Mali zwycięzcy/Pożegnanie z domkiem pod modrzewiami
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mali zwycięzcy |
Wydawca | Książnica-Atlas |
Data wyd. | 1930 |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po powrocie Henryka z dalekiej wyprawy, w obozie nad jeziorem odbyła się narada.
— Musimy porzucić pustynię i dotrzeć do osiedla ludzkiego, chociażby Czacharów Czultuna — mówił Henryk. — Łatwiej nam będzie przedostać się stamtąd do większego miasta chińskiego i posłać wiadomość o sobie do Szanghaju i Tientsinu...
— A co będzie, jeżeli tatuś już poszukuje nas i nie znajdzie nas na miejscu, gdzie wylądowaliśmy? — zapytał Romek.
— Biedny tatuś pomyśli, że zginęliśmy i będzie bardzo smutny... — westchnęła Irenka.
— Myślałem o tem... — odpowiedział Henryk. — Musimy porzucić pustynię, bo zima nadciąga... Zostawimy na miejscu wylądowania znaki rozpoznawcze, listy i plan miejscowości, gdzie ukryliśmy Farmana.
Wszyscy się na to zgodzili. Nie zwlekając, okulbaczono konie i wyruszono ku laskowi modrzewiowemu.
Spędzono tam dwa dni.
Umieszczono na dawnem miejscu w kabinie samolotu zdjęte krzesełka, złożono instrumenty, które tak bardzo przydały się dzieciom, przygotowano dwa obszerne listy z opisem życia na pustyni i o podróży do Cagan-Czułutaju, dokąd zapraszał młodych Broniewskich wódz czacharski, Czultun.
— Jakież pozostawimy znaki? — zapytała Irenka.
— Na miejscu wylądowania ułożymy wysoki kopiec z kamieni i zawiesimy flagę ze skóry. Pozostawimy tam blaszankę z jednym listem i ze wskazówkami, gdzie mają znaleźć samolot i nasz domek warowny — kombinował Henryk.
— Ho, ho! — zawołał Romek. — Blaszanka będzie tak błyszczała w słońcu, że odrazu zwróci na siebie uwagę poszukujących!
— Masz rację! — zgodził się brat. — Zatem zamiast flagi umieścimy na szczycie słupa tę blaszankę. Będzie ona czemś w rodzaju telegrafu słonecznego!
— Flagę powiesimy nad domkiem naszym — szepnęła dziewczynka. — Chciałabym, żeby tatuś na własne oczy widział, jacy byliście dzielni i mądrzy, mili braciszkowie!
— No, ty niemniej od nas byłaś dzielną, Irenko! — odpowiedział Henryk. — Zawsze pogodna, chętna do pracy, nigdy nie kaprysiłaś i obowiązków swoich nie zaniedbywałaś.
— Dumni jesteśmy z ciebie! — dodał Romek i pocałował siostrzyczkę w policzek. — Zuch, prawdziwy zuch z ciebie, Iruś! Ja ci tej pięknej kurteczki ze świstaków nigdy nie zapomnę! Jak żyję, takiej wygodnej i mocnej nie miałem!
Irenka, zarumieniona i zmieszana, skromnie spuściła oczki.
Czultun nie rozumiał obcej mowy, lecz, widocznie, coś kombinował, bo zaczął cmokać głośno i szeptać:
— Sajn! Sajn!
Nareszcie ostatecznie domyślił się treści rozmowy i rzekł poważnie:
— Pragnąłbym mieć taką córkę i takich synów! Sajn! Sajn!
Dziewczynka przerwała słowa Czachara, mówiąc:
— Mam ja starą, zupełnie podartą już, czerwoną bluzkę. Naszyję ją na kawałku skóry i zrobię flagę. Czerwony kolor najdalej i najlepiej można spostrzec.
— Bardzo dobrze! — zawołali chłopcy, a Czultun, zrozumiawszy o co chodzi, z poważną miną skinął głową i mruknął swoje:
— Sajn!
Chłopcy i Mongoł zaczęli znosić kamienie na kopiec, umocowali na jego szczycie słup i uwieńczyli go połyskującą blaszanką od benzyny.
Błyszczała od słońca, niby zwierciadło, i istotnie, zdaleka można było ją dojrzeć.
Irenka uszyła czerwoną flagę.
Zwinny Romek wdrapał się na szczyt wysokiego modrzewia, stojącego nad domkiem. Przymocował do jego wierzchołka długi drąg z flagą i długo przyglądał się czerwonej płachcie, powiewającej nad ciemnemi drzewami.
— Ślepy chyba tylko nie dojrzałby tej flagi! — zawołał nareszcie.
Na trzeci dzień wszystkie prace zostały zakończone.
— Możemy jechać do Cagan-Czułutaju! — rzekł Henryk do Czachara.
Ten przymrużył oczy i potrząsnął głową.
— Nie! — rzekł. — Nie dojedziemy...
— Jakto nie dojedziemy? — pytały zaniepokojone dzieci.
— Bez pożywienia i bez wody zginiemy w pustyni — odpowiedział Czultun.
— Cóż mamy robić? — spytał Henryk.
— Musimy zaopatrzyć się w mięso i wodę — objaśnił z uśmiechem.
Znowu minęło kilka dni ciężkiej, gorączkowej pracy.
Czultun z Henrykiem polowali zawzięcie, dla pośpiechu używając podstępnych sposobów mongolskich. Zwabiali do swojej zasadzki jelenie i argale, do których Henryk celnie strzelał.
Czachar zdzierał teraz skóry zupełnie innym sposobem. Nie przecinał ich wzdłuż piersi i brzucha, lecz wypruwał z nich kadłuby zabitych zwierząt, pozostawiając skórę nietkniętą.
W piecu, zbudowanym przy murze warownego domku, dzieci wędziły w dymie modrzewiowym pokrajane na cienkie paski mięso jeleni i argalów; inne kawały, mocno natarte solą, wisiały na wietrze, schnąc i nabierając przezroczystości, jak najlepsza polędwica.
Mongoł nazywał to „lugan“, a Henryk twierdził, że taki sposób przygotowywania mięsa znany jest czerwonoskórym Indjanom amerykańskim, którzy nazywają to „pemmikanem“ i używają w długich, ciężkich wyprawach myśliwskich i wojennych.
Czultun pracował przy strumyku nad przyrządzeniem worów ze skór jelenich.
— Przecież mamy dużo worów, które uszyła nam siostra ze skór zabitych sajg i dżereni? — pytał Henryk przyjaciela.
Lecz Mongoł trząsł głową, w dalszym ciągu mocząc, myjąc, oczyszczając skóry, i mruczał:
— Tamte wory na nic...
— Dlaczego? Wcale dobre, mocne wory — niecierpliwił się Romek, słuchający mruczenia Czachara.
— W tych worach powieziemy wodę... — rzekł nareszcie Czultun. — Skóry muszą być całe, bez żadnej dziury, bez najmniejszego skrawka tłuszczu lub mięsa, gdyż inaczej woda szybko się zepsuje...
Po długiem moczeniu, myciu, drapaniu Czachar żyłami jeleniemi pozawiązywał nogawice skóry, a w jedną z nich wstawił starannie ostrugany czopek.

Nastał dzień odjazdu.
Konie stały już osiodłane. Czultun uwiązywał żywność, wory z wodą i z dżeń-szeniem do małej kulbaki, którą włożył na wolnego konia.
Dzieci wzruszonym wzrokiem żegnały „płaskowyże Stanisława Broniewskiego“, „góry Ireny“ i brunatne zarośla nad „jeziorem Romka“.
Tu po raz ostatni widziały ojca i pilota Rouviera; tu spędziły pierwsze tygodnie samodzielnego życia w walce z nieznaną naturą, tu, nareszcie, wyraźnie poczuły wiarę w swoje siły, szacunek wzajemny i doznały jawnej opieki Boga.
Zmówiły więc na głos krótką modlitwę i raz jeszcze rzuciły pożegnalne spojrzenie na całą okolicę.
Wiatr igrał czerwoną flagą nad ciemnemi modrzewiami, połyskiwała w słońcu blaszanka z listami i planami; cicho szemrał, niby żegnając odjeżdżających, czarny, żałobny las; gdzieś wysoko pod obłokami trąbiły spóźnione stada odlatujących na południe gęsi.
— W drogę! — zawołał Henryk i ruszył naprzód, mając przy sobie wodza czacharskiego.
Jeźdźcy wkrótce minęli „jezioro Czultuna“, przecięli wąską dolinkę, wschodni grzbiet gór, obfitujących w korzenie dżeń-szeniu, i wyjechali na jałową równinę.
Najeżona była odłamami skał, przecięta wąwozami i wydmami piaszczystemi, bezleśna, prawie naga i nieznana.
Co się kryło za dalekim horyzontem, tonącym w lekkiej, żółtawej mgle? Tego żadne z dzieci nie wiedziało.
Romek obejrzał się z niepojętym smutkiem, zakradającym mu się do duszy.
Ujrzał góry, gdzie poszukiwali drogocennej rośliny; tam — niżej szumiały oczerety i sitowia nad szarą powierzchnią jeziora, przy którem Henryk znalazł Czultuna; jeszcze dalej „góry Ireny“, jeziorko jego własnego imienia; przypomniał sobie pierwszy połów ryb, gdy własnemi siłami zdobył pożywienie; gdzieś, już daleko, gwarzył w tej chwili i szeptał rzewnym poszumem lasek modrzewiowy, z łopocącą nad nim flagą z czerwonej bluzki.
Konie szły szerokim kłusem, wesoło potrząsając krótkiemi grzywami.
Unosiły swoich władców w nieznaną dal, zagadkową i tajemniczą...
Romek nagle podniósł się w strzemionach i zakrzyknął donośnie.
— Niech żyje „kraj Henryka Broniewskiego!“
— Niech żyje! — dźwięcznym głosikiem zawtórowała mu dziewczynka.
Czultun nie zrozumiał tego okrzyku, lecz wydało mu się, że młodzi przyjaciele czują radość w sercu, — taką, jaką odczuwał on — syn pustyni, wojowniczy, dziki jeździec i wódz szczepu bitnych, zuchwałych Czacharów.
Stanął więc w strzemionach i wydał przeraźliwy świst.
Aż konie przysiadły na zadach i jęły strzyc uszami, aż z poza skał wybiegła spłoszona para sajg i rwała w pędzie szalonym, wylękła, przerażona.
Tylko „Łakomiec“ ani drgnął.
Zwolnił biegu, pochylił głowę i spojrzał na dziewczynkę, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Tamte konie drgnęły, a ja nie! Cóż dostanę za to?
Po chwili doganiał resztę jeźdźców, głośno chrupał grudkę soli i prychał.
— Sześć miesięcy spędziliśmy w Szamo! — zawołał Henryk.
— Ten czas upłynął jak jeden dzień! — odpowiedział Romek.
— Lecz w mieście przez sześć lat nie zdobylibyśmy tego, czego nauczyła nas pustynia! — dodał starszy brat.
— I nigdy nie pokochalibyśmy się tak mocno, jak teraz — odpowiedziała cichym głosem dziewczynka.
Czultun, chociaż nic nie zrozumiał, zakończył tę rozmowę, rzuciwszy z przekonaniem:
— Sajn! Sajn!
Mknęli dalej.
Konie nabierały coraz większego rozpędu.
Już ani śladu nie pozostało z „kraju Henryka“.
Wszystko przysłoniły kłęby kurzawy, wznoszącej się za pędzącemi w cwał wierzchowcami.
