Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom II/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom II
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

W całem życiu Maleparty nie było, można powiedzieć, jednej chwili innem uczuciem, inną myślą zapełnionej, nad uczucie miłości własnej i myśl zapewnienia sobie niezależności, zebraniem pieniędzy. Poświęciwszy temu celowi wszystką pracę, starania, sumienie, poczciwość, doszedł wreszcie do tego czego nawet nie marzył nigdy, do ogromnej fortuny, która go czyniła panem. Nie używał jej jednak, bo z wzrostem majątku, powiększały się żądze i nigdy dosyć nie było. Nie założył sobie kresu, nie umiał zadowolnić się tem co miał; a posiadając majątek, którego sam dokładnie wartości nie znał, użyć go nie umiał; uczuł wreszcie jakąś niespokojność, niepewność co począć dalej, uczuł w życiu swem brak celu. To co posiadał nie zaspokajało go, pożądał więcej, dorozumiewając się że i to go nie zaspokoi.
W tym właśnie czasie opanowała go ta myśl natrętna — co będzie dalej? i niepokój wewnętrzny. Szukał sobie celu nowego, dostąpiwszy założonego wprzódy, a niezadowolony nim będąc. Ludzie co dawniej pogardzali Malepartą, co oburzali się na sposoby jakiemi doszedł do majątku, co krzyczeli na postępek jego z p. Stanisławem Górskim, z żoną, ze starostą wilskim — teraz gdy ujrzeli w jego rękach tak wielką fortunę, gdy go zobaczyli tak bogatym, poczęli zwyczajem swoim powoli wymawiać go i z początku zdaleka, potem zblizka mu się kłaniać. Maleparta uzyskał ten rodzaj szacunku publicznego, jaki daje choć źle nabyta fortuna i choć na złe użyty talent. Znaleźli się tacy, co poczęli mecenasa wymawiać, stawać w jego obronie, uczynki jego w nowem wystawiać świetle i dowodzić: że opinia publiczna przesadziła potępieniem zupełnem tego człowieka. Tak zawsze się dzieje; zwycięzca choć w najgorszej sprawie, prędzej później zyskuje sympatją ogółu: zwyciężony, jak biedny psisko, na którego jeden się porwał, a wszyscy gryzą — upada. Jest coś szczególnego, coś źwierzęcego w ludzkiem sercu: niech kto ginie śmieją się, niech kto się wznosi, Bóg wie jakiemi środki, poklaskują.
Tak właśnie stało się z Malepartą, któremu wielka fortuna stała się tarczą i zasłoną. Ludzie nawykli do niego, oswoili się z niepoczciwością uczynków, a uwielbiali wielkość skutków. Wynoszono człowieka, co jedną siłą woli i talentu, z mizernego żebraka, wzniósł się na pana, i wymawiano niepoczciwość brakiem wychowania, sieroctwem i t. p.
A gdy ogół poczynał się zbliżać do Maleparty i odpychać go poprzestał, on sam właśnie z siebie poczynał być nie rad, niespokojny o przyszłość, która go nie zajmowała, bo w niej do osiągnienia celu nie widział. Chwila to była w życiu tego człowieka stanowcza, ale zostawiony bez wpływu niczyjego sam sobie, nie mógł z niej wynijść lepszym. Rzucił tylko spojrzenie w świat i popytał siebie, jakie są cele życia innych ludzi, i czyli dla innych także majątek jest jedyną pasją?
Szukając znalazł, że wiele jest innych namiętności, wiodących ludzi do poświęcenia wszystkiego i nasyceniem stanowiących choć chwilowe szczęście. Ujrzał że jedni święcą wszystko dla kobiet, drudzy dla honorów i ambicji. Ale pojmując chęć wzniesienia się i wywyższenia, nie mógł pojąć Maleparta nigdy miłości namiętnej ku kobiecie. Wzbudzało w nim to uczucie ciekawość niespokojną, żądzę poznania go. Nigdy nie kochał, nigdy nawet chwilowo nie poglądał na żadną z kobiet okiem żądzy, nie znał co to nawet zwierzęca pasja. Ciekawy był, czyli i na nim mogła jaka uczynić wrażenie kobieta.
Badając się, przypomniał, że w pierwszych chwilach po poznaniu Rózi, obudziło się w nim jakieś niekompletne uczucie pragnienia, wprędce zagasłe bez skutków. Usiłował je wznowić i zbliżyć się do żony.
Powolnie więc lżejszą coraz czynił jej niewolę, natchniony ciekawością raczej niż innem uczuciem, jakeśmy powiedzieli, postarał się dla Rózi o wszystko co do wygód potrzebnem było. Niewiele to kosztowało, bo izba w której fanty złożone były dostarczyła towarów, sprzętów, sukien i strojów. Posyłając Rózi to wszystko przez sługę, sam się nie pokazywał jej jeszcze — ona stale odpychała wszystko, i dziwił się Maleparta dowiadując od starej posłanniczki, że żona nic z jego darów do ręki nie wzięła. Postanowił nareszcie sam być u niej.
— Mniejsza tam o tę głupią moją fantazję sprobowania miłości, bo to musi być dzieciństwo i nie stoję o to. Ależ moja łagodność powinnaby upamiętać tę kobietę i przywieść do zgodzenia się na ten podpis, którego siłą wymódz nie potrafiłem.
Tak w tej chwili nawet, rachował jeszcze i spekulował.
W izbie Rózi znalazł on wszystko jak było: przysłane przez niego dary leżały nietknięte w kącie na kupie, ona w podartej sukni, blada, siedziała w kątku na dawnem swojem miejscu. Na widok Maleparty, podniosła oczy i spuściła je szybko wzdrygając się.
— Napróżno przychodzisz — odezwała się — nie podpiszę.
— Nie przychodzę po podpis twój — odparł mecenas.
— O! nie zwiedziesz mnie — odpowiedziała.
— Masz prawo mi nie wierzyć, rzekł Maleparta, ale czas cię przekona żem się odmienił bardzo.
— Kłamiesz jak zawsze.
— Nie ma więc sposobu na upór, rzekł dalej mecenas: jam się zmienił, ciebie dobre obejście odmienić nie potrafiło, jak złe nie mogło zmiękczyć. Nie wierzysz mi?
— Nie wierzę.
— Skarżyłaś się nie raz na złe obejście, na niedostatek, na ubóstwo, opuszczenie, czemuż nie korzystasz z tego co ci daję?
— Bo to mam od ciebie.
— Także mnie nienawidzisz?
— Nienawidzę, gardzę tobą.
Maleparta hamował swój gniew i wyszedł mówiąc:
— Masz słuszność!
Krótka ta rozmowa, wielce zadziwiła Rózię, domyślała się ona zdrady i pod tąż nową odmianą, nie wierzyła jej, a mimo tego myślała czemu i jak doszedł do niej Maleparta.
— Chce mię pokonać łagodnością, przekupić — mówiła w duchu — ale i to napróżno!
Potem myślała i myślała długo, a poczciwe jej serce wzdrygało się na domysł, że może on prawdziwie stał się lepszym, a ona grzeszy nie wierząc poprawie. Upływały dnie, tygodnie, miesiące. Maleparta już się nie pokazywał, ale nie zmienił sposobu postępowania swego, owszem zdawał się usilnie pracować, aby przekonać Rózię, że chciał być dla niej nadal cale innym. Z alkierza przeniósł ją do dawnej izby, którą zajmowała przed śmiercią matka, zebrawszy się na wyporządzenie jej, co się wspaniałem prawie wydawało po nagiej izdebce. — Nie zamykał jej już na klucz, a choć pilny był dozór nad nieszczęśliwą niewolnicą, ona go przynajmniej nie widziała. Znalazła przygotowane suknie świeże, porządeczki i ochędóztwo białogłowskie, (jak je podówczas zwano) nawet klejnociki w szufladce puzderka. Wszystko to było z zastaw żydowskich, poprzerabiane w części, w części odczyszczone tylko: innych potrzeb dostarczyli żydzi, bo Maleparta pożyczając potrzebnym pieniędzy, narzucał na nich rozmaite kontrybucje, krom procentów.
Rózia, która z początku wzbraniała się dotykać rzeczy przesyłanych przez męża, mimowolnie potem z musu użyć ich znaglona, nareszcie machinalnie do nich nazwyczaiła się. Ale używając myślała zawsze, że w tym jest ukryta zdrada, tajny cel jakiś. Tymczasem Maleparta nie wchodził prawie, nie ukazywał się i niczego nie żądał. Rózia zaczynała przypuszczać, że się jej mąż upamiętał i poprawił. W istocie jeźli nie na lepsze, była w nim zmiana na inne i zobojętniał trochę, stawszy się bogatym i szukając nowego nasycenia, podbudzając w sobie nową namiętność, której jeszcze nie doznawał, łatwiejszym się stał dla otaczających go. Starając się jednak przypodobać Rózi, i sądząc że kiedykolwiek wzbudzi w niej choć cień przywiązania, mylił się wielce. Między niemi była nieprzebyta zapora — pamięć nieszczęścia dawnego, i pamięć cierpienia matki.
Ona mu zaledwie przebaczyć mogła.
Napróżno mecenas starał się przypodobać, napróżno przybierał postać najłagodniejszą, najwymuszeńszy uśmiech: ze strachem patrzała Rózia na niego zawsze, przewidując zdradę tylko, gdzie jej nawet nie było. Postrzegł to Maleparta i zawahał się co miał dalej czynić, gdy nieprzewidziana okoliczność zmieniła postać rzeczy.
Mówiliśmy jak przyszedł on do myśli, że są inne na świecie zajmujące ludzi namiętności, jak nienasycony mieniem, zapragnął poznać kobiety i spróbować tej miłości którą po zwierzęcemu tylko pojmował. Ta myśl chodziła z nim ciągle, piekła go i niespokoiła. Razu jednego gdy wracał z sądów i zamyślony szedł ulicą ku domowi, postrzegł przed sobą kobietę. Nie wiem dla czego postać jej i ruchy uderzyły go, bo twarzy nawet nie widział. Szła uniosłszy nieco sukni, aby jej nie ubłocić, krokiem śmiałym. Ubrana była wykwintnie choć niesmaczno, a strój rysował korzystnie trochę pospolite jej wdzięki. Miała na sobie jubkę pół atłasową z futerkiem, kilka sznurków korali na szyi, spódniczkę jedwabną, a długie dwa warkocze czarne spadające do kolan, przeplatane wstążkami, świadczyły że była niezamężną. Na ręku miała haftowaną tuwalnią, jakie noszono zwykle wychodząc na miasto. Strój jej okazywał bogatą mieszczańską córkę. Gdy się odwróciła, Maleparta postrzegł rumianą i pełną, regularnych choć nie szlachetnych rysów twarzyczkę, uśmiechającą się oczyma i usty różowemi, z pod których przeglądały białe ząbki. Podobała mu się; powiódł za nią okiem i zatrzymał się, śledząc dokąd wejdzie. Ona także zwracając często głowę, bo wiedziała kto na nią patrzał, o kilka kroków otwarła drzwi kamienicy i spojrzawszy jeszcze na Malepartę, skryła się w niej.
Czekał mecenas długo, czyli nie wyjdzie znowu, a upewniwszy się że tam mieszka, bo dziewczyna wkrótce w innym stroju ukazała się z okna, wrócił do siebie. Odtąd spotykali się często w ulicy, pozdrawiali wzajemnie, a wyszczekana mieszczka, śmiała, żywa, niczego się nielękająca, niedająca się skrzywdzić i niedarująca słowa żeby na nań dziesięciu nie odpowiedziała, podobała się coraz bardziej Maleparcie. Tamtej pochlebiało, że sławny na całej ulicy i w mieście bogacz oczy na nią obrócił; rada była znajomości i postanowiła z niej korzystać.
Nie wiem pod jakim pretekstem Maleparta wszedł do domu mieszczanina, ojca Nastazji, starego opoja, co cały dzień dudlił z kufla miód, zapraszając nań kogo mógł i śmiejąc się głupowato ze wszystkich i ze wszystkiego. P. Hrehory, niegdy burmistrz, a teraz spoczywający na laurach swych zasług, prosty już obywatel miasta J. K. M. Lublina, nic nie znaczył w swoim domu. Nastusia była odmłodzonym tylko żywym obrazem jejmość pani matki, co całe życie burmistrza za nos i za co chciała wodziła. One obie z matką rządziły domem, sobą i ojcem. Jegomość spijał miód ile mu go jejmość na konsumpcją codzienną wyznaczyła i o resztę się nie troszczył. Matka niegdyś tak ładna jak Nastusia i jak ona zalotna, miała gachów mnóstwo, przez pamięć też na to, dozwalała córce robić co się jej podobało. Nastusia wychodziła kiedy i dokąd chciała, sama wprowadzała do domu znajomych swoich, matka ani ojciec nie mięszali się do tego, a jeźli wypadkiem powiedziała co jejmość, Nastusia dwakroć tyle odpowiedzieć potrafiła, zuchwale, śmiało i bez najmniejszego strachu. Jegomość jak ze wszystkiego tak i z tego śmiał się. Po trzeźwemu milczący i ponury, po pijanu wyrozumiały był i niepokonanej wesołości. Widok tylko wszechmocnej żony, zwiększając z początku śmiech, w końcu go niepokoił i mięszał. Jak tylko Maleparta stąpił na próg domu, matka z córką powiedziały sobie — nie puścim go więcej. Jejmość uczyła Nastusię i zachęcała do chwalebnego uczynku.
— W twoim wieku, Naściu, ja bym dopiero pokazała, co to może kobieta, gdyby mi taki złoty cielec wpadł w ręce, potrafiłabym go splątać i związać, a wysączyć z niego do ostatniego grosza. Taż to mówią: że bogaty jak król albo Marszałek trybunalski, i że u niego jest cała jedna izba pełna pieniędzy.
— Już nie bójcie się matuniu — odpowiadała Nastusia — ręczę ci, że go przywabię. Cóż to macie mnie za taką głupią, żebym nawet starego nie potrafiła przytołubić?
— A no, zobaczymy.
Na to odzywał się z kąta śmiejąc pan Hrehory:
— Otóż ciekawy jestem! bardzo jestem ciekawy!
— Ale on żonaty słyszę! — dodawał po chwilce.
— To co że żonaty? — pytała jejmość.
— Już to ja wiem że żonaty, ale nie lubi słyszę żony?
— To tem lepiej że żonaty — odezwała się jejmość — takich najlepiej doić, bo się taić muszą.
Maleparta łatwo się porozumiał ze stworzoną dla niego kobietą, równie jak on przewrotną, fałszywą i zimną, co kłamała jak on całe życie, oczyma i ustami. Naścia udała że go kocha, on udawał że jej wierzy, rodzice udawali że nic nie widzieli. Wszyscy byli z siebie bardzo radzi i cieszyli się przyszłością. Wkrótce mecenas u kolan Naści w bokówce począł przesiadywać dnie i wieczory, aż potem miłośnicę wprowadzał do swego domu bezwstydnie. O ścianę od komnaty żony rozlegały się śmiechy wesołej Naści. Z początku uszom swym słysząc je nie chciała wierzyć Rózia, a przekonawszy, że się nie myliła, nasłuchawszy mimowolnie dziwnych dla niej rozmów, wzdrygnęła się pierwszy raz przekonywając, że są na świecie kobiety, jakich się egzystencji nie domyślała.
— Oni się kochają — zawołała w duszy. — Jest więc kobieta co go kochać może! którą on kocha! To niepojęta!
Maleparta wcale się nie krył ze swemi postępki i nie taił przed światem i żoną, że Naścia była jego kochanką. Coraz częściej przebywając u mecenasa, mieszczanka przeniosła się nareszcie do niego i zachciała izby, którą zajmowała Rózia. Wypchnięto więc biedną do alkierza znowu, odebrano jej sprzęty i suknie i oddano Naści. Żona podwójnie niewolnica, nie mogąc się ruszyć aby nie była widzianą od zalotnicy, a kryć się przed nią nawet do swojego alkierza nie miała prawa, bo w każdym czasie wejść do niego wolno było Naści i przytomnością swoją, szyderstwy, nieprzystojnemi żarty, urągać nieszczęśliwej. Rózia znosiła to nowe cierpienie odważnie i nie narzekając na nie, poddała się przeznaczeniu swojemu. A gdy ona modliła się płacząc, obok niej swawolna Naścia nuciła piosnkę wesołą, lub błaznowała z domowemi, wywrócona na łóżku, gryząc w ustach smażony imbier lub tatarskie ziele. Ciągnęła ona co mogła z Maleparty dla siebie i matki, a wszystko co zyskała, odsyłała do domu; czego wymódz nie potrafiła, chwytała w pół żartem, w pół siłą. Mecenas jeszcze się jej oprzeć nie umiał, pierwsza to była i późna miłość, a Naścia nadto mu się podobała, aby się jej tak prędko chciał pozbyć. Wolne godziny pędził słuchając niezamykającej się nigdy gęby wyszczekanej mieszczki.
Ona nie obruszała się jak inni na jego czynności, nie łajała mu nigdy, wyśmiewała się ze wszystkich i poklaskiwała podłemu oszukaństwu, byle by się ono wypłacało pieniądzmi. Pomimo jednak namiętności, jakiej się dał opanować, Maleparta nie zaufał nigdy zupełnie swej miłośnicy. Napróżno się ona starała podkraść w nie, napróżno poddawała myśl zostawienia jej kluczów, powierzenia pieniędzy, Maleparta kostniał, lodowaciał na to, i nic nie odpowiadał, a Naścia miarkowała, że niebezpiecznie byłoby napierać się więcej.
Tymczasem wszelkiemi sposoby skarbiąc sobie serce Maleparty, kochanka wynajdowała coraz co nowego na nieszczęśliwą Rózię, którą wyśmiewała i potwarzała nielitościwie, donosząc największe na nią fałsze, bo pewna była, że ona nie zechce się nawet usprawiedliwiać, i wiedzieć o oskarżeniu nie będzie.
Maleparta wkrótce nałogowie przywiązawszy się do tej kobiety, która niewyczerpaną swą wesołością, chmury często po jego czole błądzące rozpędzała, zapomniał zupełnie że miał żonę. Rózia stała się przedmiotem pośmiewiska dla obojga i to tylko miała, co Naścia z łaski swojej mieć dozwalała. Nie upokorzyła się jednak przed nią i gdy obrażona jej dumą mieszczka, usiłowała coraz surowszem obejściem zmusić do uznania władzy nad sobą, Rózia ścierpiała wszystko, nie mówiąc słowa, nie okazując że cierpi. Często w pół pijana, rozczochrana, z nagą piersią, rozrzuconym włosem, z bestjalskim uśmiechem na czerwonych ustach, kochanka Maleparty, godna jego miłości i uścisków, wpadała do izdebki Rózi i śród pacierzy, nuciła jej nad uchem piosnkę swawolną. Tamta nie obruszyła się, siedziała milcząca, jakby nic nie widziała i nie słyszała.
Mecenas na wszystko dozwalał ulubionej Naści. Czego na nim wymódz nie potrafiła łzami i prośbą, tego łatwo dopięła uśmiechem, żartami, rozweselając go wtedy nawet, kiedy go najczarniejsze dręczyły myśli i ciężkie dusiły wspomnienia. Z nią nauczył się powoli zalewać trunkiem sumienie i pamięć; nigdy jednak nie tracił tak dalece przytomności, aby puścił z rąk klucze, lub dał więcej niż chciał i zamierzał. Sama Naścia głaszcząc go pod brodę, zowiąc najsłodszemi wyrazy, nie wymogła daru większego nad wyznaczony jej z góry. Maleparta skąpo nawet za miłość płacił i dziewczyna, gdyby nie nadzieje w przyszłości, porzucićby go musiała, bo matka uskarżała się na skąpstwo i co dzień gorzkie jej robiła wymówki, że nie pamiętała na jutro. Naścia odpowiadała jednostajnie:
— Poczekajcie, niech no go do reszty obałamucę!
Lecz obałamucić nie mogła; a gdy raz w pilnej potrzebie jejmość pani burmistrzowa zażądała od Maleparty pieniędzy, wyprawił ją z kwitkiem nic nie dawszy. Naścia pocieszała przyszłością: — poczekajcie, mówiła, poczekajcie, ta chirlawa jejmość umrze pewnie, a on się ze mną ożeni: dopiero zobaczycie jak go skubać będziemy!
Rózia w istocie zdawała się blizko końca cierpień, miała suchoty. Maleparta niepokoił się, że nie wymógł podpisu, lecz ilekroć przyszedł po niego, odpowiadała mu jednem swem: — Nigdy!
— Będę zmuszony podpis sfabrykować, — mówił w duchu. — Prawdziwie, żem tego nie chciał, ale muszę; któż winien, sama ona z tym przeklętym uporem swoim!
A im Rózia miała się gorzej, tem częściej Maleparta jej dokuczał; zawsze napróżno dokuczała Naścia — bezskutecznie.
Położyła się wreszcie biedna na łoże, z którego wstać dla osłabienia nie mogła; nie prosiła o lekarza, sam Maleparta, któremu o ten podpis chodziło, zawołał go. Lekarz zapisał lekarstwa, ona ich brać nie chciała. Napróżno groził, łajał, fukał, odepchnęła je i powiedziała:
— Czas mi umrzeć, chcę śmierci!
Wziął się tedy mecenas na fortel i posłał po księdza Józefa.
— Tatuniu, rzekł mu, żona moja kona, sprowadziłem przez troskliwość lekarza, zapisał co było potrzeba, nie chce brać lekarstwa. Powiedzcież jej proszę, że samobójstwo takie jest grzechem.
Ojciec Józef zdziwiony temi słowy, poszedł do Rózi, i łagodnie tłómaczył jej, że nikt nie ma prawa skracać sobie życie choćby dla uchylenia się od cierpień, bo Bóg zsyła cierpienie i znosić je szanując Jego potrzeba.
— To prawda ojcze, to prawda! ozwała się chora — ale nie wiecie mojego nędznego życia, moich męczarni, mojej nędzy! Ten człowiek chce abym żyła, dla tego aby mnie męczył dłużej, aby mnie upokarzał, aby mi urągał swoją rozpustą, i czynił pośmiewisko bezwstydnie. Nie mogę żyć! Bóg sam zsyła mi śmierć pożądaną, na cóż się jej opierać?
Ojciec Józef, któremu patrząc na biedną kobietę, łzy stawały w oczach, nie miał siły mówić dalej. Przyjął on spowiedź chorej i dał jej rozgrzeszenie i błogosławieństwo. Z obowiązku wychodząc, radził jeszcze przyjąć rady lekarza i niespieszyć się ze śmiercią.
— Moje dziecie, rzekł, Bóg wie dla czego co czyni, może chce utrzymać cię przy życiu, aby ci je osłodzić.
Chora potrzęsła głową i padła na posłanie płacząc.
— Nie chcę nic, zawołała, tylko pójść do matki, tylko umrzeć i skończyć!!
Tejże nocy Bóg się zlitował nad nią: skończyła, tak że nikt o jej śmierci nie wiedział i nazajutrz dopiero rano wnosząc jej ranny posiłek, sługa postrzegła zimne bez duszy ciało wyciągnionej na twardej pościeli.
Dano znać Maleparcie; machnął ręką, ruszył ramionami i wybiegł natychmiast z domu, rozkazawszy wynieść ciało i przygotować co było potrzeba do pogrzebu. Pospieszył on do p. Czubaka, który mu podpis na tranzakcji wieczysto przedażnej dołożył, a świadkowie do niej łatwo się znaleźli. Spokojniejszy potem wrócił do domu i przeciwko oczekiwaniu wszystkich, jak najwspanialszy zamówił pogrzeb. Trumnę obito aksamitem, kościół farny kirem, tysiące lamp gorzało, zakony szły za ciałem, były i mowy pochwalne i herbowne znaki i muzyka i msze i dzwony! Dawno już tak wspaniałego nie widziano pogrzebu, tak wielkiej pompy.
Sam mąż szedł za trumną, kirem odziany, w grubej żałobie, z wielce smutną twarzą, rozdając sowite ubogim jałmużny! Ludzie powiadali:
— Patrzajcie no, taki on kochał tę żonę i próżno na niego androny plotą. Ona była niewdzięczna! Wszak uciekała z domu! Któryż to mąż proszę, takiby pogrzeb sprawił żonie niewiernej!
A gdy się dziwiono pogrzebowi przy Maleparcie, on odpowiadał:
— Moi panowie, to drobnostka, więcej winienem jej za przywiązanie, jakiego mi dała dowód zapisem całej swej majętności! Biedna kobieta! z suchot umarła.
I wzdychał, a wszyscy powtarzali:
— Na Boga, cóż to za kalumnje wygadują na tego Malepartę. Tać to zacny i poczciwy człowiek, a jak umiał tej żonie przebaczyć!
Tych co lepiej uwiadomieni szeptali o Naści, o ostatnich chwilach Rózi, o jej cierpieniach, tłum zakrzykiwał:
— Zmiłujcie się, nie dawajcie ucha tym głupim baśniom! Już ich aż do zbytku na niego natworzono. Ależ przechodzi podobieństwo i wiarę. Miarkujcie sami! Wszak widzieliście pogrzeb i żałobę!
Jednozgodnie potępiono Rózię po śmierci, a poczciwego mecenasa uznano wzorem mężów; tak dobrze wyrachował on dla czego suty pogrzeb opłacił.
Naścia więc została w domu samą jedną i panią wszechwładną. Cieszyła się, roiła i stojąc u lusterka dumała już jak bogato strojna, deputatów, marszałków, cały trybunał i palestrę za sobą wodzić będzie. Jak się on ze mną ożeni, jak się ożeni!!! To to będę się stroić, to to będę hulać! — Ale poczekajmy, teraz jeszcze sama przyzwoitość żenić mu się nie dozwala!
I czekała, a Maleparta był zawsze jednakim.
Upłynął czas niejadki, Naścia z radością przyznała się jejmości, że miała nadzieję zostać matką.
— Teraz to jestem pewna, dodała, że się ze mną ożeni.
— Rozmów-że się z nim, Naściuniu, a prędko.
— A rozmówię się pewnie.
— I będziemy pili na weselisku — dodał burmistrz ze czkawką.
Tegoż samego wieczora, Naścia powitawszy powracającego Malepartę uściskiem, zaśpiewawszy mu piosenkę, siadła w kącie nagle zasmucona i poczęła wzdychać. Mecenas wiedział dobrze co to znaczy, bo zwykle tym sposobem, od tego wstępu poczynały się prośby wszelkie Naści. Zaraz więc odpędzając je nachmurzył czoło. Ale to nic nie pomogło, ona wzdychała, wzdychała i nareszcie ozwała się:
— Mój drogi kotku, cóż ty myślisz ze mną? Wszak to ty nie wiesz pewnie że ja będę.... że wkrótce ja...
— Co? — zimno spytał Maleparta.
— Ja się spodziewam być matką.
— Tem gorzej?
— Jak to tem gorzej.
— Bo ja dzieci nie lubię, a tem bardziej takiego!..
— Jakiegoż?
— A juściż wiesz, rzekł zimno, jak się takie dziecko nazywa.
Naścia porwała się:
— Co ty gadasz?
— Co myślę.
— Chceszże aby to dziecko tak się zwało? odparła — wszakże nim ono na świat przyjdzie, ja być muszę twoją żoną.
— A toż co? — zakrzyczał porywając się Maleparta — oszalałaś czy co? Któż ci to obiecywał?
— Nie obiecywałeś mi, boś był żonaty, ale teraz, spodziewam się.
— Tego się wcale nie spodziewaj.
— Śmiałbyś więc wyrzucić mnie i wypchnąć z dzieckiem, uwiodłszy?
— Co się tycze uwiedzenia, moja Naściu, rzekł Maleparta, to jeszcze rozpoznać by potrzeba, kto z nas kogo uwiódł. Poznaliśmy się, polubili, żyli z sobą, bo nam tak było dobrze, ot i kwita, a jak mi się to znudzi...
— Ty mnie nie możesz wypędzić!
— Mnie się zdaje że mogę.
— Ja ci oczy wydrę! — zawołała dziewczyna w gniewie — ja cię podpalę, ja cię otruję, ja cię zabiję.
— O ho! ho! oszalałaś, czy co! — krzyknął sobie Maleparta. — Myślisz mnie straszyć! Widziałaś ty co było z tamtą? Widziałaś!
— Bo tamta była głupia.
— A tyś rozumna, nie przeczę i bardzo rozumna — odparł mecenas: — ale ja taki i od ciebie rozumniejszy. Daj sobie pokój jeźli chcesz spokojnie siedzieć, a nie to ruszaj z Panem Bogiem i nie wracaj, mam już ciebie po uszy. Daj mi pokój.
Naści wcale się nie chciało tym sposobem kończyć, wypędzonej, i rozpłakała się rzewnemi łzami, narzekając na niewdzięczność, na złość ludzką. Mecenas siedział i patrzał na łzy nieporuszony, kiwając głową, nareszcie rzekł:
— Widzę, moja panno, żeś taki wierutnie oszalała; chcesz koniecznie powrócić do domu.
— Nie chcę! nie chcę! nie wrócę! wziąłeś mnie, zrobiłeś nieszczęśliwą, nie pójdę od ciebie więcej.
— Jak to? nigdy? zawołał Maleparta z podziwieniem zrywając się znowu z siedzenia. — Nigdy? to myślisz że ja ciebie i twego bachura będę trzymał zawsze! A to pięknie! a to ślicznie! A to ty oszalałaś jak widzę!
— Rodzice nie przyjmą mnie więcej!
— Co ci się śni — toż cię rodzice i teraz przyjmują!
— W nadziei że się ze mną ożenisz.
— A któż im robił tę nadzieję?
— Jakżem jej mieć nie miała, żyjąc z tobą?
— Ale któż ci to obiecał? A to ślicznie — krzyczał Maleparta. — Otom się uplątał! To tak być nie może, póki jeszcze czas, ruszaj sobie do rodziców, bo ja cię jak widzę trzymać nie mogę. Jeszczebyś mi tu dziecko zostawiła! A co ja z niem będę robić? Bądźże zdrowa! Tego ja nie chcę.
Wskazywał na drzwi, Naścia się nie ruszała.
— Dobranoc, i ruszaj sobie moja kochana.
— Nie pójdę, nie wyrzucisz mnie przecie na ulicę, będę krzyczeć, będę płakać, ludzi sprowadzę — osławię cię.
— To, to głupstwo, rzekł Maleparta, — ruszaj sobie i krzycz.
— Gdzież chcesz żebym poszła?
— Gdzie ci się podoba.
— Nie pójdę ztąd krokiem. A jeźli pójdę, to ze skargą, choćby do króla, po całym świecie płacząc, narzekając na ciebie.
— Bylebyś sobie poszła.
Naścia widząc że nic nie pomaga, rozlała się znowu we łzy, rzucić mu się chciała na szyję: Maleparta odskoczył.
— A to szalona ta kobieta, żeby tak się przyczepić!
— Ty mnie już nie kochasz jak dawniej?
— Ja cię i dawniej nie kochałem.
— Ale ja ciebie kocham, ja cię nie opuszczę.
— Dajże mi pokój, wiem dobrze, że przedemną kochałaś kilku już palestrantów i po mnie łatwo się pocieszysz. Daj mi pokój i idź sobie.
— Nie chcę więc być twoją żoną, ale pozwól mi być przy sobie!
— O nigdy! — zawołał Maleparta. — Ja dzieci nie lubię, zwłaszcza takich! Daj mnie pokój i ruszaj sobie! O to ślicznie! o to ślicznie!
I płaczącą, wyrywającą się, szamoczącą Naścię, wypchnął bez ceremonji za drzwi, które z najzimniejszą krwią za nią zaryglował i dopiero odetchnął.
— Ot tom był sobie piwa nawarzył! No! no! Nauka na przyszłość! Gadzina nie kobieta i gotowa mówić, że to moje dziecko! Słyszeliście! To zuchwalstwo niepojęte.
Nazajutrz jejmość burmistrzowa, Naścia, p. Hryhory z całą czeredą krewnych ławników, wójtem, pisarzem magistrackim, kupcami, obiegli drzwi Maleparty: przychodzili w nadziei że krzykiem, hałasem, wrzawą, groźbami, wymogą na mecenasie ożenienie z Naścia. Zaczęli z góry, ale po przywitaniu Maleparty, spuściwszy nosy na kwintę, ze wstydem odejść musieli.
— I znowu nie będzie wesela — rzekł smutnie pan Hryhory wychodząc; — to już tak trzeci raz Naści się nieszczęśliwie trafia!
— Niech jej choć zapłaci! — wołała jejmość.
Nowe więc posły do mecenasa, nowe tentacje; dał się wreszcie pokonać i może unikając narzekania którego coraz więcej się lękał, stając się draźliwszym i dbalszym o opinją ludzką, zgodził się wypłacić nie wielką sumkę matce, a w razie życia dziecięcia, dawać drugie tyle na jego wychowanie.
Szczęściem dziecię umarło, a Naścia? Naścia pozostała jak dawniej serdeczną przyjaciółką Maleparty, z którym razem śmiała się wkrótce z niedawno wyprawionej sceny i pędziła słodkie wieczory w towarzystwie p. Hrehorego i jejmości.
W następnym wszakże roku odnowiony ten związek zerwał się na zawsze. Maleparta widocznie się z wiekiem odmienił i dawniej niebaczny na to co o nim ludzie powiedzą, teraz okazywał się coraz czulszym na opinją. Nie chwalił się ze złego które czynił, ale je pokrywał starannie i jak mógł tłomaczył; oburzał się na potwarze, z których dawniej śmiał się tylko. On co się taił z majątkiem, teraz poczynał nim się chwalić, mówić o nim, i powoli okazywać mimo skąpstwa dostatki swoje w domu i sposobie życia. Kiedy niekiedy zapraszał do siebie gości, szukał związków, baczniejszy był na sprawy które przyjmował, pilnując by w nim choć pozór był sprawiedliwości. Widocznie gotowała się w tym człowieku wielka i stanowcza odmiana moralna.

KONIEC TOMU DRUGIEGO.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.