potrzebuję i obejdę się.
Po tych słowach wyszedł, wrąc od gniewu i pojąć nie mogąc uporu słabej kobiety.
Ale trudniej niż mu się zdawało, pokonać było postanowienie Rózi, co już nic do stracenia nie miała, co nie lękała się większych cierpień, bo zniosła największe i wpadła była w ten stan odrętwienia, w którym nic na człowieka nie działa. Niewolnica, pozbawiona wszystkiego, wyglądała śmierci, jako końca cierpieniom w ciągłej modlitwie, przygotowując się do niej... Maleparta tymczasem szedł dalej swoją drogą, powiększając majętności, wiodąc procesa i niespotykając zawady na drodze nieprawości. Życie jego było ciągłą walką i ciągłem, uzuchwalającem go do nowej, zwycięztwem; nic mu się oprzeć nie mogło, broił bezkarnie, naśmiewał się z poczciwych, i im dłużej to trwało, tem śmielszy brnął dalej, a dalej.