Maleparta (Kraszewski, 1874)/Tom III/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Maleparta
Tom III
Wydawca Piller i Gubrynowicz & Schmidt
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.

Ponieważ rotmistrz w swoich ekskursjach nigdy nie jechał prostą drogą, ale miał niezmienny zwyczaj zbaczać i wstępować gdzie się tylko z komina kurzyło, z wiadomościami i po wiadomości, a nadewszystko dla nakarmienia wiecznie cudem jakimś próżnego żołądka, prawdziwej beczki Danaid — nie stanął więc z powrotem w Porajowie, aż późnym wieczorem, nie mając względu na niecierpliwość z jaką go oczekiwał starosta.
— A przecież, powróciłeś waść — zawołał Poraj do rotmistrza wchodzącego na salę, w której zebrane było całe towarzystwo zamkowe. — Musiano asana bardzo kordjalnie przyjmować! A cóż, udało się?
— O to i pytać nie ma czego! — rzekł z niejaką dumą rotmistrz.
Obie panie z ciekawością na niego spojrzały.
— Dostałeś wielmożny pan języka?
— Dowiedziałem się wszystkiego czego się było można i czego się chciałem dowiedzieć.
— No, to gadajże aspan.
— Młody? przystojny? — spytała Zuzia.
— Nieżonaty? — dodała panna Katarzyna.
— Bogaty istotnie? — podchwycił starosta.
— Pozwólcież mi jaśnie wiel. państwo choć odetchnąć.
— To się znaczy, że trzeba dać anyżówki rotmistrzowi — rzekł starosta — kiedy oddycha, zawsze wódkę piję, to mu zaraz sił dodaje! Nieprawdaż?
— Nie jestem od tego.
— Jesteś więc zatem. Kasieńku! — dodał starosta — powiedz tam komu niech przyniosą aqua vitae.
— Ostatnia flaszka — szepnęła panna Katarzyna z westchnieniem.
— Jeden kieliszek!
Dano tedy panu Bryndzy wódki, a on zatarłszy czuba i pokręciwszy wąsa, jął rozpowiadać i swoje przyjęcie, i rozmowę i szczegóły o których się dowiedział, i domysły wreszcie swoje.
Starosta słuchał go z uwagą, niekiedy przerywając sobie tylko wykrzyknikiem.
— Zkąd jemu takie majętności! Imię szlacheckie ledwie, a majątek pański! Co to? chyba wychrzta jaki, bo jak żyd bogaty i żyje jak żyd! Jakże się dorobił tej fortuny?
— Nikt nie wie — rzekł rotmistrz, — zdaje się że jurysterją, mecenasował w Lublinie.
— I powiadasz — ozwała się p. Katarzyna — że ci dał do zrozumienia, iżby się chciał żenić?
— Wyraźnie.
— A waćpanna zawsze tylko w każdym męża szukasz! — z wymówką i przekąsem zawołał starosta. — Jakiś podejrzanego może nawet szlachectwa człowiek! Fi!
Panna Zuzanna ruszyła także ramionami, z politowaniem spoglądając na ciotkę.
— Niewiedzieć kto, i stary jeszcze i brzydki.
— Waćpannie tylko adonisy w głowie! — gorzko odparła Katarzyna. — A co do mnie ani mi się śniło myśleć o nim. Waćpaństwo ze starostą, zawsze mi najdziwaczniejsze myśli przypisujecie. Przecież gdybym tak za mąż wyjść chciała, to bym dawno poszła.
— I powiadasz, — przerwał niecierpliwie starosta obracając się do rotmistrza — że wcale nie wygląda na pana?
— Najmniejszej rzeczy, ot taki szlachcic pokorny jakby zagonowy, a na czole mu wcale nie jasno i czegoś jakby markotny, jakby niespokojny.
— Nie wie co robić z pieniądzmi — ozwał się wzdychając starosta. — A! gdyby mnie oddał, nie chmurzyłbym czoła!
— A grzeczny? — spytała p. Katarzyna.
— Już to nie wielki polityk — odparł po chwilce rotmistrz — prosił mnie do siebie, bo musiał i samem mu się wśliznął, ale ledwie wódką nieosobliwą i to dopiero gdym się przymówił, poczęstował.
— A jeść?
— Nic nie dał!
— Jakże w domu?
— At! papierów najwięcej.
— Musi być jurysta! — dodał starosta. — I powiadasz waść, że chciałby zostać czemś na sejmikach u nas?
— Dawał mi do zrozumienia.
— Mówiłeś waść, co ja na sejmikach znaczę?
— A ba! po cóżbym jeździł!
— Dał słowo że przyjedzie w niedzielę?
— Słowa nie dał, ale tak, zrobił nadzieję!
— Patrzaj go! droży się z sobą! — mruknął starosta — kiedy taki człowiek jak ja zaprasza go!
— Ja go wyraźnie nie prosiłem.
— Dobrześ uczynił, bo gdyby na zaproszenie tak odpowiedział, mości panie — dodał wznosząc głos starosta — to by był afront. Tymczasem na niedzielę rotmistrzu, rozumiesz, trzeba nam wystąpić, aby go zagłupić. Po cicheńku szlachtę sprosić z okolicy i zebrać co można, aby wystawnie się okazać.
— Ale jaśnie wielmożny panie — rzekł rotmistrz, — nie wiele będzie można.
— Srebra co są w zastawie u żyda, na ten jeden dzień pożyczyć można.
— Jeźli da?
— Musi dać!
— A inne potrzeby?
— Pogadaj z p. Katarzyną!
— Zawsze na p. Katarzynę, kiedy co trudnego — odezwała się stara panna prostując dumnie — a kiedy drwić, to jegomość pierwszy do tego!
— Dla honoru domu — ozwał się starosta — nie chciałabyś, aby się okazało, żeśmy w kłopotach o te tam fraszki.
— Piękne fraszki! nic nie ma i grosza nie ma.
— U żydów wziąść!
— Żydzi nie dają.
— To być nie może. Na miasteczku się dostanie czego potrzeba, do kuchni co zabraknie wybrać po wsiach u chłopów. Srebra pożyczyć, po wino posłać, liberje sług dobyć warszawskie, za jeden dzień jej nie zedrą. Ale, kończył, dajcie mi z tem wszystkiem pokój, bo nie lubię się zajmować takiemi drobnostkami, mając tysiąc ważniejszych rzeczy na głowie. Dziś ekspedjuję listy do Warszawy.
I wyszedł po tych słowach.
Po odejściu starosty, dwie panie wzięły między siebie rotmistrza, aby go się o nowo przybyłego wypytać dokładnie: jak wygląda, wiele mógł mieć lat, jakiego był wzrostu, oczów, cery i t. d. Sama Zuzia, tak wzgardliwa pospolicie, uderzona niezmiernemi bogactwy Maleparty, ciekawie opowiadania o nim słuchała, a obie mówiły sobie w duchu:
— Gdyby się ze mną ożenił, żyli byśmy w mieście, dworno, pańsko, dawali obiady, i zagasili tych co tam świecą teraz pożyczanem.
— Cóż to że nie młody i nie piękny i po francuzku zapewne nie umie? — dodawała starościanka — czując się upośledzonym i aż nadto szczęśliwym z posiadania takiego rodu, wieku i piękności kobiety, dozwoliłby mi wszystkiego, paradowałabym po Warszawie! On by gdzie w kąciku siedział. Wyrobilibyśmy mu choć drążkową kasztelanię, albo choć starostwo dla tytułu. Tem lepiej że stary! Zapisałby mi wszystek majątek! i — i
Panna Katarzyna, marzyła ze swojej strony:
— Dla wdowca, dla człowieka takiego wieku, nie ma stosowniejszej partji nad dojrzałą i rozsądną pannę. Gdyby się ze mną ożenił, oprócz posagu (bo o ten pewnie nie dba) wziął by osobę, pewnego charakteru, wyprobowanej cnoty, nie trzpiota. Pewna jestem, że takiej właśnie szuka. Już mi starosta dojadł swojemi przycinkami, chciałabym, choć jeszcze mam czas potemu i nie potrzebuję się spieszyć, wyjść za mąż i skosztować własnego chleba.
Starosta marzył ze swojej strony jakby dostać od niego pieniędzy.
— Jeśli zechce być czemś na sejmikach, bezemnie się nie obejdzie, a pierwszy warunek, pewne quantum, titulo forsy na sejmik, potem nie odmówi i pożyczki. Dla takiego jak on człowieka niepospolity honor, kiedy u niego taki jak ja pożycza.
Wszyscy troje usnęli w marzeniach, a nazajutrz rotmistrz, panna Katarzyna i usłużne żydki sposobić się zaczęli do owej niedzieli. Żyd z poblizkiego miasteczka, u którego znaczna część sreber była w zastawie, zgodził się na pożyczenie ich, z warunkiem pozostania osobiście w kredensie przez czas obiadu i odebrania ich niezwłocznie. Liberją warszawską dobyto, dziedziniec oczyszczono, w starszą i wyszarzaną barwę przybrano ludzi, co zdala kupami dla ostentacji tylko w dziedzińcu stać mieli, aby wielki dwór reprezentować. Panna Katarzyna przybrała się staranniej niż zwykle do szlachty, Zuzia misternie ułożyć kazała fryzurę i upiąć suknią, starosta lamowy nałożył żupan, dobył spinki najbogatszej i pasa najsutszego, sam rotmistrz z kufra dawno nie widzianego dostał granatowego kontusza. Sposobiono się na przyjęcie Maleparty tak aby go oślepić, zaimponować mu i od razu go podbić. Ogromne drzewo genealogiczne umieszczono na samym widoku w sali jadalnej, dobywszy z kąta w którym od niejakiego czasu zapomniane butwiało.
Sproszona po cichu przez rotmistrza szlachta zebrała się tłumnie na zamek, konno, wózkami, kolaskami, taradajkami i bryczkami, dobrze przed godziną obiadu.
Starosta chodził niespokojny wyglądając sąsiada, powtarzając sobie: — Jeźli przybyć nie zechce to mi afront zrobi, którego mu nie daruję.
Tymczasem Maleparta częścią przez ciekawość, częścią przez rachubę, postanowił odwiedzić i poznać starostę: chodziło mu o to tylko jak się przyzwoicie zaprezentować. Nie myśląc nigdzie w odwiedziny się puszczać, nie przysposobił się do nich. Powozu, koni, ludzi nie miał, a czuł że stosownie do fortuny swojej powinien był ukazać się, jeźli nie chciał zostać upokorzonym. Lada szlachcic by go zaćmił. Próżny teraz, bolał już nad tem że się nie pokaże jakby mógł. Na prędce dostał sobie konia i postanowił z jednym jako tako przybranym sługą pojechać na zamek, dobrawszy strój stosowny do reszty przyboru, ciemnej barwy i skromny.
— Mniejsza o to, mówił do siebie, wiedzą że miałbym z czego lepiej się pokazać gdybym chciał.
Rotmistrz, wysłany przez starostę, dawno już czatował pod gankiem aby wprowadzić Malepartę gdy przybędzie, ale i do stołu dano, dłużej czekać nie mogąc a Maleparta jeszcze się nie pokazał. Zmierzchało już gdy zsiadał z konia u ganku; rotmistrz pochwycił go zaraz pod rękę.
— A przecież, zawołał, doczekaliśmy się szanownego sąsiada! Chodźcież na górę. Starosta, któremu zapowiedziałem wasze przybycie, niespokojnie was wygląda.
Maleparta, nie bez bicia serca, poszedł za przewodnikiem. Już sam widok starego zamku, ciżby sług, koni, powozów i całego tego pańskiego dworu, uczynił na nim wrażenie; teraz się ono wchodząc wewnątrz zwiększało. Ogromne izby pełne ludzi i ruchu, ciemne i posępne, a mimo ogołocenia jeszcze budową swoją wspaniałe komnaty, nieprzywykłemu do nich, wydawały się dziwnie pańskiemi. Szlachta co się zbierała gwarząc nad stołami, i spoglądając na gospodarza, formowała także rodzaj imponującego dworu. Sam starosta wysoki, surowego i dumnego oblicza, z tą pewnością i spokojem niezachwianym na twarzy, jakie daje życie na większym świecie, panował widocznie wśród tłumu, co mu się nizko ściskając go za kolana kłaniał.
Powitał on Malepartę z godnością i dumą, a jednak widocznie z nadskakującą grzecznością: posadził go koło siebie i zaczął rozmowę. Dawno ją był przygotował sobie i teraz szło mu jak z płatka, przy pomocy kilku szlachty blizko stojącej i potakującej raźnie słowom gospodarza. W początkach obojętna rozmowa zwróciła się nakierowana umyślnie na stosunki, kolligacje, wziętość starosty, jego życie w Warszawie, znajomości z magnatami i ludźmi wszechmocnymi przy królu. Wśród niej wrzucał on zręcznie zapytania, badające Malepartę o jego przeszłości i zamysłach dalszych.
Mecenas z początku odurzony gwarem, widokiem zamku i dworu, a nareszcie i impozycji pełnego gospodarza, wkrótce przyszedł do siebie. Nie uniżając się, potrafił zachować ze starostą na przyzwoitym tonie. Ten spostrzegł wkrótce, po odpowiedziach Maleparty, że ma do czynienia z nie łatwym do wyprowadzenia w pole człowiekiem, zaczął więc być ostrożniejszym w słowach i baczniejszym w pytaniach.
— Pozwólcie — rzekł po chwili rozmowy starosta podnosząc się z krzesła — abym was szanowny sąsiedzie przedstawił mojej siostrze i córce.
Maleparta skłonił się. Weszli do bocznej komnaty, gdzie z niespokojną ciekawością, podglądając o ile mogły, siedziały dwie kobiety. Domyśliły się one od razu, z kim wszedł starosta i rzuciły oczyma na przybywającego. Panny Katarzyna i Zuzia sznurując usta, powitały go ukłonem, poczem znowu wlepiły wejrzenia w gościa, co zimny, chmurny jak zawsze, szeptał coś pod nosem, nie wiedząc już jak z kobietami w których towarzystwie nigdy się nie znajdował, znaleźć.
Tu chwilkę posiedzieli tylko, ale rozmowa nie szła, urywała się, umiano w niej wszakże dać do zrozumienia nowo przybyłemu, że jeźli zechce odwiedzać Porajów, mile go widzieć w nim będą.
— Spodziewam się — dodał na wychodnem z komnaty starosta — że nie zechcecie życzliwych odepchnąć i ocenicie naszą sąsiedzką ku sobie przychylność. Nie macie tu znajomych, obowiązkiem więc naszym dać wam poznać okolice, ludzi, wprowadzić was w nasze koło. Spełnim to z prawdziwem ukontentowaniem. — A teraz, — dodał, rachując na kielichy mające spełnić dla rozwiązania języka Maleparcie: — Zdrowie nowego sąsiada! — Podniósł puhar i wszystka szlachta za nim wykrzyknęli jednogłośnie:
— Zdrowie nowego sąsiada!
P. Paprocki skonfundowany, ale mile połechtany tą attencją, kłaniał się nizko, bełkotał coś i dziękował. — Usiedli, kielichy z rąk do rąk podawać zaczęto i zdrowia coraz dziwniejsze wymyślać. Starosta zachęcał do pijatyki i pilnował dobrze Maleparty, któren coraz mniej ostrożny, coraz więcej się durząc, spełniał wnoszone zdrowia, do których po staropolsku wszelkiemi sposoby naglono. Szlachta już podpojona, ściskała za kolana starostę, wykrzykiwała podrzucając czapki, i z serca ogłosiła pochwały gospodarza. — Widzicie — rzekł na bok odprowadzając rotmistrz Malepartę — jak tu naszego starostę szanują i kochają. Mając go za przyjaciela i protektora, wszystko u nas zrobić można, a nic bez niego. On duszą naszej szlachty.
— Dziękuję wam, żeście mnie wprowadzili w dom jego.
— I więcej jeszcze podziękujecie — dodał rotmistrz — gdy się lepiej poznacie. Nasz starosta, to człowiek! Co mówię, mało, mało...
Ale zbliżył się i starosta ku Maleparcie, którego poufale wziął pod rękę. Mecenasowi już w głowie od wina i bujnych myśli szumiało, powoli przytomność zwykłą tracił, czując się jakby pochwycony tym gwarem, szumem, wrzawą, pociągniony powszechnem wynurzaniem się i wesołą rozmową, do poufalszego wypowiedzenia swych myśli. Korzystał z tego starosta i wdał się w rozmowę, niespuszczając z tego tonu senatorskiego, jaki go nigdy nie odstępował, a jednak umiejąc się zniżyć nieco i spoufalić z mecenasem, którego brał za serce każdem słodszem słówkiem.
— Mój miły sąsiedzie — odezwał się starosta — powiedzcież mi, wszak myślicie zapewne zamieszkać z nami?
— Zapewne, zapewne! — rzekł mecenas — dla samego szczęścia sąsiadowania z jaśnie wielmoż. panem.
— Wielce wam wdzięczny jestem i chciałbym okazać moją przychylność dla was, jeźli potrafię. Spodziewam się, że nie zechcecie napróżno siedzieć w domu i mogąc służyć Rptej skutecznie?
— Radbym z duszy.
— Możecie być posłem na sejmie!
— Nieznajomy jestem tutaj.
— Poznamy się!
— Nikt za mną głosu dać nie zechce.
— Nie bójcie się. Ja z wami! a mnie bracia szlachta nic nie odmówią.
— Potrafięż?
— Potraficie, bylebyście chcieli — przerwał starosta. — Musiemy, powtarzam, musiemy was zrobić posłem.
Mecenas uścisnął starostę.
— Ale o tem potem — zawołał gospodarz — zamieszkajcie tylko z nami. I — dodał ciszej, trzeba wam trochę szlachtę ku sobie pociągnąć... dom otworzyć, żyć wystawniej. Przywykliście jak słyszałem do samotności.
— Potrafię od niej odwyknąć — rzekł rezolutnie Maleparta.
— Miło mi tak szlachetne widzieć w was sentymenta — dodał starosta a w duchu rzekł sobie: — Jesteśmy na dobrej drodze! Będzie się musiał starać przezemnie! Zatarł ręce. — Chodźmy! — zawołał głośno — chodźmy spełnić jeszcze zdrowie.
Podano kielichy i wypróżniono je krzycząc:
— Zdrowie gospodarza! zdrowie jaśnie wielmożnego starosty.
Napróżno chciał gospodarz wznieść inny toast, szlachta, a na czele jej zaanimowany Maleparta, zagłuszyli go. On dziękował ze swoją poważną dumą i protekcjonalną miną.
Nareszcie podpojona dobrze szlachta, powoli wysuwać się, dosiadać stępaków, taradajek, kolasek i bryczek zaczęła, zaturkotało w dziedzińcu i goście wynosili się po jednemu, po kilku, gwarząc jeszcze i śmiejąc się w ganku, krzycząc w bramie. Maleparta chciał także umknąć, ale starosta go zatrzymał.
— O! poczekajcie, rzekł, poczekajcie, rad jestem żem was złapał, nie tak łatwo wypuszczę.
Mecenas konfundował się dziękując, kłaniając, uradowany z dobrego przyjęcia, dla którego zapomniał o zwykłej ostrożności, o niedowiarstwie swojem.
— Siadajcie! siadajcie — rzekł starosta — spoczniemy po wrzawie, pogadamy swobodniej.
I tu korzystając z chwili, bardzo zręcznie rozwinął starosta przed oczyma odurzonego już Maleparty, obraz swojej wielkości. Opisywał stosunki swoje w Warszawie, wziętość na dworze, wpływy, kolligacje, umiał niby wypadkiem naprowadzać rozmowę na to co chciał powiedzieć, aby dać o sobie wysokie wyobrażenie nieznajomemu. Malował mu osoby wyższego świata z któremi żył w najściślejszych stosunkach, opowiadał anegdotki, w których grał znaczącą rolę. Godzina minęła na tem zdradzieckiem ukazywaniu mecenasowi, z różnych stron, tego świata pańskiego, do którego tak już wstąpić pragnął, a którego co chwila zdawał się bliższym. Starosta czytał w oczach nietającego się gościa, jakiej mu napędzał oskomy.
— W Polsce — dodał nareszcie — my magnaci nie stanowiemy, jak to mylnie, utrzymują, osobnej klasy, osobnego społeczeństwa, że tak powiem, rodu. Co jest znakomitego w szlachcie, przechodzi do nas prawem natury, prawem porządku koniecznego. Jednych wprowadza ród dawny szlachecki, któremu lustru piastowane godności wyższe dodają, drugich wielka fortuna, innych wielkie talenta. Patrzajcie ile to nowych przybyszów na tym naszym świecie, a ile z niego familji w dawne zapomnienie odpadło! Koleją wznoszą się nieznane szlacheckie rody na krzesła senatorskie, chwytają buławy, infuły i laski, a znane i zasłużone imiona zniżają się i na zagon swój przy szabli orać idą. Nie myślcie, aby tylko ród wprowadzał do godności i znaczenia, ród taki naprzykład jak nasz starodawny Porajów. Znam tysiąc gorszej i świeższej szlachty, co wyższe wszakże odemnie posiadła miejsca. W herbarzu Paprockiego mości panie, ledwo o nich czytasz dwa wiersze, lub nic wcale, herbu nie znasz a jednak patrzaj gdzie są? U boku królewskiego, w senacie, i tylko co nie widać, jak zostaną książętami Imperji.
— Tak jest?
— Tak jest — rzekł starosta: — ożenieniem najczęściej z pięknego rodu osobą wchodzi bogacz w nasz świat, i dalej już, byle był szlachcicem, nikt go nie pyta, czy jego przodkowie sieli hreczkę, czy senatorami byli. Weźcie to do siebie, dodał, możecie być więcej i daleko wyżej, macie szlachectwo i fortunę ogromną, macie talenta, możecie dojść wysoko.
— Nadto mi podchlebiacie, starosto!
— Szczera prawda, przyjacielska rada, bylebyście chcieli, dosiągnięcie wysoko. Nikt was nie spyta zkąd idziecie, bo to i z mody wychodzi, i staroświecczyzną trąci.
Maleparcie nie trzeba było tak wiele, aby go do reszty zdurzyć, zapomniawszy na wszystko, wydał się z wesołym uśmiechem na twarzy, i starosta miał przyjemność widzieć naocznie skutek swej mowy.
— Tak, tak, kochany sąsiedzie, dodał: niechaj w kącie siedzi, kto w nim siedzieć musi, dla was to nie stosowna. Okradalibyście kraj z użytecznego człowieka. Wierzcie mi, miejcie więcej ambicji: nie przystoi się tak zakopać na wsi, macie już dosyć, możecie przestać zbierać a zacząć używać.
Oszołomiony zupełnie, w najweselszym humorze, wyniósł się Maleparta, pożegnany najserdeczniej przez wszystkich z zamku starosty. Gospodarz wywiódł go na wschody, rotmistrz do ganku.
Gdy siadał na koń, spytał go:
— Kiedyż się zobaczymy?
— Podziękujcie jeszcze raz staroście za łaskawe przyjęcie i powiedzcie mu, że muszę pojechać do Lublina, ale za tydzień, a dwa najdalej, powrócę i nieomieszkam submittować się w Porajowie.
— Jedziecie więc znowu do Lublina?
— Muszę, ale na krótko.
— A zatem szczęśliwej drogi i prędkiego do nas powrotu.
— Dobranoc, dziękuję!
Mecenas zacinając silnie konia odjechał od ganku cały rozmarzony, z roztarganemi myślami, głową pałającą i pełną projektów. Starosta trafił w słabą jego stronę, rozdmuchał i tak już poczynającą gonić w sercu ambicją. Teraz lecąc jak szalony na koniu, dziwnie daleko puszczał się marzeniami, widząc przed sobą zapomnienie przeszłości, nasycenie dumy i próżności; sukcesa piętrzące się jedne nad drugiemi!
Ani się opatrzył jak stanął u ciemnego ganku Grabowego dworu, a znużony wrażeniami i drogą odbytą, padł na łoże i usnął. We śnie znowu widział się magnatem, a do koła klęczącą szlachtę, pijącą jego zdrowie i krzyczącą vivat! widział się u boku króla, okryty błyszczącemi od drogich kamieni sukniami, z czołem promieniejącem i sercem wzdętem dumą; widział się na zamku jakimś, w wysokiem krześle złoconem a mnogość ludu pod nogami, z gołemi głowy, kłaniającą się jego wielkości.
Przebudził się, a sen nocny nie ustał w jego głowie, marzył jeszcze to samo co wczoraj, co w nocy. Szybko uczyniono przygotowania do drogi, łatwo mu było wybrać się, bo jeden tylko tłumaczek z sukniami i z papierami szkatułka, cały sprzęt podróżny mecenasa stanowiły.
— Pojadę — rzekł w duchu — pojadę i powrócę, aby nawzajem ich zdziwić i zaćmić mojem bogactwem. Mogę łatwo wystąpić jak on, i lepiej i wspanialej jeszcze. Mam z czego! Pojadę i powrócę innym wcale! Nie pożałuję na nic, wysypię pieniędzy ile ich potrzeba będzie, ile mam. Dopiero wówczas pozna mnie starosta!!
Tak mówił do siebie, i mówiąc sam jeszcze z sobą walczył. Dawne a długie skąpstwo, wkorzenione w sercu, przeciwiło się dumie, co je chciała sobie na ofiarę poświęcić. Żal brał rozsypywać pieniądze, tak pracowicie zgromadzone, w pocie czoła i sumienia powolnie wyssane z ludzi, okupione krwią i łzami, oszukaństwy i występki.
Wśród marzeń o przyszłej wielkości, przychodził żal pieniędzy, żal mających się roztrwonić dostatków, były chwile że mecenas chciał plunąć i porzucić wszystko, zamknąć się i zbierać dalej, więcej a więcej, bez końca.
Duma jednak już raz rozgospodarowawszy się w sercu, coraz w niem samowładniej rządziła, wszystko jej posłusznem być musiało, i po krótkiej walce, stare skąpstwo położyło się zwyciężone, podbite, bezsilne u nóg nowej królowej.
— Nie będę żałował niczego, mam dosyć — powtarzał jadąc Maleparta! — Rozsypię, roztrwonię, a jak mówił starosta, dojdę wysoko! Z pieniędzmi, gdzie nie można zajść. On miał słuszność! Na senatorskich krzesłach siedzą nie szlachta, siedzą bogate wychrzty, siedzą pludry Niemcy, czemużby nie miał go zająć szlachcic polski, co się dorobił fortuny???
W tej chwili stanęły mu przed oczyma cienie wszystkich ofiar poległych w tej walce, i posępny, pomięszany, zamilkł.
— To się zapomni! — rzekł w duchu: — tego już nikt nie pamięta. To dawno przeszło! Dawno!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.