Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/15

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


15.
Warkocze.

„Nie zapomnę nigdy szczególnego i smutnego widoku, którego byłem świadkiem w miasteczku de Folleville, gdzieśmy się zatrzymali dla kupna włosów i opatrzenia mojéj rany. Chirurg oświadczył, że złamanie było zwyczajne, że matka Major pierwotnie dosyć zręcznie mię obandażowała, i że wkrótce wrócę do zdrowia.
„Dosyć liczna ludność tego miasteczka, rozdrażniona piérwszym przejazdem człowieka-ryby, była powodem że la Levrasse postanowił dać tak zwaną małą reprezentacyą, która się składała z przedstawienia zjawiska poprzedzonego kilku sztukami akrobatycznemi, wykonanemi przez matkę Major i Bambocha. Aby oszczędzić sobie kłopotu w rozbijaniu naszego płóciennego teatru, la Levrasse obrał stodołę za miejsce widowni i oddał matce Major nadzór nad kassą przez cały czas, jaki mu zajmie żniwo warkoczów.
Rana moja nie dozwalała mi ani występować, ani być obecnym przedstawieniu. Ponieważ chirurg opatrywał mię w dolnéj oberży, widziałem więc tam poraz piérwszy w jaki sposób la Levrasse prowadzi swój osobliwszy handel.
Siedząc na krześle, trzymając rękę na temblaku, widziałem jak weszło dziesięć czy dwanaście kobiét, prawie wszystkie młode, niektóre nawet ładne, ale brudne ich łachmany świadczyły o niezmiernym niedostatku; twarze wyrażały smutek, pomieszanie, jakby uczuwały jakiś rodzaj wstydu z powodu téj ostatniéj ofiary, do któréj rozpaczliwa nędza zmusiła je.
Wiele lat upłynęło, a jednak najdrobniejsze szczegóły téj sceny są dotąd obecne mojéj pamięci.
Smętne światło, z trudnością przenikając przez zielonawe szyby dwóch okien, zwanych à la guillotine, okrytych pajęczyną, zaledwie rozwidniało tę wielką izbę w oberży, o nizkim i czarnym, belkami przerżniętym suficie, o ścianach niegdyś pobielanych; dwie głownie tliły się na kominie wśród kupy popiołu.
Klientki la Levrassa, bo je tak nazwał, czekały siedząc jedne na ławce, drugie na brzegu długiego stołu lub na stołkach. Jedna z tych biédnych istot ukrywała się pod cieniem wysokiéj kominowej kapy; zaledwiem dostrzegł w ciemności jéj biały czepek, koniec podartéj spódniczki i nogi gołe.
Zdawało się że wszystkie z niespokojnością pragnęły dowiedzieć się, czy ich warkocze przypadną do gustu la Levrassowi, z kilku zaś słów które do siebie przemówiły, poznałem, że mocno wstydzą się, iż pomiędzy tylu mieszkańcami miasteczka one tylko z potrzeby muszą sprzedawać swoje włosy.
Niektóre jednak zdawały się obojętne, zdecydowane; jedna siedząca na stole nuciła zcich jakąś piosnkę, wybijając drewnianemi trzewikami monotonny takt; druga gryzła chciwie kawałek czarnego i twardego chleba.
Drzwi się otworzyły i wszedł la Levrasse, w zwykłym swoim pół męzkim pół żeńskim ubiorze, tojest: w czerwonych spodniach, ciemno-zielonéj spódnicy obcisłym, czarnym, aksamitnym spencerku, z włosami po chińsku zaczesanemi. Na widok jego wszystkie kobiéty powstały z pokorném uszanowaniem jakie sprzedający w potrzebie kupującemu zwykle okazuje.
Mój jegomość przybrał minę szyderczą i zarazem układną; rzuciwszy spojrzenie na swe klientki komicznie się im ukłonił.
— Witam szanowne zgromadzenie — rzekł piskliwym głosem; na targu widzę dosyć towaru... No! moje dzieweczki spieszmy się, bo nie mam czasu; żywo, żywo, zdejmujcie czepki! rozwińcie warkocze... Ale uprzedzam, że wasze włosy muszą być djabelnie piękne, jeżeli chcecie abym je kupił, bo ze wszech stron mi się teraz nastręczają, gdyż chleb jest bardzo drogi...
Te słowa wywołały wielką trwogę na wszystkie twarze.
La Levresse postrzegł mię i rzekł:
— Marcinku, masz jednę rękę zdrową; pomóżno mi przysunąć tę ławkę jak można najbliżéj okna, bo ja nie kupuję kota w worku, muszę pierwej dobrze obejrzéć mój towar.
Pomogłem jegomości przysunąć ławkę do okna i ustawić ją pod kątem prostym, tak aby światło padając na warkocze, dozwoliło lepiéj osądzić o ich połysku.
— No, moje panienki, no — rzekł la Levrasse; przystąpmy do rzeczy...
Wszystkie te biedne istoty czémprędzéj posiadały na ławce... prócz tej która ciągle ukrywała się pod cieniem komina, a któréj tylko widziałem biały czepek i bose nogi.
— A ty tam! zapytał la Levrasse, czy się nie zbliżysz?... jeszcze jest miejsce.
— Zaraz panie... odpowiedział głos miły i lękliwy, niby ze łzami pomieszany.
— Dobrze, dobrze, rzekł la Levrasse, na ostatku... wszak prawda? chcesz się widzę potargować? Jak ci się podoba moja córko, znam ja się na tych figlach... i nic zyszczesz na nich oni szeląga więcej nad naznaczoną cenę.
A potém obracając sie do kobiét siedzących na ławce, dodał:
— No, moje panienki... na dół czepki!
Przez chwil kilka zdawało się jakoby kobiéty te osłupiały ulegając uczuciu żalu, wstydu i prawie skromności.
Nakoniec jedna z nich najwięcéj zdeterminowana szybko zerwała z głowy lichy swój czepeczek.
Było to niby hasło: wszystkie warkocze rozwiązane opadły na czoła i barki tych kobiét; okazały się sploty jasne, ciemniejsze lub zupełnie czarne; rzadkie i jedwabiste; gęste i szorstkie; bujne i kędzierzawe; nakoniec siwemi włosy przeplatane, które ile możności starano się ukryć — bo łatwo było poznać, niestety! że każda z tych kobiét, podług wyrażenia la Levrassa, jak najlepiéj przyozdobiła swój towar.... O smutna i bolesna zalotności!
— Hum, hum, mnie nie tak łatwo oszukać, — mówił la Levrasse chodząc tam i napowrót koło ławki, przeglądając, ważąc i nawet mierząc każdy warkocz, aby mógł osądzić jego długość, delikatność i ciężar, oraz kolor. Nie, nie, mnie nikt w pole nie wyprowadzi... — a trzeba wam wiedziéć moje panienki, dodał szyderczo, — że ja się znam na farbowanych lisach... Wiem ja co można dokazać za pomocą pudru, węgla, oliwy albo smalcu... i jakim sposobem można popisywać się z prawdziwą niemal peruką.
Potem jeszcze raz obejrzawszy towar, zawołał — Na honor, to chyba jakieś nieszczęście... Tego roku jeszczém nie znalazł coby mi się prawdziwie podobało... ani tu, ani gdzieindziéj... Słowem... dodał niby zniechęcony z pogardą spojrzawszy po raz ostatni na te głowy pokryte strumieniami włosów na czoło spadających; — słowem, nic tu wybrać nie mogę... To sama lichota... prawdziwa partanina.
Bolesne westchnienie wyrwało się ze wszystkich piersi, dotąd trwożliwém oczekiwaniem krępowanych; machinalném, prawie równoczesném poruszeniem jeszcze bardziej pochyliły się rozczochrane głowy.
— Cóż u djabła chcecie, abym zrobił z tego coście mi tu pokazały? Ja nie kupię przecie ani końskich ogonów, ani przędziwa, — dodał zacny jegomość z nieokrzesaniem handlarza, który wprzód nim kupi, pragnie jak najbardziéj zniżyć cenę targowanego towaru.
— No, moje dziéweczki — zaczął znowu — czepki na głowy,... nie mam ja tutaj co robić... Szkoda czasu i atłasu... niewarto trudu.
W ciągu téj sceny któréj okropności poniżającéj wówczas nie czułem, ale która mi serce ściskała, postrzegłem jak kobiéta w białym czepeczku, dotąd pod cieniem wysokiego komina ukryta, wyszła ze swojéj kryjówki i powoli ku drzwiom zmierzała; położyła rękę na klamce, ale się zatrzymując, smutnie zwiesiła głowę, niby namyślając się czy ma wyjść lub nie.
Rzadko kiedy widywałem regularniejsze i przyjemniejsze rysy, jak u téj młodéj dziewczyny; zdawała się mieć przeszło lat siedmnaście; licha, czerwona, wełniana chusteczka zaledwo pokrywała jéj szyję i barki; jéj spódniczkę, w kilku miejscach posztukowaną różnokolorowemi łatkami, podtrzymywały krajczane szelki. Musiała być bardzo ładna, kiedy taką się wydawała mimo nadzwyczaj chudéj i bladéj twarzy, na któréj jeszcze widne były ślady świéżych łez.
Stojąc przez kilka chwil przy drzwiach, trzymając ciągle za klamkę, zdawała się ulegać gwałtownemu postanowieniu: wzniosła w niebo piękne swoje niebieskie oczy i powoli wróciła zająć miejsce pod cieniem kominka.
W téj chwili la Levrasse mówił gburowato:
— No, czepki na głowy, nie mam tu co robić. Szkoda czasu i trudu! a potém postępując ku drzwiom, dodał:
— Żegnam szanowne zgromadzenie...
Wtedy nastąpiła scena nikczemna i zarazem bolesna: bo litość brała patrząc jak te nieszczęśliwe istoty, drogością chleba do rozpaczy wiedzione, prosiły ze łzami w oczach i błagały la Levrassa, aby za jaką bądź cenę nabył ich włosy, to nędzne i ostatnie źródło chwilowego ocalenia, na które tyle liczyły; — scena nikczemna, bo la Levrasse z niegodziwą. chciwością nadużywając nędzy tych nieszczęśliwych, upornie targował się o każdy grosz, bez ustanku powtarzając że towar mu się nie podoba, i bez litości wartość jego zniżając.
Nakoniec te nieszczęśliwe, znękane istoty, przystały na cenę jaką naznaczył kupujący; żądały po trzy lub cztery franki za warkocz, la Levrasse z wielką trudnością dawał im tylko po dwadzieścia su...
Przyjęły więc dwadzieścia su... przecież za te pieniądze będą miały chleba na trzy lub cztéry dni...
Jeszcze mnie czekało okropne wrażenie: był to widok, że tak powiem, golenia wszystkich tych głów niegdyś pokrytych rzęsistym włosem, który teraz opadał pod ogromnemi nożycami la Levrassa i który ja następnie z jego rozkazu starannie taśmami związywałem w pasma.
Kupno musiało zapewne udać się doskonale, bo szydercza twarz la Levrassa jaśniała radością, bo był niewyczerpany w złośliwych swoich żarcikach.
— Czegożście takie smutne, moje dziéweczki, owszem cieszyć się powinnyście, — mówił skrzypiąc nożycami po pochylonych głowach które rabował. Te włosy, które wam do niczego w świecie nie służyły, dostąpią teraz zaszczytnego obowiązku zdobienia głów wielkich dam, w pewnym wieku, które noszą sztuczne loki albo peruki... srebrzyste lub złociste wstęgi, drogie kamienie; przepyszne brylanty zdobić je będą!... kiedy przeciwnie, na waszych głowach, zawszeby pokrywały je brudne czepki... A przytém, narzekacie na niedostatek, teraz zaś będziecie się mogły pochlubić, że przynajmniéj jakaś cząstka z was powozem jeździ, że przebywa na najpyszniejszych uroczystościach stolicy... a to przecież nie fraszka... ja sam tém się szczycę, a jednak nic mi za to nie płacicie... przeciwnie ja wam jeszcze płacę... Widzicie, moje gołąbki, jaki ja dobry, jaki nawet głupi... to téż, mówię wam, że na przyszłość nic płacić nie będę... dla samego zaszczytu... darmo dostanę włosów.
Okrutne żarty la Levrassa przerwała piękna dziewczyna o któréj wspomniałem.
Przybliżyła się do okna, bojaźliwie usiadła na brzegu ławki, zdjęła swój mały czapeczek i nic mówiąc ani słowa zwiesiła głowę.
Na widok przepysznego, jak heban czarnego jéj warkocza, który rozwinąwszy się, opadł na ziemię, otaczając małe nóżki swojéj właścicielki i swą gęstwiną pokrywając jéj łachmany, tak, iż zdawało się że czarnym się płaszczem otuliła, la Levrasse, wbrew zasady ganieniu swojego towaru, mimowolnie zawołał:
— To przepyszne!... to nadzwyczajne!... nigdym nic podobnego nic widział...
Szmerem zdumienia przyjęto pojawienie się młodéj dziewczyny, któréj dotąd towarzyszki nie widziały; jedna z nich rzekła po cichu:
— Patrzcie no, Józefina... przedaje także swoje włosy... a przecież ma iść za mąż...
— Za Justyna, którego tyle kocha, — dodała druga!
I na wszystkie twarze wystąpił żal i litość... Józefina musiała być bardzo łagodna i dobra, kiedy takie współczucie wzbudzała w swoich towarzyszkach, które same równie tak bolesną ponosiły ofiarę.
— Masz iść za mąż, moja ładna dzieweczko, — rzekł la Levrasse pożądliwém okiem pochłaniając rozwinięty przed sobą wspaniały warkocz i poruszając nim z radośném drżeniem... Otóż!... bardzo słusznie że się tego pozbywasz... to niepotrzebne w gospodarstwie... dobry posag, to główna rzecz dodał szyderczo. — A ten posag ja ci dam... Patrz... oto... masz tu piękne nowe czterdzieści su... spodziewam się, ze wiem co kto wart, bo za warkocze tych dam zapłaciłem tylko po dwadzieścia su... ale też... jaka to różnica!...
— Chciałabym chciałabym koniecznie cztéry franki cichym i drżącym głosem wyjąkała Józefina.
— Cztéry franki! — wrzasnął la Levrasse, — cztéry franki! chybaś szalona!... chyba zamiast wesela chcesz sobie wyprawić ucztę Baltazara? Cztéry franki! Nie, to byłaby rozrzutność za daleko posunięta Cztéry franki! No, masz pięćdziesiąt su, ale ani słowa więcéj.
To mówiąc la Levrasse chciwą i niecierpliwą ręką schwycił długie, czarne włosy młodéj dziewczyny.
— Biedna Józefina!..... poszepnęła jedna z jéj towarzyszek, a drugie smutném spojrzeniem przekonywały iż podzielają to politowanie.
Ale Józefina, wyrwawszy je z rąk la Levrassa, z wyrazem boleści i wstydu dowodzącym ile cierpiała, rzekła:
— Chcę cztéry franki.... bo ich potrzebuję....
A potém cała zarumieniona i niby tłumacząc się ze swojéj chciwości, spiesznie dodała: — To nie dla mnie... ale mi ich potrzeba... koniecznie.
— Cztéry franki gburowato rzekł la Lavrasse, — cztéry franki.... Cóż znowu! sądziłbym że mię kto okradł!
Józefina szybko wstała. To poruszenie odsłoniło jéj piękną twarz z pod gęstwiny pokrywających ją włosów.... Łzy spływały po jej licach. La Levrasse widząc że spiesznie z ziemi podnosi swój czépeczek, lękając się utracić podobny towar, zawołał:
— No, no, złośnico... dom ci twoje cztéry franki.... ale narażasz mię na stratę.... Patrz.... masz tu jeszcze dwa franki.
Józefina znowu usiadła na ławce, pochyliła głowę i drżącym i cichym głosem rzekła:
— Kiedy... utniecie moje włosy.... proszę was.... zostawcie mi choć malutki kosmyk....
— Jeszcze nie dosyć! — zawołał la Levrasse; — aleś ty nienasycona, moja kochana....
Lecz, po chwili namysłu dodał:
— Ty, widzę, zaczarowałaś mię... Dam ci twój mały kosmyk..., ale nie większy jak mysi ogonek.
I przybliżył okrutne swoje nożyce.
— Czekaj pan!.... zawołała dziewczyna chwytając rękę la Levrassa.... to tylko cztéry franki,.... i skoro się wszystkie złożymy, — dodała spojrzeniem radząc się towarzyszek....
— Prawda prawda.... tak jest.,... skoro się złożymy, powtórzyło kilka głosów.
— Doprawdy.... umieracie z głodu... a jeszczeście nie pozbyły się wspaniałomyślności.... gorzko rzekł la Levrasse uwalniając się z uścisku dziewczyny, która wstrzymała działanie jogo nożyc. Zapominacie więc że chleb tak drogi?....
Niestety! i tym razem nędza sparaliżowała najlepsze natchnienia; i tym razem, nakazujący głos potrzeby przygłuszył i przytłumił pierwotny okrzyk wspaniałomyślności, który wydały dusze tych dziewcząt.
Ostro słowa la Levrassa przypomniały tym biednym istotom iż zbyt nieszczęśliwe nie mogą okazywać politowania.... Nie jest-że to największe nieszczęście?
Ponure milczenie nastąpiło po tak wspaniałomyślném uniesieniu towarzyszek Józefiny, która na chwilę uwiedziona nadzieją, rzekła teraz do la Levrassa.
— Prędzéj, mój panie, prędzéj.
La Levrasse nic dał sobie tego dwa razy powtórzyć; zanurzył nożyce w przepyszne włosy Józefiny, które zewsząd opadając, odsłoniły miłą i bladą jéj twarz, zalaną łzami.
Potém, wierny swojéj obietnicy, oddał dziewczynie pęczek włosów gruby jak palec.... Józefina zwinęła go i za gorsem ukryła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wtedy już dłużéj od łez wstrzymać się nie mogłem... i dotąd mi stoi na pamięci ta bolesna scena.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie wątpię że statyści szydzić ze mnie będą i rzekną zimno:
— Dla Boga!.... co tu niepotrzebnéj gadaniny o kilku garstkach włosów! Co nas obchodzą te wieśniaczki ostrzyżone jak małe dziatki? Przybyło im przecież za to po dwadzieścia su do kieszeni....
Ale wy ulitujecie się nad tém nowém następstwem.. (O!... bo ileżto smutnych następstw... ma nędza!....) Tak jest, ulitujecie.się.... wy młode niewiasty, które uśmiechając się do zwierciadła, chętnie drogiemi kamieniami zdobicie włosy wasze.... albo raczéj,... przez większą jeszcze zalotność, zostawiacie je bez żadnéj ozdoby....
Ulitujecie się wy szczęśliwe matki, co z takiém zadowoleniem i dumą prawie patrzycie na długie sploty okolające anielskie czoło dziecięcia, które co wieczór tak czule ściskacie....
Ulitujecie się... wy kochankowie, którzy do pałających ust waszych, z rozkoszą przyciskaliście wilgotne i pachnidłami zlane włosy waszéj ulubionéj.
Ulitujecie się... nakoniec i wy, którzy miłujecie, szanujecie i czcicie Boga w jego stworzeniu, a ubolewacie nad wszystkiém co je kazi, szpeci i poniża...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Małe przedstawienie, w którém wystąpiła matka Major i człowiek-ryba, było bardzo korzystne.
Nazajutrz o świcie ruszyliśmy w dalszą drogę do miasteczka, w którém znaleźć mieliśmy przyszłą Baskinę naszéj trupy.
Przez cały dzień Bamboche szalał ze szczęścia i miłości, bo miał nakoniec ujrzéć Joasię.... a ona miała pozostać na zawsze w naszéj trupie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.