Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/16
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
W miarę zbliżania się do miasteczka, w którém mieliśmy znaleźć Joasię, tę nową Baskinę, ciekawość moja wzrastała. Matka Major kierowała wozem obejmującym skrzynię z człowiekiem-rybą, la Levrasse zaś siedział na krytym koźle wielkiego furgonu, w którym byłem ja z Bambochcm. Po paroksyzmach szalonéj radości, jaką w nim obudzała nadzieja rychłego zbliżenia się do Joasi, następowały chwile obawy, zwątpienia; wówczas mówił mi wzruszonym głosem:
— Jeżeli ojciec Joasi, który ją tyle kocha.... nie zechce jéj dać la Levrassowi, o! wtedy... nie wiem co pocznę.
I na jego młodocianém czole, na zmarszczonych rysach, błyskała równie gwałtowna jak przedwczesna gra namiętności.
— Uspokój się, mówiłem mu, jeżeli Joasi nie dadzą la Levrassowi, no! to go porzucimy... a pójdziemy służyć u jéj ojca....
Było to urojenie naiwne, romantyczne; Bamboche wzruszał ramionami i rzekł:
— Ojciec jéj umiéra z głodu; jakże chcesz żeby przyjmował służących? a gdyby nawet przyjął nas, cóżby mi z tego przyszło?
— Jakto?...
— Jakiś ty śmieszny!... alboż jéj ojciec, matka, bracia, nie staliby mi na zawadzie? alboż ona i ja bylibyśmy tak swobodni jak w trupie la Levrassa, oczekując chwili ucieczki?
— Ach! mój Bożę! — nagłą uderzony myślą zawołałem.
— Coż ci to?
— Ty szalejesz za Joasią... chcesz z nią uciekać... czyś kiedy pomyślał o tém, że ona może cię kochać nie zechce?
— Owszem, myślałem czasami.
— No!... i cóż w takim razie uczynisz?
— Będę ją póty bił aż mię pokocha...
— Będziesz ją bił... zawołałem, — będziesz bił tę biedaczkę?
— Prawda, że mi to trudno będzie... ale tém gorzéj.
— Będziesz ją bił aby cię pokochała! — powtórzyłem zdumiały; — ależ przeciwnie, ona cię znienawidzi.
Moja naiwność rozśmieszyła Bambocha, rzekł mi więc tonem dzikiéj energii i niepojętéj pewności:
— Aby nas kobiéty kochały, bać się nas powinny... kaleka bez nóg stokroć mi to powtarzał; miewał on kochanki które się z jego przyczyny nożami kaleczyły, byłyby za nim w ogień poszły i oddawały mu cały swój zarobek; a jednak tak się go bały, że go nazywały czarnym tygrysem, że mówiąc z nim, zimny pot występował na nie.
Przed doświadczeniem kaleki bez nóg biłem czołem.
— Ha! kiedyś taki pewny siebie... niech i tak będzie... rzekłem ze ścieśnionym sercem, — ale nie bijże przynajmniéj zbyt mocno téj biedaczki...
— Jeżeli mię dobrowolnie pokocha... to ją dopiéro później bić będę... (nie dla zabawki... co, jeżeliby tak być miało, wolałbym raczej sam być obitym...) ale bić ją będę dla tego aby się mnie bała.... bo, jak powiadał kaleka bez nóg,... kobiéta która się ciebie nie boi... zawsze cię zwodzi...
— Szkoda że ciągle tylko bić potrzeba, z westchnieniem rzekłem do przyjaciela.
Bamboche zamilkł, a po chwili ponuro i z ukrytą złością mówił dalej:
— Jedna tylko rzecz mię przeraża.
— Cóż takiego?
— Aby la Levrasse.... nie zakochał się także w Baskinie — zacisnąwszy zęby od gniewu i wściekłości, rzekł mi Bamboche.
— On!... w takim wieku?.. zagadnąłem.
— Alboż to matka Major nie zrobiła ze mnie swojego kochanka? — gburowato odpowiedział mi Bomboche, — może też i tę Baskinę nienawidzić będzie... a potém pajaco, którego się wkrótce spodziewamy, jeżeli to taki łotr jak Giroflée... to i jemu może podoba się spokochać Baskinę... Wiem ja dobrze jak Giroflée dręczył tę biedaczkę co umarła.
Wielkie oczy Bombocha zaiskrzyły się, żyły na czole gniewem mu nabrzękły, tupnął nogą jak wściekły i zawołał:
— Wierz mi Marcinie... ja czuję że z powodu Baskiny wiele nabroję.
Zgrozą przejmująca lecz przypuszczalna miłość la Levrassa lub przyszłego naszego pajaca dla tego dziecięcia, zazdrosna nienawiść matki Major, dziwne środki do których Bamboche miał się uciekać aby miłość pozyskać, wszystko to tak okropną przyszłość rokowało Baskinie i Bambochowi, żem smutny milczał, kiedy kolega mój zatapiał się w coraz smutniejszych myślach.
Teraz dopiéro, gdy kreślę te wyrazy, gdy już tyle lat po owych wypadkach upłynęło, czuję całą ich potworność; a na nieszczęście, smutne doświadczenie nauczyło mię, że potworność ta wcale nie była wyjątkową. Ktokolwiek nie sięgał aż do samego dna niektórych brudów socyalnych, ani pozna, ani uwierzy nigdy, ile nędza, niewiadomość i opuszczenie rodzą występków i okropności.
Ale w epoce, o któréj mówię, jako dziecko czasem zaledwo mające dobre natchnienia, bez żadnego pojęcia o dobrem i złem, rzucone pomiędzy cyniczne zepsucie, rychło do niego nawykłem i żyłem w niém jakby w naturalnéj atmosferze; to co mię dzisiaj oburza, poczytywałem wówczas za rzecz bardzo prostą, bom nie miał punktu porównania... nie obwiniałem występków obcych ale moję głupowatą niewiadomość; niektóre zasady, niektóre czyny uderzające dziwiły mię wprawdzie, nigdy jednak nie oburzały... ani oburzać mogły... Bo i w jakiéjże szkole moralności lub cnoty miałem się nauczyć tego oburzenia?
Owszem, podobnie jak dziecię z najczulszą i najtkliwszą wychowane troskliwością, czuje w sobie jakiś niepewny pociąg ku niektórym usposobieniom i cnotom, jeżeli tak wyrazić się wolno, właściwszym jego umysłowi, sercu i charakterowi — i ja także od chwili przybycia mojego do la Levrassa uczułem pociąg ku pewnym występkom: lenistwo, oszustwo, włóczęgostwo, kradzież nawet, ten ostateczny wybieg, dosyć miały dla mnie powabu; ale gwałt i okrucieństwo zawsze mię wstrętem przejmowały, i mimo erotycznych i miłosnych zwierzeń się Bambocha, nie uczuwałem jeszcze potrzeby kochania.
A jednak... (widoczny to dowód, że w ogólności człowiek rodzi się dobrym, lub przynajmniéj zdolnym do wspaniałomyślnych uczuć), mimo ciągle otaczających mię obrzydliwych przykładów, mimo opłakania godnych dążności jakie one codziennie we mnie rozwijały, godny byłem i zdolny do spełnienia wszelkich obowiązków i ofiar jakie nakazuje przyjaźń... A tak samo rzecz się miała i z Bambochem. Nieraz już dał mi dowody swojego poświęcenia, chociaż okropne nauki, oddawna pogrążyły to nieszczęśliwe dziécię w daleko głębszym, nienawistniejszém zepsuciu, aniżeli mnie. —
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Noc zapadła, kiedyśmy przybyli do miasteczka; zajechaliśmy do oberży pod Wielkim Jeleniem gdzie zwykle la Levrasse stawał. Skoro tylko wysiadł, zapytał oberżysty o zdrowie ojca Paillet, stelmacha.
— O! z nim bardzo źle, prawie nie ma ratunku, odpowiedział oberżysta, — a przytém, jaka nędza! jedenaścioro dzieci! chora żona...! burmistrz daje im z litości dwa bochenki chleba co tydzień... ale cóż to znaczy dla tylu ludzi?
— Wybornie! — nie tając już swojego zadowolenia zawołał la Levrasse.
A potém przybierając natychmiast litościwą minę, rzekł oberżyście:
— Słuchajno, — czy masz co zimnego dojedzenia, cobym mógł zabrać z sobą natychmiast?
— Mam, panie, wybornego indyka dopiero co z rożna zdjętego i doskonały, świeżo upieczony pasztet.
— Zgoda na indyka i pasztet; obwiń je i włóż w koszyk, oraz dwa bochenki chleba i cztéry butelki wina...
— Dla téj biédnéj rodziny? — z uwielbieniem zawołał oberżysta, — ah panie la Levrasse... jeszcze pana nie znałem! jeszczem nic wiedział jakiś pan dobroczynny!
— Idź, idź mój przyjacielu, — skromnie i ze skruchą pan mój odpowiedział, — więcéj jeszcze chciałbym uczynić.
Podczas gdy oberżysta pospieszył przygotować wiktuały, la Levrasse rzekł do matki Major:
— Podaj mi worek.
— Oto jest.
— Czy jest tu wieniec?
— Jest wszystko...
— Dobrze, — powiedział la Levrasse; — każ koniom dać owsa, a jak zjedzą...
Nie mogłem dosłyszéć co matce Major jeszcze rzekł do ucha, ale ona odpowiedziała:
— Zgoda, tak będzie lepiej.
— A więc, — mówił znowu la Levrasse, — za godzinę... tam.
— Za godzinę tam, odpowiedziała matka Major.
Wtedy obracając się do mnie, pan mój dodał:
— Słuchaj, Marcinie, weź ten worek w jednę rękę... a koszyk weźmiesz w drugą.
I dał mi stary zielony worek płócienny, bardzo lekki, chociaż dosyć wypchany.
Bamboche pozostał na straży przy człowieku-rybie; żałowałem że mnie dano polecenie, które byłoby zbyt przyjemném mojemu towarzyszowi, bo widziałby natychmiast Baskinę. Oberżysta przyniósł ciężki koszyk z którego buchał najapetyczniejszy zapach. Wziąłem ten ciężar i szedłem za moim panem, który wbrew swojemu zwyczajowi, obwinął się płaszczem, był niespokojny i szybko przede mną postępował.
Przybyliśmy na błotnistą uliczkę, z jednéj strony wychodzącą na miasteczko, z drugiéj na pole. Kilka starych połamanych kół, opartych o ścianę i kupa wiórów zasłaniająca drzwi, wskazywały mieszkanie stelmacha.
Ciemno już było kiedyśmy weszli pod jakąś obszerną szopę, służącą zarazem za warsztat rzemieślnikowi i mieszkanie licznéj jego rodzinie.
Szopę tę, ciemną i wilgotną, oświetlał jakiś otwór oszklony, nade drzwiami będący i blady odblask tlących się wiórów na kominku, około którego cisnął się dziesiątek dzieci. Najstarsze z nich miało zaledwie lat cztérnaście, a wszystkie były nędzne, wychudłe, drżące i brudnemi łachmanami zaledwie na wpół pokryte; otaczały kobiétę z mdłem spojrzeniem, zapadłem okiem, chorowitą bladością, któréj kości, że tak powiem, przebijały skórę. Leżała ona na drewnianym tapczanie, niższa część jéj ciała prawie zupełnie sparaliżowana, niknęła pod podartą kołdrą. Gdyśmy wchodzili, kilkoro dzieci wrzeszczało, jęczało... a matka bolejącym, wyczerpanym głosem na płacz ich odpowiadała;
— Ależ, mój Boże!... mój Boże!... już nie ma chleba... cóż chcecie żebym wam dała? Jutro... moje dziatki... jutro będziecie jadły, bo jutro przyniosą chleb od burmistrza; ale dzisiaj... trzeba czekać, moje biédaczki.
— Do jutra bardzo daleko, mamo... płacząc mówiły dziatki, — nam się dzisiaj chce jeść!!...
W najodleglejszym kącie szopy dostrzogłem, nędzne posłanie, na którém leżał stelmach, ojciec rodziny; prawie konający, oczy jego to niceruchomie sterczały, to je powłóczył i zdawał się zupełnie obcym temu co się działo. Jedną ręką objął ulubione swoje dziécię, swoję małą Joasię (przyszłą Baskinę) siedzącą na brzegu łoża. Powiedziałbyś, że instynktowo bronić jej pragnie, trzymając ją konwulsyjnie; kiedy niekiedy cicho i z przerażeniem szemrał:
— Człowiek... człowiek... wkrótce przyjdzie... Strzeż się, o bardzo się strzeż tego człowieka...
Człowiekiem, którego przybycia stelmach w swojém obłąkaniu tyle się lękał, był zepewne la Levrasse.
Ujrzałem Joasię. Ani piérwéj ani późniéj nie widziałem nic tak prześlicznego jak to ośmio czy dziewięcio-letnie dziecko. Całą jéj odzież stanowiła licha z szarego płótna koszula, w kilku miejscach podarta, odsłaniająca rączki i nóżki nieco wychudłe lecz jak alabaster białe; bujny, jasny i naturalnie ale bez ładu wijący się włos, spadał na jéj wielkie czarne oczy, pokrywał szyję i barki. Trudno było wyobrazić sobie coś powabniejszego jak zachwycające rysy jéj twarzyczki, która z niedostatku nieco zapadła. Smutna, kilka razy całowała wywiędłą rękę ojca, potém, dzięki niestałości wrażeń właściwéj jéj wiekowi, zaczynała nucić jakąś melancholijną i miłą piosenkę, wybijając takt małemi nóżkami swemi. Przybycie nasze nie przerwało jéj śpiewu; lecz skoro ujrzała że zbliżamy się do matki, umilkła i z dziecinnym wdziękiem odsunęła włosy, które jéj wzrok zasłaniały; wtedy, z czołem ciągle nieco pochyloném, rękę zanurzywszy w gęstych splotach, a łokieć na kolanie oparłszy, zaczęła się nam przypatrywać zdziwiona, ciekawa i niespokojna.
Stelmach, ciągle bezprzytomny, nie postrzegł nas; jednak przybliżając do siebie kiedy niekiedy swą małą córkę, osłabionym i przerażonym głosem powtarzał:
Człowiek człowiek...
Obawa przybycia la Levrassa ścigała ojca Joasi nawet i w jego malignie.
Żona stelmacha poznała mojego pana.
Ujrzawszy go, pełna trwogi i nadziei wzniosła oczy w niebo i zawołała:
— Ah! Najświętsza Panno!! to ten człowiek!...
Podczas gdy dzieci, ciągle razem skupione, spojrzały na nas pełno zdziwienia, la Levrasse powoli zamknął drzwi, z tajemniczą miną położył palec na ustach, wziął ode mnie koszyk z żywnościami i powoli wykładał na stół, indyka, pasztet, chléb i wino.
Na widok wiktuałów, zgłodniałe dzieci tłumnie, jedno drugie przewracając, rzuciły się do stołu...
La Levrasse wstrzymał je giestem i spojrzeniem, mówiąc:
— Cierpliwości... te przysmaki jeszcze nie wasze... ale od matki zależy abyście ich kosztowały.
— Jakto!... — zawołała żona stelmacha.
Mój pan, zamiast odpowiedzi, znowu skinieniem nakazał milczenie, a tymczasem dziatwa, szarpana pożerczym głodem, rozjątrzona widokiem tak okazałéj uczty, że tak powiem, stanęła jak przykuta o kilka kroków od stołu.
Żona stelmacha, oniemiała z zadziwienia, spojrzała na la Levrassa, który wziąwszy odemnie worek z zielonego płótna, wyjął z niego małą różową jedwabną sukienkę, srebrem wyszywaną, zielone aksamitne bóciki, podobnież wyszywane i wieniec z sztucznych róż osadzonych na srébrnem liściu; następnie przystąpiwszy do łoża umierającego, który ruszał jeszcze wybladłemi usty ale już nie wydawał żadnego zrozumiałego dźwięku, pan mój błysnął przed oczami Joasi różową, srebrem tkaną sukienką.
Dziécię oczarowane, zdumiało z podziwienia, załamało drobne rączki, otworzyło duże oczy i zawołało:
— O! jakież to piękne!... jakież to piękne!
— Cicho!... cicho, to dla ciebie, szepnął la Levrasse do Joasi, dając jéj znaki aby odeszła z łoża swojego ojca.
— Pójdź, — dodał, — ubiorę cię w tę ładną sukienkę, żeby, jak się ojciec obudzi, powiedział żeś ładniutka... tylko ostrożnie żebyś go nic trąciła... żebyś nie narobiła hałasu.
Dziécię łatwo uwolniło się z uścisków konającego ojca, i za chwilę la Levrasse ubrał przyszłą Buskinę w różową sukienkę, obuł jéj małe nóżki w aksamitne trzewiczki, i na jéj jasnych włosach umieścił wieniec róż o srébrném liściu; dziecię pozwoliło się ubiérać z zdziwieniem pełném naiwnéj radości, bo widziało że mu ładnie... a tymczasem matka jego mówiła do la Levrassa:
— Ależ, mój panie, dlaczego ubierasz naszę małą w te?... la Lerasse znowu położył palec na ustach, nakazał tym giestem milczenie żonie stelmacha, i przyprowadziwszy ku niéj Joasię rzekł:
— Patrzno — no twoję córkę,... prawda żebyś ją zjadła? taka śliczna. A wy, — dodał obracając się do innych dzieci, — czy widzicie kochaneczki jaka wasza siostra ładna?
Jedne z nich, obojętne na wszystko, inne, nieruchomie patrzały na wystawioną ucztę, drugie zaś w milczeniu spojrzały po kolei na siostrę; ale na słowa la Levrassa, wszystkie zawołały:
— O! jakże w tém ładnie Joasi... jak ładnie!
— Wygląda jak pan Jezus z wosku, — rzekło jedno.
— To z jakiegoś świętego ta sukienka, — rzekło drugie.
I na chwilę, podziwiając oślepiający strój Joasi, zapomniały o głodzie.
Wtedy pan mój, uciekając się zapewne do ostatniego środka uwiedzenia, wyjął z kieszeni woreczek z pieniędzmi, i na chwilę puścił rękę Joasi.
Dziécię prędko pobiegło do łoża ojca, i uszczęśliwione, uśmiechające się, pochyliło się ku niemu, pocałowało bladą, i zimną twarz jego, i wołało:
— Ojcze... patrzno... jakam ja ładna... patrzno?
Stelmach nie odpowiedział... nie poruszał osłupiałych i na pół przymkniętych oczu; ale słabą wyciągnął rękę i wyjąkał kilka słów bez związku.
— Ojciec śpi... i marzy, rzekła Joasia, ostrożnie siadając na brzegu ojcowskiego łoża, a czekając zapewne aż się przebudzi zaśpiewała, i zdjęła z głowy wieniec którego srébrne, przeplatane różami liście, szczególniejsze wzbudzały w niéj podziwienie.
Nigdy, o! nigdy nic zapomnę jak głębokie i nadzwyczajne, mimo wiek mój, sprawił na mnie wrażenie, widok téj zachwycającéj dziewczyny, ubranéj w róże i srébrne łuszczki, a siedzącéj w tém nędzném mieszkaniu na łożu konającego ojca.
Tymczasem, pan mój, ciągle trzymając w ręku woreczek z pieniędzmi, zbliżył się do żony stelmacha i na łachmany, pokrywające jéj kolana, wysypał dość znaczną ilość sztuk srebrnych... jak sądzę, około trzystu franków...
Następnie, wydobył z kieszeni przygotowany już papier i rogowy kałamarz, umaczał w nim żelazne pióro i wraz z papierem podał żonie stelmacha, mówiąc:
— Podpisz to, moja kochana pani... a ta wyborna wieczerza należéć będzie do twoich dzieci, pieniądze zaś do ciebie... los małéj Joasi zostanie zapewnionym, nie licząc iż...
Okropny krzyk stelmacha, przerwał mojemu panu. Nie spuszczałem oczu z Joasi, nie straciłem najmniejszego poruszenia jéj ojca.
Skoro konający usłyszał metaliczny brzęk pieniędzy, konwulsyjnie porwał się na swojém łożu, powiódł wkoło siebie błędnym wzrokiem i zawołał:
— Człowiek z pieniędzmi!... człowiek... chce mi zabrać Joasię... Gwałtu!... na pomoc!...
Na ten krzyk, na widok bladych i zmienionych rysów jego, zalana łzami Joasia rzuciła się na szyję ojca i przylgła do niego; stelmach ostatniém natężeniem gasnących sił swoich, przyciskał ją do swego łona i coraz bardziéj słabnącym głosem powtarzał:
— Człowiek!!... człowiek... nie chcę... nie, raczéj umrzéć... Joasia zostanie przy mnie... to żona chciała... żona to pisała... ja nie chce... nie chce...
— Konwulsje zamknęły mu usta, nie mógł dokończyć, wyprężył się, padł na wznak i pociągnął za sobą Joasię, która rozdzierające wydając krzyki drobnemi rączkami swojemi obejmowała szyje ojca...
— Mój biédny mężu!... O święta Matko Boga zlituj się nad nim... Bądźże nakopiec sprawiedliwa — z bolesną goryczą zawołała żona stelmacha. — O! mój Boże!... widziéć to i nie módz mu przyjść w pomoc... a te dzieci... co tu stoją wkoło stołu...Nieszczęśliwe!! ojciec ich nie zajmuje... myślą tylko o jedzeniu... — potem jakby żałując tego co powiedziała, dodała: — Niestety! biédaczki,... one takie głodne!...
— Podpisuj prędko... podpisuj — rzekł la Levrasse niecierpliwie chwytając za rękę żonę stelmacha. — Podpisuj... a wszystkie te pieniądze do ciebie należéć będą; dzieciom twoim na niczém nie zabraknie, będziesz miała za co leczyć twojego męża... a ja biorę na siebie szczęście małéj Joasi.
A obracając się do innych dzieci, dodał:
— Proście waszéj matki aby podpisała, a nie będzie wam zimno, a nie będziecie głodne... ta dobra wieczerza i inne do was należeć będą...
Biédne dzieci nie rozumiejąc o co chodziło, machinalnie usłuchały la Lvvrassa, i rzucając się matce na kolana, zawołały:
— Podpisz... mamo... podpisz.
— Podpisać... a co? — tracąc głowę rzekła biédna matka; nieszczęśliwa słyszała razem jęki konającego męża, bolesne krzyki Joasi i błagania zgłodniałych dzieci.
— Podpisz zobowiązanie Joasi aż do jéj dwudziestego piérwszego roku... wszakże to dla jéj szczęścia.
Nieszczęśliwa kobiéta, ulegając przerażeniu, powodowana okropną nędzą dzieci swoich, wśród łez, i nie czytając nawet, podpisała umowę dotyczącą Joasi.
— Teraz moje dzieci... — zawołał la Levrasse, — daléj do stołu... jedzcie...
Niestety! dzieci z szaloną żarłocznością rzuciły się na wieczerzę, niby zwierz zgłodniały na swą zdobycz... szarpały ją, wydziérały sobie po kawałku; a tymczasem pan mój włożył umowę do kieszeni i pobiegł do łoża umiérającego stelmacha, aby porwać Joasię,.
Dziécię przestraszono, przeraźliwie krzyczało:
— Ojcze!... ja chcę zostać przy tobie!... Idź pan!... puszczajcie!... nie chcę, puszczaj mię...
Żona stelmacha na widok tak okropny, w rozpaczy rzuciła na ziemię pieniądze, które mój pan wysypał jej na kolana, i zawołała:
— Weź pan swoje pieniądze... a zostaw nam dziecko... niech Bóg czyni z nami co chce... ale pan nam dziecka nie weźmiesz!
La Levrasse nic nie odpowiedział, ruszył ramionami i nakoniec z łatwością oderwał Joasię od szyi stelmacha, który jak się zdawało, musiał wtedy zupełnie stracić przytomność. Potem pan mój trzymając na ręku dziecię, które mu się nadaremnie wyrywało, rzekł do żony stelmacha idąc ku drzwiom:
— Cofać się już za późno... umowę już mam w kieszeni.
— Moja córka!... oddaj mi córkę!... nie porywaj mi córki!... — zawołała nieszczęsna matka widząc że la Levrasse płaszczem swoim okrywa Joasię. — Dzieci... na pomoc!... nic puszczajcie go... biegajcie za nim!... O! Matko Boga żywego, ratuj mię... kradną mi córkę!... to męża dobije!...
Zgłodniałe dzieci, myśląc jedynie o zaspokojeniu pożerającego głodu, nie słuchały rozkazu matki, i la Levrasse dźwigając swój lekki ciężar, wkrótce otworzył drzwi.
Nieruchomy, przerażony, stałem na środku izby niewiedząc co począć; z téj osłupiałości wyrwał mię dopiéro groźny głos pana, który obróciwszy się na progu, wrzasnął na mnie:
— Czy ty pójdziesz?
Machinalnie pobiegłem ku la Levrassowi, a gdy ten z wszelką przezornością na dwa spusty zamknął drzwi, usłyszałem jak żona stelmacha z wyrazem żarliwéj i rozpaczliwéj prośby jeszcze wołała:
— O! Najświętsza Panno... ulituj się nade mną... O! Matko Boska... dopomóż mi... Czyż zawsze nadaremnie wzywać Cię będę!!
Pan mój żelazną ręką przyciągnął mię ku sobie i zmusił abym szybko szedł za nim.
Sądziłem że zwrócimy do miasteczka, lecz przeciwnie wyszliśmy na pole, i po kwandransie drogi znaleźliśmy nasze powozy, które, zapewne z rozkazu la Levrassa oczekiwały nas na gościńcu.
Już było zupełnie ciemno; miasteczko pozostało wkrótce daleko za nami, bo la Levrasse silnie popędzał konie jakby się obawiał pogoni.
Joasia, którą odtąd nazywać będę Baskiną, płacząc nieustannie, wzywała to ojca lub matki, to braci; wkrótce niebezpiecznie zachorowała, tak, że prawie o jéj życiu zwątpiono; ale młodość i żywotna siła nadzwyczajna, ocaliły ją. Po niejakim czasie, zdawało się że się odradza piękniejsza i bardziéj jeszcze czarująca.
Przybycie tak gorąco upragnionéj Baskiny szczególny wpływ wywarło na Bambocha... Naprzód miłość, a potem dojmująca trwoga jakie nim miotały, gdy oczekiwał na skutek wyprawy la Levrassa do stelmacha, tak gwałtownie działały na energiczny charakter tego chłopca, że skoro mu powiedziałem iż Baskina już przybyła i że znajduje się w furgonie wraz z matką Major... krew tak silnie uderzyła mu do głowy, że zasłabł; opanowała go nerwowa gorączka.
A że i Baskina, zaraz po swojém do nas przybyciu zachorowała ze smutku, la Levrasse zatém, z wielkim żalem musiał przez cały miesiąc zatrzymać się w małém miasteczku, dla udzielenia potrzebnéj pomocy swoim pensyonaryuszom; nie czynił to wszakże ani z przychylności, ani z ludzkości, ale dla własnego interesu; gdyż dziecinne ćwiczenia Bambocha, moje i Baskiny, wraz z wystąpieniami człowieka-ryby, zapewniały mu na przyszłość obfity dochód.
Związki przyjaźni łączące mię z Bambochem, już były dosyć silne: rozmaite koleje choroby jego i Baskiny, co je mocniéj jeszcze spajały, uczyniły je nierozwiązalnemi.
La Levrasse, korzystając z niespodziewanego pobytu w owém miasteczku, wziął osła swojego Lucypera, i jako handlarz i nabywca włosów, wyruszył w okolicę w nadziei korzystnego połowu.
Wkrótce przybył do nas nowy pajaco, zwany Poireau, mający zastępować Girofleé, dawnego komika trupy, który, jak mi powiedział Bamboche, z powołania wstąpił do seminaryura; i rzeczywiście przekonałem się późniéj, że Bamboche mówił prawdę.
Poireau, był to chłopak rosły, chudy, rysy jego twarzy były dosyć regularne, ale zeszpecone wyrazem nikczemnego opilstwa i złośliwości. Nawet w potocznej rozmowie nie wyrzekł nigdy dwóch słów bez dodania sprośnych żartów lub oburzających grubiaństw. Nędznik ten wkrótce został ulubieńcem matki Major, a gdyby nawet Bamboche nie był już mnie poprzednio objaśnił; to bezczelny cynizm z jakim ta publiczna Messalina i pajacco oddawali się bez skrupułu swej brudnéj miłości, byłby mi wykrył to wszystko czego mię nauczył młody mój towarzysz... byłby mi wykrył to, czego i Baskina, to tak czyste i nieskażone dziecię, wkrótce nauczyć się miała w owém gnieździe wyuzdanéj nieprawości co odtąd stanowić miało sferę życia... tej biédnéj, niesplamionéj dziewczyny, w piérwszych już chwilach istnienia w tak obrzydły kał rzuconéj.
Nie chcę jednak przedwcześnie dotykać tych okropnych skrytości, objawią się one i tak zawsze zbyt skoro, a nie małéj potrzebuję odwagi, abym sobie przypomniał tę epokę życia mojego... odwagi tém większéj, że dzięki prostodusznym stosunkom moim z występkiem, wówczas nie oburzałem się zgoła na to co mię dzisiaj oburza.
La Levrasse wyjechał, matka Major i Poireau, zatopili się w swojéj miłości, Bamboche i Baskina leżeli ciężką złożeni chorobą; ja więc i człowiek-ryba, sami tylko musieliśmy czuwać nad chorymi, i zajmować się gospodarstwem.
Poireau, zakrawający na dyktatora, poruczył człowiekowi-rybie interesa domowe, kuchnie, oraz utrzymanie i nadzór garderoby. Nie wiém dla czego on odrazu uczuł jakiś głęboki wstręt ku Leonidasowi Rekin: zawsze mu się sprzeciwiał, gnębił go, lżył i bił z uporczywą i podłą złośliwością; gdyż Leonidas mimo bohatérskiego imienia swojego, był najmniéj obraźliwym i najckliwszym z ludzi. Zacny laureat uniwersytecki, przywołując na pomoc stoicką filozofie i maxymy boskiego swojego Seneki, z niepodobną do uwierzenia rezygnacyą wszystko znosił i cierpiał.
— „Widzisz Marcinku, — mówiła mi ta naiwna i poczciwa istota, mara tu co jeść, mam gdzie spać, mam schronienie i odzież, wolno mi czytać mojego Senekę, szumując rosół albo przyrządzając przysmaki matce Major i temu... (tu Leonidas, zniżył głos, niespokojnie i trwożliwie spojrzał w tę i ową stronę, z obawy aby go nie usłyszano), temu wielkiemu łotrowi Poireau, który coś do mnie upatrzył, jak niegdyś hebesy w szkole... co bez przyczyny, zazdroszcząc tylko mojemu powodzeniu mię prześladowali... ale, to mi wszystko jedno, jam już na to stworzony, i co dzień błogosławię mojéj nieczułości na wszelkiego rodzaju obelgi; a potem Marcinku, nie zawsze tylko same róże zrywać można, i kiedy sobie wspomnę że w dzieciństwie i w pierwszéj młodości mojéj, jak murzyn pracowałem, że dwa długie dni byłem bez chleba i przytułku, i żem z rozpaczy rzucił się w wodę, nieśmiém obwiniać mojego losu... Mścić się nie myślę; z żałosném i bojazliwém westchnieniem dodał, — bom silny jak pchła, a jękliwy jak królik... matka Major zgniotłaby mię swoją pięścią, a Poireau podeptałby mię swojemi wielkiemi nogami; ale że mimo to wszystko sprawiedliwość zawsze musi miéć miejsce; ale że nad uciemiężonemi czuwa mściwa Opatrzność! uroczystym i tryumfującym głosem dodał Leonidas, — jako laureat uniwersytetu, sto razy uwieńczony i całowany przez Jego Wysokość Pana Ministra Oświecenia Publicznego, i przy odgłosie trąb przez niego nazwany nadzieją Francyi; mimo to, jako laureat, powtarzam, nie jestem koniecznie skazany na pośmiewisko i ofiarę nikczemnego pajaca, i tego głupiego żeńskiego Herkulesa... (tu znowu głos Leonidasa zniżył się, był przelękły i tajemniczy), i częstokroć wsypuję im... do rosołu — ogromną szczyptę soli...
i na poczciwość! co większa... ten niebezpieczny sekret powierzam twojemu honorowi, Marcinie — czasem jak złoczyńca wtłoczę się w jaki kąt kuchni i tam... samotny... niewidziany od nikogo... napluję im nieco... Bah! przed tobą przyjacielu nic nie zataję... nie mało ale porządnie napluję w przysmaki, które sporządzać muszę moim tyranom... A oni niegodziwcy!! jedzą, nic się nie domyślając; a gdy sądzę żem zaspokoił zemstę moję! lecz nie, ona się znowu jak hydra odradza, i ja znowu zaczynam... Jeżeli to dłużéj potrwa, nie wytrzymam... i chyba suchot dostanę!!!”
Gdy mi Leonidas powierzał tę okropną tajemnicę, głos mu gasł na ustach, z trwogą spoglądał on wokoło siebie jakby mi wyznawał najczarniejszą zbrodnię.
Tak więc Leonidas, wyłącznie zajęty obowiązkami gospodarza i kucharza, słabo mi tylko dopomagał, a zatem na mnie prawie samym ciążyła powinność pielęgnowania Bambocha i Baskiny.
Gdy gorączka Bambocha przemieniła się w tyfus, z rozkazu lekarza odosobniono go od Baskiny; musiałem przeto dzielić moję troskliwość między nową towarzyszkę i przyjaciela.
Zapłakaną Baskinę, zaraz po jéj przybyciu, złożono w wielkim naszym powozie, a że téj saméj nocy ciężko zachorowała, zatém w miesiąc dopiero po wejściu do naszej trupy mogła widzieć Bambocha.
Rozpacz Baskiny objawiła się zrazu, jak powiedziałem, przez nieustanne łkania przerywane okrzykami: ojcze... ojcze na pomoc!... jakby ją ojciec mógł słyszeć; późniéj, kiedy to nieszczęśliwe dziécię nie mogło już płakać, uległo jakiemuś nerwowemu przesileniu, po którém wkrótce nastąpiło zupełne osłabienie i bolesny sen, przerywany złowrogiemi marzeniami.
Przepędzałem przy niéj cały czas którego nie strawiłem przy Bambochu: zdawało się że ona zaledwo postrzega obecność moję: ponura, skryta, niedowierzająca, nie mówiła ani słowa. Lekarz przybył odwiedzić ją, (matka Major usprawiedliwiła się pokazując mu umowę podpisaną przez żonę stelmacha, lecz ostrożność ta zbyteczną była, bo dziécię uporczywie milczało nie odpowiadając na żadne pytanie); lekarz mówię, przybył odwiedzić ją; ale uparła się i nie przyjmowała żadnego lekarstwa; postanowiłem więc obiecać jéj, że skoro będzie rozsądniejszą, wkrótce zobaczy ojca.
Zdaje mi się, że widzę jeszcze Baskinę złożoną na wielkiém łożu w ponuréj i nędznéj izbie; czerowna jéj twarzyczka, blada jak marmur, w kilku dniach niedouwierzenia schudła: jéj piękne blond włoski, zwykle wijące się, lecz wtedy zimnym i gorączkowym potem zwilżone, prawie w prostych kosmykach spadały na jéj twarz i barki; wielkie, suche oczy, obrzękłe i zaczerwienione, prawie ciągle wznosiła ku sufitowi, a małe rączki na piersiach krzyżowała.
Kiedym jéj powiedział:
— Słuchaj... Baskino... jeżeli będziesz grzeczna, i wypijesz to co tu jest w tym kubku... to wkrótce obaczysz ojca! Zbyt słaba iżby się podnieść mogła, żywo ku mnie obróciła głowę; oczy jéj zwilgotniały, i wnet wielkie łzy spłynęły po jéj jagodach, usta zadrżały, i miłym ale osłabionym głosem rzekła:
— I ty nie kłamiesz?
Na chwilę zmieszany jéj niewinném spojrzeniem, w którém naraz można było wyczytać nadzieję i bolesne niedowierzanie, zawahałem się, ale wnet rozczulonym głosem odpowiedziałem:
— Nie, nie kłamię.
Baskina poznała zapewne moje wahanie się; bo silnie wpatrując się we mnie, znowu rzekła:
— Nie kłam... widzisz? boby Najświętsza Panna płakała...
Pierwszy raz usłyszałem o Najświętszéj Pannie; mimo to jednak odparłem nieustraszony;
— Nie... ja nie kłamię!
— Obaczę mojego ojca... jeżeli to wypiję? nie spuszczając ze mnie oczu powtórzyła Baskina.
— A tak, tak!... — odpowiedziałem.
— Dawaj... rzekła.
I za jednym pociągiem wypiła to co jéj podałem.
Od téj chwili już mi nieco ufała, i bez ustanku zapytywała kiedy znowu ujrzy ojca?
Rady i przykład Bambocha, obawa złego obejścia, potrzeba ukrywania lub usprawiedliwiania błędów moich przed okrutnymi nauczycielami moimi, już mię były oswoiły z kłamstwem; łatwo więc potrafiłem oszukać niewinną Baskinę czyniąc jéj codzień nadzieję i każąc cierpliwie oczekiwać przybycia ojca, który, dodawałem, zapewne ją z sobą zabierze.
To oszukaństwo, przynajmniéj pomogło do jej wyleczenia; odtąd dała się namówić do słuchania wszelkich przepisów lekarza, a nadzieja że wkrótce ujrzy rodzinę swoję, codziennie polepszała jéj zdrowie.
Piérwsze dziecinne rozmowy moje z Baskiną, pozostawiły we mnie niezatarte wrażenie, a kiedy w téj godzinie gromadzę te wspomnienia zawsze tak mi obecne, uderza mię naturalna prawość, uczćiwość i zacność wykształcenia a raczéj przykładów jakie stelmach dziecku swojemu udzielał; Zwykle bowiem wykształcenie ubogiego ogranicza się na samym tylko przykładzie, i prawie zawsze, mówiąc o nas dzieciach ludu, śmiało rzec można, tak pod względem złego jak i dobrego:
— Jacy rodzice, takie i dzieci....
To téż sądząc po Baskinie, ojciec jéj musiał to być człowiek pracowity, uczciwy i przykładnego prowadzenia, a zaś żona stelmacha podzielała zapewne ową rozczulająca wiarę wielu ubogich i zasmuconych matek... pokładała naiwną, czystą ufność w pośrednictwie Najśw. Panny, bo i Baskina w ciągu choroby, mówiła mi nieraz o Najświętszéj Pannie...
Nieszczęśliwy, kochany aniele! wkrótce fatalność podobnie jak mnie, obznajomi cię ze sprośnym i zgrozą przejmującym językiem koryfeuszów naszéj trupy... z czémsiś gorszém jeszcze! Muszę tu bowiem uzupełnić haniebne i bolesne wyznanie. Muszę wspomniéć o dziwnéj mojéj roli w przedwczesnych miłostkach Bambocha i Baskiny, roli którą odgrywałem z niepodobną do wiary prostotą zepsucia mojego, z zaślepieniem w głębokiéj przyjaźni i prawie fanatyczném poświęceniem dla Bambocha.
Otóż, jak i dla czego po raz piérwszy wymówiłem przed Baskiną jego nazwisko.
Kiedy w piérwszych dniach jéj powrotu do zdrowia rozmawiałem z nią o ojcu, pragnąc ją pocieszyć, bo ciągle o nim mówiła, nadmieniłem, że mocno musiał pracować na wyżywienie tak licznéj rodziny.
— „O! tak jest... ojciec mocno pracował... nie zważał nigdy na niedziele, a często nawet i całe noce przy robocie spędzał. Dobrześmy to wiedziały... bośmy spały w szopie z mamą. Jednego razu ojciec przepędził już trzy nocy bezsenne... ja spałam wraz z mojemi siostrami... ale mama przebudziła nas.... płakała i rzekła:
— „Dzieci, patrzcie-o na waszego ojca...
„Spojrzałyśmy. Ojciec zaczął przebijać drzewo wielkiém świdrem z rękojeścią, i dla tego ukląkł;... ale zapewne zbyt zmordowany, usnął, ciągle trzymając rękojeść na któréj oparł czoło. W téj postawie zostawał nieruchomy. Mama ciągle płakała... i aby nie obudzić ojca, rzekła do nas po cichu:
— „Ojciec wasz dla tego tak się męczy aby nam dostarczył chleba... Trzeba prosić Najświętszéj Panny aby się zmiłowała nad nami i nad nim... aby go wynagrodziła, bo nic masz na świecie lepszego ojca... Pójdźcie, dziatki moje... uklęknijmy... i mówcie za mną... ale cichutko abyście nie przebudziły ojca.
„Wszystkieśmy uklękły i powtarzały za mamą:
— „Najświętsza Panno... racz nie opuszczać tego biédnego ojca, który tyle dla nas pracuje, w wielkiém jego nieszczęściu; święta Matko Boga opiekunko matek i dzieci, wysłuchaj matki i jéj drobnych dziatek i racz wynagrodzić pracę ojca naszego!”
„Ledwośmy to jak można było najciszéj powiedziały... ojciec przebudził się; widział że klęczymy ze złożonemi rękami; spytał mamy dla czego? mama powiedziała mu;... wtedy brał nas na ręce... i płakał, płakał okropnie... bo kiedy nas całował, to nam łzy na twarzach pozostały.”
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wiele już lat upłynęło od owego dnia, w którym Baskina w tak rozrzewniający i prosty sposób mi to opowiedziała... wiele wypadków, nieszczęść i sromoty, których byłem sprawcą lub świadkiem, powinny były zatruć, zatwardzić moje serce, a jednak, samo wspomnienie głosu, tonu, fizyonomii téj nieszczęśliwéj dzieciny, kiedy mi opowiadała ten epizod z nędznego i pracowitego życia jej ojca, wytacza łzy z moich oczu, równie jak wytoczyło wówczas kiedym słuchał Baskiny.
Głęboko wzruszony tak nowym dla mnie językiem, zachwycony wiarą i nadzieją jakie Baskina zdawała się pokładać w świętéj matce Boga, w słodkiéj i czułéj patronce matek i biédnych dzieci, z szczerą prostotą zapytałem Baskiny:
— I czy téż Najświętsza Panna wynagrodziła twojego ojca?
— O! nie... rzekła mi naiwnie, smutno zwiesiwszy swą piękną główkę, — o! nie... nigdy... ciężko wzdychając dodała.
Wtedy więc przywodząc sobie na pamięć bolesny widok na który patrzyłem w domu stelmacha w chwili gdy mu porwano dziécię, o czém w pierwszém wzruszeniu zapomniałem, rzekłem:
— Prawda; Najświętsza Panna nie wynagrodziła odwagi twojego ojca... cóż więc przyjdzie z tego że się do niéj modlą?
— Ha!... ja nie wiem... Mama kazała nam modlić się wraz z sobą, abyśmy doznali ulgi w nieszczęściu, aby ojciec otrzymał nagrodę... a więc modliliśmy się... tak jak chciała mama.
Szkaradna myśl przyszła mi do głowy: przypomniałem sobie okropną śmierć ojca Bambocha... I on także z niezmordowanym zapałem pracował...! on także czule kochał swojego syna... a jednak umarł opuszczony od Matki Boskiéj i ludzi... Także i człowiek-ryba, po usilnéj pracy przez całe dzieciństwo swoje i piérwszą młodość, — jak mi powiadał, — w śmierci szukał ucieczki przed nędzą i głodem.
A więc Bamboche, uczeń kaleki bez nóg, miał słuszność że utrzymywał: „Iż ci co pracują są głupcy; bo mrą z głodu i nędzy.”
Naiwne opowiadanie Baskiny, bolesna scena, której byłem świadkiem w mieszkaniu jéj ojca, na nieszczęście, w oczach moich, nowéj wagi dodawały zasmucającym maxymom Bambocha.
Wtedy dumny świéżą i smutną znajomością ludzi, rzekłem Baskinie:
— Widzisz, twój ojciec na zabój pracował, a Najświętsza Panna nie miała dla niego litości ani nagrody; ojciec Babocha czynił to samo, a umarł w głębi lasu i ciało jego poszarpały kruki. Widzisz więc Baskina, że praca to głupstwo, że lepiéj bawić się kiedy można i drwić z wszystkiego... a wreszcie...
Ale że zetknięcie z występkiem niezupełnie jeszcze przejęło mię swoją gangreną, zamilkłem, tak dalece uderzył mię wyraz twarzy Baskiny zarazem zdziwionéj, smutnéj i ciekawéj, gdy mię tak mówiącego słyszała.
Pozostała jeszcze we mnie reszta dobrego oburzyła się na samą myśl, że, iż tak rzekę, dam téj niewinnéj, małéj istotce pierwszą lekcyę zwątpienia i zgorszenia; dodałem więc:
— Wreszcie... wszystko to Bamboche daleko ci lepiéj wytłumaczy, aniżeli ja.