Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/PM część III/1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PAMIĘTNIKI MARCINA.
Część trzecia.

1.
O pracy i chlebie.

Nagła śmierć pana de Saint-Etienne zniszczyła wszelkie moje nadzieje, znikniecie Bambocha pozbawiło mię oczekiwanéj od niego pomocy; rzucony wśród obszernego, nieznanego mi Paryża, cały zasób widziałem w nędzném mojeém odzieniu, szczęśliwie zachowanych szesnastu soldach i pochwyconym z grobu matki Reginy pularesie.
Zdaniem właściciela noclegowéj sali w której mię zrabowano, pozostawały mi tylko dwa środki uniknienia głodnéj śmierci.
Dostać się do aresztu za jakiekolwiek przewinienie.
Iść do portu lub drzwi teatralnych, w wątpliwéj nadziei zarobienia kilku soldów, bądź pomagając w przenoszeniu ciężarów, bądź otwierając drzwiczki fiakrów.
Jakkolwiek prawdopodobnym, a nawet rzetelé«m było zdanie właściciela sali noclegowéj o niepodobieństwie znalezienia pracy z dnia na dzień, mianowicie w téj porze roku, zrazu jednak wierzyć w nie nie chciałem.
— W każdym cyrkule, rzekłem sobie, znajduje się urzędnik, a przystęp do niego wolny w każdéj godzinie, udam się więc wprost do takiego urzędnika, on zaś niewątpliwie, w imię prawa i społeczności przyjdzie w pomoc uczciwemu człowiekowi, który prosi jedynie o pracę.
I opuściwszy przesmyk lisa wróciłem do rogatek, spytałem gdzie mieszka kommissarz cyrkułowej policyi. Wskazano mi jego mieszkanie a nawet zaprowadzono do tego urzędnika. W kilku wyrazach opowiedziałem mu moje przygody od czasu przybycia do Paryża, wszakże według przyrzeczenia uczynionego właścicielowi noclegowéj sali, zataiłem kradzież któréj w jego domu padłem ofiarą.
Urzędnik zrazu przyjął mię zimno, surowo, niedowierzająco; atoli wkrótce przeświadczony o mojéj szczerości, objawił mi swą przychylność i politowanie. Oto jego odpowiedź:
— „Szczegóły które przytaczasz, twój sposób wyrażania się i moja znajomość ludzi, przekonywają mię że mówisz prawdę; wierzę że położenie twnje jest równie smutne jak politowania godne, ale na nieszczęście ja nic... zupełnie nic uczynić dla ciebie nie mogę, działam nawet przeciw obowiązkom moim, skoro cię natychmiast aresztować nie każę, bo według zeznań twoich nie masz żadnego sposobu utrzymania i nikt w Paryżu nie upomni się za tobą. Złą ci może wyświadczam przysługę skoro ci wolność zostawuję... Lękam się abym ci, tym sposobem nie podawał sposobności żebrania, które to przewinienie zaprowadzić cię może do więzienia; lecz nie chcę nadużywać twojéj ufności. Muszę ci jednak powiedzieć, że w tak naglącém położeniu wykształcenie twoje żadnéj ci pomocy przynieść nie zdoła. Późniéj mógłbyś pracować jako cieśla; ale podczas zimy professya ta wcale nie idzie.
— Lecz nakoniec, cóż począć łaskawy panie? Co mi pan radzisz?
— „Niestety! mój kochany, to ci tylko doradzić mogę abyś się dał aresztować jako włóczęga... w więzieniu znajdziesz przynajmniéj przytułek i chleb; aleś ty jeszcze tak młody, a życie więzienne bardzo zaraźliwe... szkoda byłoby narażać na zepsucie twoje dobre zasady... Zaprawdę jest to bardzo opłakania godne... ale cóż chcesz?... prawo wszystkiego przewidzieć nie może.”
— Nie przewidziało tak częstego niestety przypadku: że uczciwy człowiek, mimo najlepszych chęci, nigdzie pracy znaleźć nie może? — z goryczą zawołałem; przecież prawo przewiduje tysiące przewinień, których się dopuścić można... jakżeby więc nie miało przewidzieć powodów sprowadzających te przewinienia?
— Masz słuszność; tak się jednak rzeczy mają, — smutnie odrzekł mi urzędnik.
W téj chwili sekretarz przybył mu donieść o jakimś ważnym wypadku; wyszedłem od komtnissarza zasmucony, że powiedział mi prawie to samo co właściciel zakładu noclegowego, tylko bardziej dobranemi wyrazami.
Jakkolwiek przytłaczającą była ta nowa próba, nie zrażałem się jednak. Pozostało mi jeszcze szesnaście soldów, żyjąc więc chlebem kupionym za dwa lub trzy soldy na dzień, płacąc po cztery soldy za noce spędzone w sali przedsiębiercy noclegów, miałem przynajmniéj dwa dni zapewnione, a nadto mimo woli liczyłem na jaki traf pomyślny. Nim więc postanowiłem jąć się pełnego przygód przemysłu, o którym mi wspomniał właściciel sali, chciałem aprobować czy nie znajdę sposobu utrzymania mniéj od cudzéj łaski zawisłego.
Krążąc na los szczęścia po ulicach, dostrzegłem budkę publicznego pisarza; zabłysła mi nadzieja; może też przydam się mu na co. Zbliżał się nowy rok; w téj epoce, biédne nieuki zwykli objawiać swoje życzenia nieobecnym krewnym lub przyjaciołom... Lękliwie wszedłem do pisarza; ale zaledwie wysłuchał moich żądań, zaledwie dowiedział się o mojéj gotowości do usług, natychmiast drzwi zamknął, upatrując może we mnie przyszłego współzawodnika.
Znowu więc błąkając się tu i owdzie; nadszedłem, na sklep stolarza. Żem się dosyć dobrze znał na ciesielstwie, w wielu względach podobném do stolarstwa, udałem się przeto z nową prośbą do właściciela tego sklepu.
— „Mój chłopcze, — rzekł mi tenże, — zamiast dwudziestu dobrych czeladników, których zatrudniałem w lecie, teraz zatrudniam tylko pięciu, bo teraz ustały wszelkie fabryki: jakże u djabła chcesz abym przyjął ciebie, który nawet nie jesteś jeszcze wyzwolony?...”
Odpowiedź była słuszna; odszedłem więc ze śmiercią w sercu. Nadeszła noc, wyczerpany potrzebą i trudem, kupiłem u piekarza chleba za trzy soldy, spytałem czy daleko jestem od rogatki de la Chopinette, chciałem bowiem nocować w téj saméj sali, któréj właściciel już mi był nieco znajomy; ale aby się dostać do téj rogatki, trzeba było przebyć cały Paryż, gdyż znajdowałem się w okolicy Nowego Mostu. Wówczas zapytałem czy w tym cyrkule są sale noclegowe; wskazano mi uliczki sąsiednie Luwrowi i ulicy Ś. Honoryusza. Wszedłem do jednego z tych złowrogich mieszkań; zażądano nie cztéry, lecz sześć soldów z powodu znakomitego cyrkułu i blizkości Palais Royal, ale te dwa soldy więcéj, żądane na opłacenie noclegu, stanowiły dla mnie dzień istnienia. Tak jednak byłem strudzony, tuk zimnem przejęty, tak dalece potrzebowałem spoczynku, żem przystał na tę ofiarę. Tym razem ostrożniejszy, położyłem się w ubraniu, mocno ściskając w kieszeni pozostające mi jeszcze siedm soldów. Była zaledwie ósma wieczorna; że zaś zwykli goście tych podejrzanych domów przybywali dopiéro bardzo późną nocą, sala więc w któréj mi przeznaczono jedno łóżko, była zupełnie próżna. Jakich miałem towarzyszy téj nocy? nie wiem, bo zasnąłem tak mocno, że gospodarz musiał mię obudzić, gdyż prawo pobytu służyło mi tylko do południa.
Z góry już przekonany prawie o daremności moich zabiegów, spytałem jednak właściciela téj sali, czyby nie mógł nastręczyć mi jakiego zatrudnienia. Człowiek ten spojrzał na mnie niedowierzająco i nim pojąć mogłem jak haniebne znaczenie przypisywał moim słowom, rzekł mi grubiańsko:
— Tyś z policyi... chcesz mię schwytać w łapkę... alem ja bratku przebieglejszy od ciebie...
A potém szyderczo i dobitnie dodał:
— Nie, ja cię niczém zatrudnić nie mogę.
Widząc daremność starań moich celem znalezienia uczciwéj pracy, zwłaszcza że siedm soldów, ten ostatni mój zasób, nazajutrz miał się wyczerpać, postanowiłem pójść za radą właściciela sali z pod rogatki de la Chopinette.
Dążąc wskazaną mi drogą, przybyłem do portu S. Mikołaja. Było tam mnóstwo ludzi, nędzniéj może jeszcze ode mnie ubranych. Jedni wyładowywali kilka wielkich łodzi, inni zaś mimo ostrego zimowego chłodu, aż po pas w wodzie zanurzeni, rozbijali tratwy drzewa, lub rozebrali stare statki.
Usiłowałem rozróżnić pomiędzy temi zatrudnionemi robotnikami jednego, któregoby fizyonomia ośmieliła mię do otwartego z sobą pomówienia. Nieszczęściem wszystkie te twarze wydały mi się surowe, podejrzliwe lub nikczemne. Dostrzegłszy jednak młodzieńca, równych lat ze mną, który za pomocą liny mozolnie wyciągał wielką sztukę drzewa do jakiéj się zaprzągł, zbliżyłem się do niego i rzekłem:
— Pozwól niech ci pomogę.
Młodzieniec wziął moję ofiarę za szyderstwo, i odpowiedział no nią obelgami.
— Ja nie — żartuję, — rzekłem, — niedawno przybyłem do Paryża i jestem bez roboty. Jeżeli chcesz pomogę ci w procy... dasz mi co ci się podoba.
— Tyś nie z Paryża? i przychodzisz żywić się w naszym porcie! a do tego w zimie... kiedy tak mało do roboty, że zamiast dwóch rąk których potrzebują właściciele, podnosi się ich dwadzieścia i wrzeszczy ja... ja... Mamy zaledwie okruszynę chleba, a ty i téj chcesz ugryźć? — zawołał.
I obracając się do swoich towarzyszy.
— Oto nowicyusz!... wrzasnął zagniewany — hejże na nowicyusza!!! dalej!!
Późniéj dowiedziałem się, że wyraz ten oznaczał nowego konkurenta w pracy. Natychmiast obtoczono mię i pogrożono, i tylko mojéj postawie, wspartéj dosyć poważną silą cielesną, zawdzięczałem zapewne że odwrotu mojego nie przyspieszono gorszém jeszcze przyjęciem.
Zrazu złorzeczyłem twardości serc tych ludzi; nie wnet litość zajęła miejsce gniewu. W rzeczy sméj, pora roku była przykra, praca rzadka, od łaski zawisła; współubiegąć się zatem z tymi nieszczęśliwymi, było to jak się swym energicznym językiem wyrażali, — gryźć jedyną ich okruszynę chleba.
Smutnie opuściłem port, udałem się wzdłuż wybrzeża, przebyłem most i w dali ujrzałem dym zbliżającego się parostatku. Udałem się na jego spotkanie, w nadziei że znajdę przystań w której wysiadają podróżni, i że będę mógł nająć się do przeniesienia pakunków jakiego passażera. W rzeczy saméj, wkrótce ujrzałem nad brzegiem tablicę oznaczającą stanowisko w ktorém parostatki przybijają do lądu; czémprędzéj więc zbiegłem nad rzekę; ale już podwójny rząd obdartéj młodzieży cisnął się nad brzegiem, z dziką i zazdrosną niecierpliwością czekając na przybywający łup. Miotając na siebie wzajemnie obelgi, groźby a nawet razy aby się mniéj więcéj korzystnie umieścić na zejściu, zgromadziło się ich tam około trzydziestu, a o ile osądzić mogłem w miarę zbliżania się parostatku, podróżnych na pomoście może było dziesięciu, a najwięcéj dwunastu.
Przejęty niepokonanym wstrętem, z początku nie chciałem, tym razem przynajmniéj, iść w zawody ze zwykłemi posługaczami.przystani.
Siadłem na słupku, pragnąc osądzić z tego co ujrzę, jakie mię na przyszłość czeka powodzenie. Zaledwie statek zarzucił kotwicę, wszyscy ci obdarci posługacze, z obelgą, groźbą nu ustach, tłumnie potoczyli się ku miejscu, na którém rzucono deskę dla przejścia podróżnych. Tam widziałam haniebną nikczemną scenę: ośmiu czy dziesięciu z pomiędzy tych ludzi, najsilniejsi i najodważniejsi, podzielili się pakunkiem, znieważywszy, odparłszy i zbiwszy z całą wściekłością swoich współzawodników. Nieszczęśliwe piętnasto lub szesnastoletnie dziecię, miało twarz krwią zbroczoną, a chrapliwy głos jego wkrótce zgasł w groźném i rozdrażnioném wyciu tych co ścigali swoich towarzyszy którzy unosili pakunek. Widok téj nędzy i spodlenia, nienawiści, okrucieństwa jakie rodziła, okropną mię przejął boleścią: sądziłem że nigdy a nigdy nie zdołam, nie odważę się iść w zawody z tymi nędznikami aby zarabiać na codzienny chléb; drżałem przejęty wstrętem, trwogą i litością patrząc na te twarze zapadłe, wyniszczone, dzikie i okropnie nacechowane piętnem nieszczęścia, występku lub zbrodni. Robotnicy w porcie, do których się zrazu udałem przyjęli mię groźném grubiaństwem, ale nie dostrzegłem pomiędzy nimi tych typów zarazem znikczemniałych, poniżonych, przerażających, tak licznych pomiędzy nieszczęśliwymi, którzy się cisnęli do miejsca przybicia parostatku. Miał słuszność właściciel noclegowéj sali, gdy mi powiedział, że ci ludzie byli po większéj części złoczyńcami łub kryminalistami.
Zbliżywszy się do człowieka którego wziąłem raczéj za próżniaka jak za robotnika przystani, spytałem go, czy parostatki co dzień wtem miejscu przybijają do lądu. Odpowiedział mi że co dzień jeden parostatek przybywa z rana, a drugi odchodzi wieczorem. Ostatnia wiadomość nie wiele mię obeszła bo podróżni opuszczający Paryż, pakunek swój odsyłają przez hotelowych posługaczy. Samo tylko przybycie rannego parostatku nastręczało jakąś nadzieję zarobku, pod warunkiem jeżeli rozpocznę otwartą walkę z nikczemnymi współzawodnikami mojemi.
A jednak, mimo tak dolegliwe potrzeby, sama ta myśl przejęła mię wstrętem niepokonanym.
Smutnie spojrzałem wkoło siebie, gdy wpośród grona ludzi którym się nic do przeniesienia nie dostało, spostrzegłem kalekę bez nóg... i tu przy nim człowieka ze złowrogą twarzą i piętnastoletnie dziecię. Opuszczali przystań i wchodzili na wybrzeże. Ulegając mimowolnemu poruszeniu... poszedłem za tym bandytą... Może też znalazł on Bambocha.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.