Mali mężczyzni/Rozdział szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Louisa May Alcott
Tytuł Mali mężczyzni
Wydawca Ferdynand Hösick
Data wyd. 1877
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Zofia Grabowska
Tytuł orygin. Little men
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział szósty.
Dan.

„Czy mógłbym z panią pomówić? Idzie mi o rzecz bardzo ważną,“ rzekł pewnego dnia Alfred, wsuwając głowę do pokoju pani Bhaer.
W przeciągu pół godziny, piąta już głowa zjawiała się u niéj, ale będąc do tego przyzwyczajoną, spojrzała tylko, pytając żywo:
„Cóż to takiego, mój chłopcze?“
Wówczas Alfred wszedł, szczelnie zamknął drzwi za sobą, i powiedział gorączkowym głosem:
„Dan przyszedł.“
„Któż to jest?“
„To chłopiec, z którym znaliśmy się, gdym ja grywał po ulicach, a on sprzedawał gazety. Zawsze był dla mnie bardzo dobry, więc chciałbym mu się czém przysłużyć. Kilka dni temu spotkawszy go w mieście, opowiedziałem, jak tu jest dobrze, i dla tego przyszedł.“
„Ależ, mój drogi chłopcze, to są nieco dziwne odwiedziny.“
„To nie odwiedziny, bo onby tu chciał zostać, jeżeli państwo pozwolą,“ odparł naiwnie Alfred.
„Tak mnie to niespodzianie zaskoczyło,“ rzekła pani Bhaer, zmięszana trochę jego stanowczością.
„Zdawało mi się, że pani lubi przyjmować biédnych chłopców pod swój dach, i być dla nich tak dobrą, jak dla mnie,“ rzekł znowu Alfred, ze zdumieniem i z przestrachem.
„Masz słuszność, ale muszę wpierwéj zasięgnąć o nim wiadomości. Takie jest mnóstwo biédnych dzieci, że trzeba przebiérać. Nie mam miejsca dla wszystkich i bardzo tego żałuję.“
„Myślałem, że mu pani będzie rada: dla tego powiedziałem, żeby przyszedł; ale kiedy brakuje miejsca, to niech sobie pójdzie,“ rzekł Alfred smutno.
Ta wiara w jéj gościnność, wzruszyła panią Bhaer; rzekła więc, niemając serca zawieść jego nadziei:
„Powiedzże mi co o tym Danie.“
„To tylko wiem: że nie ma nikogo, że jest strasznie biédny i że był bardzo dobrym dla mnie — więc gdybym mógł, chciałbym mu się odwdzięczyć.“
„To bardzo słuszne przyczyny; ale doprawdy, mój Alfredzie, nasz dom jest tak przepełniony, że nie wiem, gdzieby go pomieścić,“ rzekła pani Bhaer, coraz skłonniejsza do zaopiekowania się tym nowym przybyszem.
„Mógłby zająć moje łóżko, a ja sypiałbym w stodole. Teraz nie zimno, wreszcie przyzwyczajony jestem do tego, bośmy się z ojcem chronili, gdzie się dało,“ odezwał się żywo Alfred.
Coś takiego było w jego twarzy i mowie, że pani Bhaer położywszy mu rękę na ramieniu, rzekła tonem pełnym słodyczy:
„Przyprowadź tu przyjaciela, Alfredzie; sądzę, że się znajdzie dlań miejsce, i że nie będziesz potrzebował mu ustępować.“
Alfred pobiegł z radością i wkrótce wrócił z chłopakiem bynajmniéj nie pociągającym, który się ciężko przywlókł za nim i stanął, rozglądając się nawpół nieśmiało i ponuro. Rzuciwszy nań okiem, pani Bhaer pomyślała:
„Boję się, żeby nie było z nim biédy.“
„Oto Dan,“ rzekł Alfred przedstawiając go z widoczném przeświadczeniem, że będzie dobrze przyjęty.
„Alfred mówił mi, że chciałbyś u nas zostać,“ przyjaźnie odezwała się pani Bhaer.
„Tak,“ mruknął Dan.
„Czy nie masz nikogo, coby się tobą zajął?
„Nie mam.“
„Mów: nie mam, proszę pani,“ szepnął Alfred.
„Nie powiem ani tak, ani owak,“ mruknął znów tamten.
„Ile masz lat?“
„Czternaście skończę.“
„Wyglądasz na więcéj. — Cóż ty potrafisz?“
„Prawie nic.“
„Jeżeli tu zamieszkasz, będziesz musiał tak żyć, jak inni, i nietylko się bawić: ale uczyć się, pracować. Czy zgodzisz się na to?“
„Próba nie zaszkodzi.“
„Zostańże na kilka dni; zobaczymy, jak nam będzie z sobą. — Zajmij się nim Alfredzie, dopóki pan Bhaer nie przyjdzie do domu i nie rozstrzygnie téj sprawy,“ rzekła pani Ludwika, przejęta obawą, czy jéj nie będzie zbyt trudno radzić sobie z tym zimnym chłopcem, który wlepia w nią wzrok tak twardy, podejrzliwy i ponury.
„Chodźmy, Alfredzie,“ rzekł Dan, i znowu ciężko powlókł się za nim.
„Dziękuję pani,“ dodał tenże i wyszedł, niemogąc sobie wytłumaczyć, dla czego sam doznał tak odmiennego przyjęcia.
„Moi koledzy urządzają cyrk w stodole, czy chcesz go zobaczyć?“ zapytał, gdy zeszli ze wschodów.
„Duże to chłopcy?“
„Nie, więksi poszli łowić ryby.“
„To mnie zaprowadź.“
Alfred zawiódł go do wielkiéj, nawpół opróżnionéj stodoły, gdzie swawoliło grono chłopaków — i przedstawił im swego przyjaciela. Duże koło było odznaczone sianem na podłodze, a w środku stał Adaś z długim biczem; Tomek zaś, skacząc na cierpliwym osiołku, udawał małpę.
„Proszę zapłacić za wejście, bo inaczéj nie zobaczycie przedstawienia,“ rzekł Nadziany stojący przy beczkach, w których mieściła się orkiestra, złożona z Antosia grającego na grzebieniu i z Robcia, który co sił, walił w bęben.
„On jest gościem, więc zapłacę za nas obu,“ odezwał się grzecznie Alfred, i wrzucił dwie zgięte szpilki w suszony grzyb, służący za skarbonkę.
Ukłoniwszy się całemu towarzystwu, usiedli obaj na beczkach, poczém zaczęło się widowisko.
Gdy małpa zeszła ze sceny, Antoś zaczął się popisywać zręcznością: to przeskakując przez stare krzesło, to wspinając się, jakby majtek po drabinie. Potém Adaś wykonał z piękną powagą angielski taniec zwany „jig“. Następnie, Alfred mocował się z Nadzianym, którego wprędce powalił o ziemię. Po nich, Tomek z dumą przewracał koziołki: którą to umiejętność zdobył, póty ćwicząc się na uboczu, póki mu się wątłe ciałko nie pokryło sińcami. Wywoławszy grzmot oklasków, już miał odejść, rumiany z radości i od krwi uderzającéj do głowy, kiedy dał się słyszéć wzgardliwy głos:
„Nic osobliwego.“
„Ośmiel się to powtórzyć!“ zawołał Tomek, i przyskoczył zapérzony, jak indyk.
„Chcesz się bić?“ zapytał Dan, szybko zeskakując z beczki i zacisnął pięści z widoczną wprawą.
„Nie chcę!“ odparł trwożnie Tomek i zaczął się cofać co prędzéj.
„Niewolno się bić!“ zawołali żywo inni chłopcy.
„Tchórze,“ mruknął szyderczo Dan.
„Jeżeli nie wierzysz, to nie masz tu co robić,“ wykrzyknął Antoś, ujmując się za kolegami.
„Chciałbym się jednak przekonać, czy on zręczniejszy odemnie,“ odezwał się Tomek z przechwałką.
„Kiedy tak, to się ustąp!“ zawołał Dan i przewrócił jednym tchem trzy koziołki, poczém wyprostował się.
„On górą, Tomku, bo ty zawsze chowasz głowę i padasz na płask,“ odezwał się Alfred, uradowany powodzeniem przyjaciela.
Zanim zdołał powiedzieć co więcéj, Dan znowu przewrócił trzy koziołki wstecz i przeszedł się parę razy na rękach, z głową na dół, a nogami do góry. Wszystkich to ożywiło i nawet Tomek przyłączył się do okrzyków uwielbienia, a zręczny gimnastyk znający swą wartość, dumnie spoglądał po widzach.
„Jak ci się zdaje — czy mógłbym się tego nauczyć, bez wielkiego bólu?“ zapytał pokornie Tomek, rozcierając sobie łokcie, które go paliły jeszcze, od ostatniéj próby.
„Co mi dasz, jeżeli cię nauczę?“ zapytał Dan.
„Mój nowy scyzoryk: jest w nim pięć ostrzy, i tylko jedno złamane.“
„Dawaj go.“
Tomek podał scyzoryk, z lubością spoglądając na błyszczącą oprawę.
Dan obejrzał go uważnie, włożył do kieszeni i odszedł, mówiąc filuternie:
„Zatrzymam go, póki się nie wyuczysz.“
Porwany wściekłym gniewem, krzyknął Tomek, a koledzy ujmując się za nim, narobili wrzawy, która wówczas dopiéro ustała, skoro Dan, widząc wszystkich przeciw sobie, zapytał: czy Tomek nie zechce zagrać w cetno i licho, — a przy kim będzie wygrana, przy tym zostanie i scyzoryk. Tomek przystał i grali wśród zaciekawionych twarzyczek, które się rozradowały, skoro kolega zdobył stawkę i schował ją na dnie głębokiéj kieszeni.
„Chodź, pokażę ci cały dom i wszystko do koła,“ rzekł Alfred, chcąc się rozmówić z przyjacielem na osobności.
Co zaszło między nimi, tego się nikt nie dowiedział; ale gdy powrócili, Dan zachowywał się już przyzwoiciéj, chociaż nie pozbył się szorstkości. I czegoż się można było spodziéwać po biédnym chłopaku, który się wałęsał po świecie przez całe swe krótkie życie, niemając nikogo, coby go oświecał.
Chłopcy przyznawszy sobie, że im się nie podobał, pozostawili go Alfredowi, który przez dobroć serca nie chciał go opuścić, chociaż zaczynała mu ciężyć przyjęta odpowiedzialność. Tylko jeden Tomek czuł, że mimo zajścia o scyzoryk, łączy ich z sobą sympatya i pragnął wznowić zajmującą rozmowę o koziołkach. Znalazła się wkrótce ku temu sposobność, i Dan widząc jego uwielbienie, stał się przystępniejszym; a w kilka dni, zbliżył się zupełnie do ognistego Tomka.
Gdy pan Bhaer zobaczył Dana i usłyszał jego dawniejsze dzieje, kręcił chwilę głową, ale rzekł potém spokojnie:
„Próba może nas nieco kosztować, lecz ją odbędziemy.“
Może Dan czuł wdzięczność za doznawaną opiekę, ale jéj nie okazywał i nie dziękował za to, co mu świadczono. Nic nieumiejąc, przez dobre chęci, szybko się jednak uczył. — Miał on szczególnie bystre oczy na wszystko, co się w około niego działo, język uszczypliwy, obejście szorstkie, temperament gniewliwy i chwilami ponury. Względem starszych był zawsze milczący lub opryskliwy, a z kolegami tylko niekiedy okazywał się towarzyskim. Mało który lubił go prawdziwie, ale za to w każdym budził podziw odwagą i siłą, bo go nic nie odstraszało. Z taką łatwością powalił raz na ziemię dużego Franza, że inni trzymali się odtąd z daleka. — Pan Bhaer śledził go w milczeniu i robił, co mógł, aby przyswoić dzikiego chłopca, jak go tam nazywano; potajemnie kręcił jednak głową, mówiąc do żony:
„Mam nadzieję, że się ta próba powiedzie; ale czy nas tylko nie będzie kosztować zbyt drogo?“
Panią Ludwikę doprowadzał Dan do ostatecznego zniecierpliwienia się, po kilka razy dziennie; ale się go nie chciała wyrzec i powtarzała ciągle, że w nim jest dobry materyał, bo chociaż dla ludzi jest przykrym, to przynajmniéj zwierzęta lubi, — a co najważniejsza: ujął sobie serduszko Teodorka. Cały dom nie mógł się wydziwić, dla czego malec tak przylgnął doń od razu; ile razy go zobaczył — szczebiotał, wyciągając rączki; wolał jeździć na jego barkach, niż na innych, i sam z siebie, nazywał go ,mój Dancio‘. Teodorek był jedyną istotą, któréj Dan okazywał także pewną życzliwość; ale ją objawiał tylko wtenczas, kiedy nikt nie patrzył. Ponieważ jednak matki mają bystre oczy i odgadują osoby kochające ich dzieci, pani Bhaer spostrzegła, że Dan mimo szorstkości, ma dobry kącik w sercu, i postanowiła zjednać go sobie. Niespodziany i okropny wypadek wygnał go atoli z Plumfield i zniweczył jéj plany.
Z początku Tomek, Alfred i Adaś widząc, że inni unikają tego chłopca, wzięli go w opiekę; ale po niejakim czasie, jął wywierać jakieś czary i wszyscy zamiast spoglądać z góry, zaczęli go podziwiać: każdy z innéj przyczyny. Tomkowi podobała się jego zręczność i odwaga, Alfred był wdzięczny za dawne przysługi, Adaś widział w nim uosobienie ciekawéj książki z historyami — Dan umiał bowiem w bardzo zajmujący opowiadać swoje przygody. Ponieważ mu to pochlebiało, że ci trzej ulubieńcy całego zakładu garną się doń, starał się im przypodobać, i w tém zawierała się tajemnica jego czarów.
Państwo Bhaer byli zdumieni nowym wychowańcem i nietracąc nadziei, że chłopcy dobrze nań wpłyną, z pewnym niepokojem wyglądali jednak następstw téj próby.
Czując, że mu niezupełnie ufają, nigdy im się Dan nie przedstawiał z lepszéj strony swego charakteru: jakąś w tém miał dziką przyjemność, żeby ich niecierpliwić i niweczyć ich nadzieje.
Pan Bhaer nie lubił bójek i nie widział w tém dowodu męstwa, gdy się dwóch chłopców potykało, dla zabawienia innych. Zachęcał do wszelkich śmiałych gier i ćwiczeń, wymagał żeby chłopcy umieli znosić guzy i sińce bez kwilenia; ale najsurowiéj zakazywał podbijać sobie oczy lub krwawić nosy, dla cudzéj przyjemności.
Dan śmiał się z tego zakazu i opowiadał tak ciekawe rzeczy o swéj waleczności i o różnych potyczkach, że chłopcom pozawracał głowy — koniecznie chcieli zatém spróbować się na pieści.
„Nie mówcie nikomu, to was nauczę tego,“ rzekł Dan pewnego razu i zaprowadziwszy ich za stodołę, dał lekcyę boksowania się, która prawie wszystkich wyleczyła z zapału. Tylko odważny Emil niechcąc uznać jego wyższości, wyzwał go: natychmiast stanęli więc do walki, a reszta chłopców przyglądała się z najwyższém zajęciem.
Niewiadomo, jaki ptaszek zaniósł tę wiadomość do domu, ale wśród najgorętszéj bojki, kiedy Dan z Emilem pasowali się z sobą, jakby dwa młode buldogi, a inni wydawali gorączkowe okrzyki, pan Bhaer zjawił się wśród nich, silną ręką rozłączył szermierzy i rzekł głosem, jaki rzadko u niego słyszano:
„Niewolno bić się, chłopcy! przestańcie natychmiast, i żebym tego więcéj nie widział! Mój zakład jest dla dzieci, nie dla dzikich zwierząt. — Spojrzyjcie jeden na drugiego i wstydźcie się za siebie.“
„Niechno mnie pan tylko puści, to go jeszcze raz powalę!“ zawołał Dan, wyrywając się z ręki trzymającéj go za kołnierz.
„Zbliż się, zbliż — jeszczem nie pobity!“ krzyknął Emil, chociaż pięć razy został rzucony o ziemię.
„Oni się bawią w glad... jakże się to nazywało u Rzymian, wuju?“ zawołał Adaś, ogromnie przejęty tą nową zabawą.
„To byli bydlęta, a myśmy się już ucywilizowali — i nie pozwolę, byście z mojéj stodoły robili koloseum. Czyjto był pomysł?“ zapytał pan Bhaer.
„Dana,“ odpowiedziało kilka głosów.
„Czyś nie wiedział, że to zakazane?“
„Wiedziałem,“ mruknął opryskliwie.
„Więc dla czegoś przekroczył przepis?“
„Bo z nich będą niewieściuchy, jak się nie nauczą bić.“
„Czy Emil, jak niewieściuch, zachował się przed chwilą? Niebardzo na to wygląda,“ rzekł pan Bhaer, stawiając ich naprzeciw siebie. Dan podbił sobie oko i poszarpał odzież; Emil zbroczony był krwią, gdyż przyciął sobie wargi i skaleczył nos, a na czole miał guz czerwony i duży, jak śliwka; jednak mimo ran, pożerał wzrokiem nieprzyjaciela i widocznie aż drżał do bójki.
„Emil biłby się doskonale, gdyby go kto poduczył,“ rzekł Dan, niemogąc odmówić pochwały chłopcu, który go zmusił do natężenia wszystkich sił.
„Późniéj będzie się uczył szermierki i boksowania, ale nim to nastąpi, lekcye kaleczenia się będą zupełnie zbyteczne. Idźcie obmyć twarze; a ty, Danie, pamiętaj, że jeżeli raz jeszcze przekroczysz przepisy, to cię natychmiast wydalę. Taka była ugoda: gdy sam będziesz czynił, co do ciebie należy — to i my spełnimy przyjęte obowiązki.“
Pan Bhaer powiedział jeszcze krótką nauczkę obecnym tam dzieciom, poczém rozeszły się; on zaś udał się za gladyatorami, żeby im rany opatrzéć. Emil musiał położyć się w łóżko, a Dan przerażająco wyglądał przez cały tydzień.
Knąbrny ten chłopak nie myślał jednak być posłusznym i wkrótce znowu coś zbroił.
Pewnéj soboty po południu, gdy część chłopców wyszła bawić się na dworze, Tomek rzekł:
„Idźmy nad rzekę, uciąć sobie nowych tyk, do łowienia ryb.“
„Trzeba wziąć osła, żeby je przydźwigał z powrotem, a tymczasem jeden z nas może nań wsiąść,“ powiedział Nadziany, nielubiący chodzić.
„Ma się rozumiéć, że ty sam zaraz to uczynisz. No, daléjże, leniuchu!“ zawołał Dan.
Gdy zaopatrzeni już, mieli wracać do domu, na nieszczęście Adaś odezwał się do Tomka, siedzącego na ośle, z długą tyką w ręku:
„Podobny jesteś do tego człowieka, co jest na obrazku przedstawiającym walkę byków, tylko ci brak czerwonéj, albo innéj jaskrawéj szaty.“
„Chciałbym kiedy widzieć taką walkę — a ty?“ zapytał Tomek, potrząsając tyką.
„Urządźmy ją sobie. Oto tam na Dużém Pastwisku stara Czerwonka się pasie: podjedź ku niéj, Tomku, to zobaczysz, jak się rzuci na ciebie,“ odezwał się Dan, który przepadał za złośliwym figlem.
„Nie rób tego,“ powiedział Adaś, tracąc już zwolna zaufanie do pomysłów Dana.
„Dla czego, ty mały krzykaczu?“ zapytał tenże.
„Zdaje mi się, że wuj Fritz nie byłby rad z tego.“
„Czy powiedział kiedy, żebyśmy się nie bawili w walkę byków?“
„Nie przypominam sobie,“ odparł Adaś.
„To trzymajże język za zębami! A ty ruszaj, Tomku, i weź tę szmatę czerwoną, żeby nią powiewać przed staruchą; ja ci ją pomogę jątrzyć.“ To rzekłszy Dan, ożywiony nową zabawką, przeskoczył płot, a reszta jak trzoda baranów za nim podążyła: nawet Adaś, siedząc na tykach, przyglądał się ciekawie.
Biédna Czerwonka nie była dobrze usposobioną, bo niedawno pozbawiona cielątka, bardzo za niém tęskniła i w każdym człowieku widziała nieprzyjaciela — czego jéj wcale nie mam za złe. Gdy nasz matador przyskoczył z czerwoną chustką, wiszącą u długiéj tyki — zaryczała, podniósłszy łeb do góry. Tomek rzucił się skwapliwie ku niéj, a osioł widząc starą znajomą, chętnie się także garnął; ale gdy tyka spadła jéj ciężko na grzbiet, tak krowa jak osioł, doznali przykrego zadziwienia i Tobiaszek zaryczał złowrogo, bo Czerwonka gniewnie nadstawiła rogi.
„Jeszcze raz, Tomku! patrz, wścieka się ze złości, — doskonale!“ wołał Dan, nadchodząc z drugą tyką. — Jakubek i Antoś poszli także za jego przykładem.
Widząc, że ją tak obskoczyli i obchodzą się z nią lekceważąco, Czerwonka biegała w koło łąki coraz bardziéj odurzona i wściekła, bo w którąkolwiek stronę obróciła kroki, stał straszny chłopiec, grożący jakimś osobliwym i bolącym biczem. Ta ich wesoła zabawka, była dla niéj prawdziwém nieszczęściem, i zniecierpliwiona, niespodzianie poradziła sobie z nimi. Zakręciwszy się do koła, napadła na Tobiaszka, gdyż znalezienie się tego starego przyjaciela, bardzo ją ubodło. Biédny osiołek, powolny z natury, tak się jednak szybko cofał, że aż uderzył o kamień i padł na ziemię wraz z matadorem, co utworzyło komiczną piramidę. Tymczasem uradowana Czerwonka, jednym susem przeskoczyła płot i hyżo biegnąc, znikła na gościńcu.
„Złapać ją, zatrzymać, zaskoczyć jéj drogę! Daléjże, chłopcy, daléj!“ wołał Dan, dążąc za nią, ile mu tylko siły starczyło; była to bowiem ulubienica pana Bhaer, i gdyby jéj się co stało, Dan przypłaciłby to może wydaleniem. Co się téż nabiegali, nakrzyczeli, zanim się ją udało schwytać! Tyki zostały porzucone w drodze, osiołek o mało nóg nie stracił w téj gonitwie, a chłopcy byli czerwieni, zdyszani i zalękli. Nareszcie znaleźli nieszczęsną krówkę w kwiatowym ogrodzie, gdzie się schroniła, żeby wypocząć.
Pożyczywszy postronka, Dan prowadził ją do domu, a za nim szła gromadka bardzo zasępionych młodzieńców, bo krowa znajdowała się w smutnym stanie: skutkiem wielkiego natężenia nóg, okulawiała — oczy jéj patrzyły dziko, a błyszcząca zwykle skóra, była mokra i zabłocona.
„Dostaniesz ty, Danie!“ rzekł Tomek, prowadząc zdyszanego osła, obok znękanéj krowy.
„I ty także, boś dopomagał.“
„Wszyscyśmy zawinili, prócz Adasia,“ dodał Jakubek.
„On nam podał tę myśl,“ odezwał się Antoś.
„Mówiłem, żebyście tego nie robili!“ zawołał Adaś, którego bardzo zgnębił smutny stan Czerwonki.
„Niezawodnie wypędzi mię stary Bhaer, ale mniejsza o to,“ mruknął Dan, który mimo tych słów, niewesołą miał jednak minę.
„Wszyscy wstawimy się za tobą,“ rzekł Adaś, a inni mu wtórowali. Jeden Nadziany tylko milczał, pragnąc, by cała kara spadła na głównego winowajcę.
Dan odrzekł krótko:
„Nie troszczcie się o mnie,“ ale nigdy tego nie zapomniał, chociaż nieraz jeszcze sprowadził ich na złą drogę.
Gdy pan Bhaer zobaczył biédne bydlę i wysłuchał całéj historyi, nie powiedział ani słowa prawie, bojąc się widocznie, żeby w pierwszéj chwili rozdrażnienia, nie rzec za wiele. Czerwonka została wygodnie umieszczona w oborze, a chłopcy odesłani do swych pokoików, póki nie nastąpi wieczerza. Ta krótka odwłoka dała im sposobność rozważyć całą rzecz, odgadywać ciekawie, jaka ich kara spotka i czy Dan będzie wydalony. On tymczasem gwizdał wesoło u siebie, żeby nikt nie mógł przypuszczać, że go to choć trochę obchodzi; ale oczekując wyroku, coraz silniéj pragnął pozostać, i nasuwały mu się na pamięć zaznane tam wygody, przyjemności, a zarazem dawna niedola i zaniedbanie. Wiedział, że państwo Bhaer chcą jego dobra i w głębi serca był wdzięczny, ale skutkiem ciężkiego życia, stał się twardym, obojętnym, podejrzliwym i samowolnym; dla tego nie znosił żadnego przymusu, i opierał mu się, jak nieokiełznane zwierzę, chociaż czuł, że korzyść i poprawa jego, jest na celu. Gdy mu się przypomniało, że znowu będzie może musiał włóczyć się i pukać do cudzych domów, czarne brwi ściągnął i tak smutno rozglądał się po swym pokoiku, że zmiękłoby na ten widok daleko twardsze serce, aniżeli pana Bhaer. Ale skoro wszedł ten zacny człowiek, Dan przybrał w mgnieniu oka zwykłą minę, — on zaś rzekł:
„Wiem o wszystkiém, lecz na prośbę matki Bhaer, zostawię ci jeszcze czas do poprawy, chociaż znowu przekroczyłeś mój przepis.“
Słysząc te niespodziane słowa, zarumienił się chłopiec po uszy, ale odrzekł ze zwykłą opryskliwością:
„Nie wiedziałem, że tu istnieje prawo tyczące się walki byków.“
„Ponieważ nie spodziewałem się tego igrzyska w Plumfield, prawo takie nie zostało wydane,“ powiedział pan Bhaer, uśmiechając się mimowoli z tłumaczenia się Dana, poczém dodał poważnie: „Ale u nas pierwszém i najważniejszém prawem jest to, aby miłosiernym być względem niemych istot; chcę bowiem, aby tak ludzie, jak zwierzęta, znajdowali tu szczęście, kochali nas, ufali nam i służyli — jak my się staramy kochać ich, ufać i służyć im wiernie i chętnie. Nieraz mówiłem, żeś lepszy dla zwierząt, niż dla ludzi, i pani Bhaer bardzo się podobała ta mniemana oznaka dobrego serca, aleś nas zawiódł i zasmucił, bośmy się spodziéwali, że z czasem zupełnie przystaniesz do naszéj gromadki. Czy będziemy jeszcze próbować?“
Dan spuścił oczy ku ziemi, a rękami nerwowo obdziérał korę z drzewa, które strugał właśnie, gdy wszedł pan Bhaer; ale usłyszawszy to zapytanie uczynione przyjaznym głosem, podniósł żywo wzrok i powiedział z takiém poszanowaniem, jakiego nigdy jeszcze nie okazał:
„I owszem, jeżeli łaska.“
„Bardzo dobrze, a więc nie mówmy już o tém, tylko zamiast pójść jutro na przechadzkę, będziecie musieli, ty i koledzy, doglądać biédną Czerwonkę, póki nie wyzdrowieje.“
„Dobrze.“
„Teraz idź na wieczerzę i staraj się pięknie postępować, nietyle przez wzgląd na nas, jak na siebie samego.“
To rzekłszy, uścisnął się z nim pan Bhaer za ręce, a Dan odszedł tak upokorzony jego dobrocią, że nigdyby tego nie dokazało porządne oćwiczenie, według surowéj rady Azyi.
Przez kilka dni robił Dan wielkie wysilenia, lecz nieprzyzwyczajony będąc do tego, znużył się i wrócił nareszcie do dawnych psot. Pewnego razu, wypadło panu Bhaer wyjechać do miasta na cały dzień, chłopcy nie mieli zatém lekcyi. Zadowoleni z tego, bawili się aż do późnego wieczora; nareszcie, kiedy wielu z nich usnęło już twardo, w głowie Dana powstał plan, z którego zwierzył się Alfredowi, gdy pozostali sami.
„Patrzno,“ rzekł, wyjmując z pod łóżka butelkę, cygaro i talię kart. „Zabawię się trochę, jak dawniéj bywało, z koleżkami, w mieście. Przyniosłem piwa i cygaro od tego starego, z placu; możecie zapłacić: ty albo Tomek, bo co ja, to nic nie mam. Pójdę zaprosić Tomka — albo ty idź lepiéj, bo ci to ujdzie bezkarnie.“
„Boję się rozgniéwać państwa Bhaer,“ rzekł Alfred.
„Nie będą wiedzieli; starego Bhaera niéma w domu, a pani Ludwika zajęta Teodorkiem, który dostał krupu, czy tam czegoś — nie może go zatém odejść. Nie będziemy długo siedzieć ani hałasować, więc cóż w tém złego?“
„Azya pozna, że się lampa długo paliła; ona to zaraz miarkuje.“
„Nie bój się, przyniosłem ślepą latarkę; niedużo daje światła, i jak tylko usłyszymy, że ktoś idzie, będzie ją można prędko zgasić,“ rzekł Dan.
Ten pomysł podobał się Alfredowi jako romantyczny, wybrał się więc po Tomka, ale raz jeszcze wsunąwszy głowę, zapytał:
„Czy chcesz także Adasia?“
„Nie; zarazby oczy przewracał i prawił kazanie. Zresztą on już będzie spał, więc mrugnij tylko na Tomka i wracaj prędko.“
Alfred usłuchał i po chwili przyszli obaj z Tomkiem, któremu, chociaż się już rozbiérał i bardzo był śpiący, nie chciało się wyrzec psoty.
„Siedźcież teraz spokojnie, to was nauczę wybornéj gry,“ rzekł Dan, gdy się we trzech skupili w około stołu, na którym umieścił butelkę, cygaro i karty. „Najpierw każdy się napije, potém pociągnie parę razy, a następnie weźmiemy się do gry. Tak robią dorośli mężczyzni i to jest doskonała zabawa.“
Piwo zaczęło krążyć w kufelku i wszyscy trzéj umaczali w niém usta, lecz Alfredowi i Tomkowi nie zasmakował ten gorzki napój. Jeszcze gorzéj było z cygarem, ale nie śmieli przyznać się do tego i wtenczas dopiéro przestali palić, gdy jeden dostał zawrotu głowy, a drugi zakrztusił się. Dla Dana były to same przyjemności, przypominające dziecinne lata, kiedy mu się zdarzała czasem sposobność, naśladować swe gminne otoczenie. Pił wówczas, palił i klął, żeby nadążyć innym, więc przejmując się duchem przeszłości, zaczął i tym razem kląć pod nosem, z obawy, żeby kto nie usłyszał.
„Dajże pokój, to brzydko mówić: a bodaj cię!...“ zawołał Tomek, który jednak wszedł w jego ślady.
„Bodajeś wisiał! Nie praw mi nauk, tylko kładź kartę, bo zabawa nic nie warta bez tego dodatku.“
„Jużbym wolał mówić ,niech cię żółw ukąsi‘, odezwał się tamten, dumny że mu się udało wymyśléć tę zajmującą klątwę.
„A ja będę mówił ,do djabła!‘, bo to dobrze brzmi,“ dodał Alfred, w którym męskie wzięcie się kolegi budziło poszanowanie.
Dan wyśmiał kolegów i klął daléj po swojemu, usiłując ich nauczyć gry.
Ale Tomek był bardzo śpiący, Alfreda głowa rozbolała od piwa i dymu, więc nie byli zbyt pojętni, i karty szły leniwo.
W pokoju było bardzo ciemno, bo się latarnia słabo paliła, nie mogli śmiać się głośno, ani się bardzo ruszać, gdyż Silas spał obok w szopie, było im więc nudno. Rozdając karty, Dan wstrzymał się nagle, zawołał z przerażeniem: „kto tam?“ i zgasił światło w téjże chwili. Wśród ciemności, drżący głos rzekł: „Nie mogę znaleść Tomka,“ a potém usłyszeli szybkie stąpanie bosych nóg, w kierunku dolnych drzwi, prowadzących ze skrzydła, do głównego budynku.
„To Adaś! Poszedł kogo zawołać, więc pakuj się do łóżka, Tomku, i nic nie mów!“ zawołał Dan, usuwając wszelkie ślady swéj psoty, i wraz z Alfredem zaczęli zrzucać z siebie ubranie.
Tomek pobiegł do swego pokoiku i wskoczył do łóżka, dusząc się ze śmiechu; lecz nagle uczuł, że go coś parzy w rękę. Byłto koniuszczek cygara, które zapomniał rzucić. Już było prawie dopalone, więc chciał je dobrze przygasić, kiedy się dał słyszéć głos dozorczyni: bojąc się zatém, żeby go cygaro nie zdradziło, rzucił je pod łóżko, ale wpierwéj pociągnął raz jeszcze i do reszty wypalił — tak mu się przynajmniéj zdawało.
Dozorczyni weszła z Adasiem, który zdumiał, ujrzawszy na poduszce rozczerwienioną twarz Tomka.
„Przed chwilą nie było go, bo jakem się obudził, tom go tu nigdzie nie mógł znaleść,“ rzekł, biegnąc ku niemu.
„Coś ty znów zbroił, niegodziwy chłopcze?“ spytała dozorczyni żartobliwie, potrząsając Tomkiem.
On zaś otworzył oczy i rzekł z pokorą:
„Pobiegłem tylko do Alfreda, żeby go o coś zapytać. Proszę mi dać pokój, bom strasznie śpiący.“
Hummlowa otuliwszy Adasia w łóżku, poszła na zwiady do tamtych chłopców, lecz obaj spokojnie spali w pokoiku Dana.
„To musiała być jaka niewinna psota,“ pomyślała kobiécina, i widząc, że się nie stało nic złego, nie poszła ostrzedz pani Bhaer, która była już bardzo zmęczona doglądaniem Teodorka.
Tomkowi chciało się spać, rzekł więc tylko do Adasia: „Myśl o własnych sprawach, o cudze nie pytaj!“ a w dziesięć minut chrapał już doskonale, nieodgadując nawet, co się pod nim dzieje. Cygaro nie zgasło i póty się tliło na słomiance, póki nie powstał zupełny ogień. Powoli płomień zaczął ogarniać siennik, prześciéradło, a nakoniec i łóżko. Tomek po napiciu się piwa miał twardy sen, Adaś zaś był odurzony dymem; spali więc, chociaż ich ogień już parzył i groziła im okropna śmierć.
Franz, który pracował w klasie, wyszedłszy z tamtąd, poczuł dym, pobiegł więc na górę i ujrzał cały słup wydobywający się z lewego skrzydła domu. Nie wołając nikogo, wpadł dla spieszniejszego ratunku do pokoju, ściągnął chłopców z palącego się łóżka i wylał tyle wody na płomienie, ile tylko znalazło się pod ręką. Wprawdzie powstrzymał tém nieco ogień, ale go nie stłumił, i dzieci wybiegły przestraszone do zimnéj sieni, krzycząc z całych sił. Pani Bhaer natychmiast się ukazała, Silas także wypadł ze swéj stancyjki, wołając tak silnie „gore!“, że rozbudził cały dom. Gromada białych duchów z zalęknionemi twarzyczkami wybiegła téż do sieni, i przez chwilę panował ogólny popłoch.
Pani Bhaer odzyskawszy pierwsza przytomność, zaleciła dozorczyni opatrzéć poparzonych chłopców. Następnie posłała na dół Franza i Silasa po kilka wanienek z mokrą bielizną, którą rozpostarła na łóżku, dywanie i palących się już na dobre firankach — co groziło już ścianom.
Większa część chłopców przyglądała się w milczeniu; ale Dan i Emil pracowali dzielnie, nosząc wodę z łazienki i obdziérając firanki.
Wkrótce ogień ustał, więc pani Bhaer rozkazała chłopcom, żeby się położyli, zostawiwszy Silasa, od wypadku gdyby się pożar wznowił, a z Franzem poszła zajrzéć do uszkodzonych dzieci. Adaś, prócz jednéj tylko rany i wielkiego przestrachu wyszedł cało, ale Tomkowi nietylko spaliły się wszystkie włosy na głowie, lecz okropnie poparzył ramię i szalony ból cierpiał. Gdy Adasia opatrzono, wziął go Franz do swego pokoju, gdzie uspakajał go i tulił do snu z kobiécą tkliwością. Dozorczyni czuwała nad biédnym Tomkiem, a pani Bhaer biegała na przemiany do niego i do Teodorka z oliwą, watą lub anodynami, — powtarzając ciągle, jak gdyby ją ta myśl bawiła: „Wiedziałam, że Tomek podpali kiedy dom — i podpalił!“
Gdy pan Bhaer przyjechał nazajutrz rano, zastał taki stan rzeczy: Tomek nie mógł wstać z łóżka, Teodorek sapał jak miech, pani Ludwika nie czuła już nóg, a chłopcy tak byli zgorączkowani, że wszyscy na raz mówili i gwałtem pociągnęli go do zgliszcz. Pod jego spokojnym kierunkiem wróciło wszystko do ładu, bo czując, że on podoła choćby i dwunastu pożarom, każdy spełniał jego polecenia.
Rano nie było lekcyi, lecz po południu uszkodzony pokój wrócił do porządku, chorzy mieli się lepiéj, i przestępcy zostali wysłuchani. Alfred i Tomek szczerze przyznali się do winy i ubolewali nad niebezpieczeństwem, jakie groziło ukochanemu przez nich domowi, ale Dan z miną zatwardziałego grzesznika utrzymywał, że się nie stało nic złego.
Pan Bhaer niczém się tak nie brzydził, jak kiedy ktoś pił, grał w karty i klął; nawet tytoń przestał palić, żeby chłopcy nie mieli złego przykładu. Bardzo się więc zasmucił i rozgniéwał, że Dan, który ze wszystkich dzieci najwięcéj kosztował go trudu, skorzystawszy z jego nieobecności, dał początek tym surowo wzbronionym przewinieniom i nauczał jego niewinnych wychowanków, że to są męskie rozrywki, na które można sobie pozwolić. Przemawiał długo i poważnie do zgromadzonéj dziatwy, a na zakończenie rzekł tonem stanowczym, lecz smutnym:
„Sądzę, że Tomek jest dostatecznie ukarany, i że zranione ramię długo mu przypominać będzie popełnioną winę; Alfreda także wyleczy przestrach, bo szczerze winy żałuje i stara się, być mi posłusznym; ale tobie, Danie, jużem nieraz przebaczył, a jednak nic to nie pomaga. Nie mogę pozwolić, żebyś psuł chłopców złym przykładem, nie chcę téż rzucać grochu o ścianę, możesz się więc pożegnać ze wszystkimi i poprosić dozorczynię, o upakowanie ci rzeczy w moim czarnym worku.“
„Ach, panie, dokądże on pójdzie?“ zawołał Alfred.
„Do bardzo ładnéj wsi, gdzie poséłam czasem chłopców, gdy się tu nie chcą dobrze sprawować. Tamtejszy przełożony, pan Page, jest uczciwym człowiekiem i Danowi będzie doskonale, jeżeli na to zasłuży.“
„A kiedy powróci tutaj?“ zapytał Adaś.
„To od niego zależéć będzie, — przynajmniéj tak się spodziewam.“
Co rzekłszy, pan Bhaer wyszedł z pokoju, by napisać list do pana Page, a chłopcy otoczyli Dana, jak to zwykle bywa, gdy się ktoś wybiéra w podróż, do nieznanych krain.
„Ciekawym, czy ci się tam spodoba?“ odezwał się Jakubek.
„Jak mi będzie źle, to sobie pójdę,“ odrzekł Dan z zimną krwią.
„Dąkąd?“ zapytał Alfred.
„Na morze, na zachód, albo do Kalifornii,“ odparł Dan tak obojętnie, że po malcach mrowie przeszło.
„Ach nie rób tego! Posiedź jakiś czas u pana Page, a potém wróć tutaj, proszę cię, Danie!“ mówił błagalnie Alfred, bardzo zasmucony tą całą sprawą.
„Wszystko mi jedno gdzie pójdę, jak długo tam pozostanę, i niech mię powieszą, jeżeli tu wrócę kiedy,“ wyrzekłszy te gniewne słowa, poszedł pozbierać swe rzeczy, będące wszystkie darem pana Bhaer.
To było jedyne pożegnanie Dana z chłopcami, gdyż podczas kiedy rozmawiali w stodole o tém co zaszło, zeszedł na dół, i spotkawszy Alfreda przykazał, żeby ich nie wołał.
Kiedy karyolka stanęła przed domem, pan Bhaer ukazał się z tak smutnym wyrazem twarzy, że Danowi serce zmiękło, i rzekł z cicha:
„Czy mogę pożegnać się z Teodorkiem?“
„Dobrze, mój drogi, idź go pocałować; będzie bardzo tęsknił do swego Dancia.“
Z jakim wyrazem twarzy pochylił się Dan nad kolebką dziecięcia, rozradowanego jego przybyciem, tego nikt nie widział. — Po chwili doszły jego uszu błagalne słowa pani Bhaer:
„Fritz, czy nie moglibyśmy jeszcze jeden raz przebaczyć temu chłopcu?“ a mąż odpowiedział stanowczym tonem:
„Nie zdałoby się to na nic, niech się więc lepiéj tam uda, gdzie nie zdoła szkodzić tym, co pragną jego dobra. Późniéj będzie mógł jednak powrócić; to ci obiecuję, moja droga“
„Z nim jednym tylko nam się nie powiodło, i tak mię to martwi, bom się spodziéwała, że pomimo dzisiejszych wad, wyjdzie na dzielnego człowieka.“
Dan usłyszał westchnienie pani Ludwiki i byłby chciał uprosić jeszcze jednę zwłokę, ale mu duma nie pozwoliła, i z twardym wyrazem twarzy, w zupełném milczeniu, uścisnął tylko ręce państwu Bhaer, poczém odjechał z profesorem, — Alfred zaś i pani Ludwika ścigali go załzawionemi oczyma.
W kilka dni potém, nadeszła wiadomość od pana Page, iż Dan dobrze się sprawuje — co wszystkich niezmiernie ucieszyło; ale w trzy tygodnie późniéj, napisał drugi raz, że Dan uciekł i zginął bez wieści. Całe grono zasępiło się wówczas, a pan Bhaer powiedział:
„Może należało zostawić mu jeszcze czas do poprawy?“
Ale pani Ludwika kręcąc głową, odrzekła roztropnie:
„Nie turbuj się tém, Fritz; on wróci do nas, jestem pewna.“
Jednakże czas upływał, a Dana nie było widać.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Louisa May Alcott i tłumacza: Zofia Grabowska.