Mali zwycięzcy/Przez pustynię Mumingan

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Mali zwycięzcy
Wydawca Książnica-Atlas
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
Przez pustynię Mumingan.

Pustynia Mumingan, kamienista i piaszczysta na zachodzie, posiada jednak miejsca nizinne, gdzie rośnie w obfitości trawa. To też najbardziej miłujący wolność koczownicy mongolscy, jak Czachary, Tumety, Dałaty, Uraty i Ała-Szań mają tu swoje obozy, składające się z wojłokowych jurt, dokoła których pasie się rozliczne bydło rogate, owce, tabuny koni i wielbłądów.
Stepowe pastwiska są podzielone pomiędzy szczepy i o granice nigdy nie wynikają spory.
Wojowniczy Czacharzy obrali dla siebie północno-wschodnią część pustyni. Chociaż mniej tu pastwisk, zato bliżej do dużej drogi handlowej, którą niedawno jeszcze kroczyły liczne karawany z Urgi do Kałganu i Pekinu.
Z napadów na bogatych kupców ciągnęli Czacharzy zyski dla siebie.
Inne szczepy, bardziej pokojowo usposobione, wolały koczować wpobliżu Żółtej rzeki, która robi tu olbrzymi łuk, niby naturalną granicę. Za nią zaś biegnie wężową linją wielki mur chiński, broniący „Państwo Nieba“[1] przed zuchwałemi wyprawami wojowniczych koczowników.
Zima zbliżała się szybko.
Zrywał się potężny wicher, podnoszący chmury piasku i kamieni, tamujący bieg koni.
Zadymka śnieżna coraz częściej zasłaniała przed oczami jeźdźców widnokrąg.
Po nocach mróz ścinał ziemię i nieliczne, słone jeziorka ponurej krainy.
Z trudem mogły się dzieci zagrzać przy ognisku na popasach. Nie miały już herbaty i cukru, więc piły gorącą wodę z solą i gryzły wysuszone, twarde mięso jelenie, przypiekając je na węglach.
We dnie drżały dzieci, kuląc się na siodłach i rozcierając ręce śniegiem.
Dążyły jednak szybko w północno-wschodnim kierunku. Nie skarżyły się i nie rozpaczały.
Nabyły bowiem wiary w swoje siły i wytrzymałość, wiedziały, że dojdą do celu.
Czultun zato był w swoim żywiole.
Od zimnego wiatru sczerniał zupełnie, lecz czuł się wybornie i, budząc się przy wygasłem ognisku, pokrzykiwał wesoło:
— Sajn! Jeszcze jeden dzień minął! Bliżej dziś do Cagan-Czułutaju, niż było wczoraj!
— Ileż jeszcze dni pozostało? — z troską w głosie pytał Henryk, bo serce mu się ściskało, gdy widział przybladłą, wychudłą twarzyczkę Irenki.
Czachar zamyślił się, coś liczył długo, nareszcie odpowiedział:
— Pozostaje jeszcze 11 dni drogi...
— Musimy dać wypoczynek Irence i koniom — szepnął chłopak.
Mongoł spojrzał na niego bacznie.
— Gdy słońce po raz trzeci pokaże się na wschodniej stronie, staniemy — mruknął.
— Dlaczego nie dziś, nie jutro? — szeptem zapytał Henryk.
Czultun pochylił się ku niemu i rzekł cicho:
— Za dwa dni wory z wodą będą próżne... Tymczasem trzeciego dnia wieczorem dotrzemy do Ułan-Byjuka, gdzie pozostała studnia przy starym trakcie i trochę trawy dla koni...
— Rozumiem... — szepnął chłopak.
Jechali dalej.
Przez całe dwie doby szalała śnieżyca, zalepiając oczy ludziom i chrapy koniom.
Wierzchowce coraz częściej stawały dęba, nie mogąc przezwyciężyć smagających porywów wiatru.
Dzieci spadały z siodeł, a nawet „Łakomiec“ dwa razy zrzucił Irenkę, która jednak upadła szczęśliwie, zarywszy się w głębokim piasku.
Na ostatnim noclegu, gdy podróżnicy dopijali resztki wody, Romek zauważył:
— Ha! Nie mamy wody, lecz śnieg pada...
— Tak! — zgodził się Mongoł. — Wody nam nie zbraknie teraz. Możemy jechać...
Henryk spojrzał z wyrzutem na Czultuna i rzekł dobitnie:
— Zatrzymamy się na wypoczynek przy studni Ułan-Byjuk!
Czachar podniósł na mówiącego bystre oczy, przyjrzał się uważnie dzieciom i, zatrzymawszy wzrok na wynędzniałej twarzyczce Irenki, odpowiedział natychmiast:
— Sajn!... Musimy dać wypoczynek koniom i lepszą paszę... Jutro w południe staniemy...
Wszyscy byli znużeni i zziębnięci. Rozmowa się nie kleiła. Podróżnicy urządzili sobie posłania przy ognisku i jeden po drugim zasypiali.
Nagle Henryk, któremu sen już kleił powieki, podniósł głowę i jął nasłuchiwać.
Doszły go dziwne dźwięki. Kwiliły i rżały puszczone na paszę konie, lecz jakiś skowyt, warczenie, jękliwe i ponure wycie pokrywały chwilami i zagłuszały głosy dżegetajów.
Henryk trącił śpiącego obok Czultuna.
Czachar zerwał się na równe nogi, zaczął nasłuchiwać przez krótką chwilę i, zawołał:
— Bierz karabin i biegnijmy na pomoc! To wilki napadły na nasze konie! Prędzej! Prędzej!
Porwał z ogniska kilka palących się gałęzi stepowych krzaków i popędził ku koniom. Henryk doganiał go.
Na równinie, pokrytej bielą śniegu, ujrzeli straszny obraz.
Konie, zbite w kupę, łbami do środka, stały i wierzgając wściekle, oganiały się przed wilkami.
Co chwila czarna sylwetka drapieżnika podbiegała do koni i robiła skok, lecz ugodzona kopytami, padała ze skowytem nawznak.
— Strzelaj! Strzelaj! — wołał Czultun.
Henryk nie żałował naboi. Strzały buchały jeden po drugim; czerwone ogniki błyskały z lufy karabinu. Wilki oddalały się powoli, rozzuchwalone, głodne.
— Źle... — szeptał Mongoł. — Wilki są wściekłe, gdy nie mają żadnej zdobyczy... Jeżeli zbierze ich się duża zgraja... zagryzą nasze konie... zagryzą nas... Źle!
— Co robić? — spytał Henryk, czując, że mu się włosy zjeżyły na głowie.
— Musimy zapolować na wilki, bo to je nieraz odstrasza od napadu... A tymczasem trzeba strzec koni i strzelać przy zbliżeniu się drapieżników...
— Ja pozostanę tu — ofiarował się Henryk.
— Sajn! — kiwnął głową wierny Mongoł. — A ja posiedzę przy tobie i pogwarzymy.
Chociaż Czultun dużo mówił, jednak ciągle nasłuchiwał, kręcąc głową w różne strony.
Wreszcie rzekł:
— Wilki mają swoje legowisko w krzakach za kamieniami, gdzie spotkaliśmy dziś słoną wodę. Poczekaj trochę, zaraz powrócę!
To powiedziawszy pobiegł do obozu i niebawem powrócił, niosąc ze sobą „nahaje“, baty, o krótkich rękojeściach drewnianych z długiemi, mocnemi rzemieniami, dla poganiania i karcenia koni.
Czultun uważnie obejrzał nahaje i zaczął przywiązywać do końców rzemieni okrągłe, ciężkie kamyki.
— Poco to robisz? — zapytał chłopak.
— To najlepsza broń na wilki! Zobaczysz sam! — odparł, cicho się śmiejąc.
Wilki nie zjawiały się więcej. Gdzieś daleko wyły ponuro, jękliwie poszczekiwały i błyskały płonącemi źrenicami.
Dopiero przed świtem umilkły.
Henryk z przyjacielem powrócili do ogniska i ogrzali zziębnięte członki.
O świcie Czultun zaczął kulbaczyć konie. Czynił to jednak inaczej niż zwykle. Starannie oglądał popręgi i krócej podciągał strzemiona.
Pozostawiono Irenkę przy ognisku, gdzie stał osiodłany na wszelki wypadek „Łakomiec“.
Mężczyźni wskoczyli na siodła i ruszyli.
Czultun jechał na czele.
Podnosił się w strzemionach i wymachiwał „nahajem“.
Głucho warczał uwiązany do rzemienia kamień.
Koń Czachara tulił uszy i chrapał, lecz szedł równym kłusem, wstrzymywany silną dłonią jeźdźca.
— Zajeżdżajcie od zachodu w te krzaki i krzyczcie głośno! — zawołał Mongoł i zdarł swego konia.
Henryk z Romkiem uczynili tak, jak doradził przyjaciel.
Z chaszczy wymykać się zaczęły wilki, zamierzające przeciąć płaszczyznę i ukryć się wśród im tylko znanych rozłogów i wąwozów.
Ujrzawszy wybiegające na równinę zwierzęta, Czultun pochylił się nad karkiem końskim, gwizdnął przeraźliwie i smagnął wierzchowca.
Niby strzała, wypuszczona z łuku, pomknął śmigły dżegetaj. Zdawało się, że nie dotyka nogami ziemi.
Wyprężony, z rozdętemi chrapami, płaszczył się ponad śniegiem i mknął.
Rozumiał, widocznie, że musi dogonić wroga, bo nietylko pędził jak wicher, lecz powtarzał wszystkie obroty wilków i ścigał je.
Nareszcie dopadł mądry koń najbliższego wilka. Kierowany twardą ręką Czachara, zabiegł drapieżnikowi od lewego boku i pędził tuż przy nim.
Wtedy stanął Czultun w strzemionach, ogromny, wyprostowany, groźny.
Ciężki kamień zawarczał w straszliwym zamachu i spadł na grzbiet wilka. Przykucnął drapieżnik do ziemi, zębami kłapał i szczekał żałośnie. Zatoczył koło Mongoł i drugiem uderzeniem strzaskał głowę swej ofiary.
Widzieli to pędzący za Czacharem chłopcy i, idąc za jego przykładem, doganiali wilki i machali nahajami.
Cztery wilki leżały bez ruchu na śniegu z rozwalonemi łbami; sześć innych czołgało się bezradnie z przełamanemi grzbietami i skowytem napełniało mroźne powietrze.
Jeźdźcy wciąż jeszcze ścigali rozpraszających się coraz bardziej drapieżników, doganiając ich i waląc długiemi batami, bo kamienie dawno się już oderwały.
Rozlegał się syczący świst rzemieni, głośne okrzyki myśliwych, chrapanie pędzących w szalonym galopie rumaków i skowyt bitych wilków.
Nareszcie po długiej gonitwie Czultun zaczął wstrzymywać swego dżegetaja, wymachiwać rękami i wołać:
— Wracajmy do obozu! Już wilki prędko nie powrócą... Nastraszyliśmy je na długo!
Zataczając szerokie koła, chłopcy ściągali cugle rozhukanych rumaków i podjeżdżali do Czultuna, zziajani, zgrzani, pijani od szalonego pędu koni i podniecenia łowieckiego.
Dzielni młodzi jeźdźcy rozumieli, że takiego polowania, na sposób mongolski, nigdy już więcej nie zaznają, i dumni byli, że wzięli w niem czynny udział.
Powracali teraz do miejsca ostatniego popasu z groźnemi, bitewnemi połyskami w śmiałych oczach i liczyli zabite i poranione wilki, które Czultun bez litości resztek życia pozbawiał.
Posiliwszy się wędzonem mięsem i napiwszy się gorącej wody, ruszyli w dalszą drogę, pełni dobrych myśli.
Irenka z powodu długo trwającej gonitwy za wilkami wyspała się tego dnia wyśmienicie i wypoczęła, więc z zaciekawieniem słuchała opowiadania braci o porywającem polowaniu na wilki.
Mongoł nazywał je „choługaj“, bo też były one prawdziwymi bandytami pustyni, znienawidzonymi przez koczowników, trudniących się pasterstwem.
Dżegetaje, zmordowane gonitwą, biegły truchtem.
Przed zachodem słońca jeźdźcy ujrzeli łagodnie wznoszącą się miejscowość, pokrytą burą, suchą trawą, zwarzoną przez mrozy i zimne wiatry.
Wjeżdżali na step Ułan-Byjuk. Wkrótce odnaleźli cztery duże płaskie kamienie, otaczające niewielkie zagłębienie, z wypływającem z ziemi źródłem słodkiej wody.
— Tu będziemy wypoczywali całe dwie doby, Irenko! — zawołał Henryk.
— Dziękuję! — odparła, z wdzięcznością spoglądając na stroskaną twarz starszego brata.
— Urządzę dla ciebie, siostrzyczko, wygodny szałas i miękkie posłanie, abyś nic nie robiła, tylko spała, spała! Zamienię się na kucharza i będę wodę grzał i „pemmikan“ piekł na węglach. Wypoczywaj sobie, wszystko ci przyniosę i zrobię dla ciebie! — obiecywał Romek.
Dziewczynka ucałowała brata i szepnęła:
— Jacy wy dobrzy i rycerscy jesteście. Prawdziwi mężczyźni!
Romek z pomocą Czultuna naciął prętów i narwał suchej trawy. W okamgnieniu zbudowano mały szałas i urządzono wygodne posłanie.
Romek podbiegł do siostry i, kłaniając się figlarnie, zawołał:
— Hotel zamówiony i oczekuje na szanowną panią, panno Ireno!
Dziewczynka śmiała się wesoło.
Czultun, chociaż nie rozumiał przyczyny jej śmiechu, szczerzył zęby, mrużył oczy i mruczał:
— Sajn! Sajn!
Henryk wziął karabin i poszedł na poszukiwanie zwierzyny, bo suszone mięso wszystkim zbrzydło doreszty. Wkrótce gdzieś za pagórkami rozległ się strzał i niebawem ujrzano chłopca, wlokącego po śniegu upolowanego dżerenia.
Romek, spostrzegłszy powracającego brata, zabrał się do rozpalania ogniska, nad którem zawiesił kocioł z wodą.
Chłopak bowiem postanowił ugotować zupę z dżerenia, gdyż jak twierdził:
— Gorące to, pożywne, smaczne i zastępuje jednocześnie wstrętną wodę wrzącą, „okraszoną“... solą!
Ochoczo krzątano się dokoła nowego obozu, gdzie podróżnicy zamierzali dać dobrze zasłużony odpoczynek sobie i znużonym dżegetajom.





  1. Chińska nazwa Chin.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.