Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARCIN PODRZUTEK
CZYLI
PAMIĘTNIKI POKOJOWCA
PRZEZ
EUGENIUSZA SUE
SPOLSZCZONE
PRZEZ
TŁUMACZA TAJEMNIC LONDYNU.
Tom piąty.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. H. Merzbacha, Księgarza
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.

1846.






16.
Rocznice.

W piérwszych dniach po pogrzebie matki Reginy, niedorzeczne wieści krążyły po wsi o niepojętych widziadłach jakie się pokazywać miały w odosobnionym domku, który ta nieszczęśliwa, młoda pani aż do zgonu zamieszkiwała; lecz wieści te prędko ucichły, dzięki staraniom Klaudyusza Gérard; słusznie téż gniéwała go tak przesadna łatwowierność gminu, i zabobonna uwaga zwrócona na wspomniony domek, który wreszcie sprzedano w parę miesięcy późniéj.
Od dnia w którym widziałem Reginę na pogrzebie jéj matki, od dnia który rozpoczął pobyt mój u Klaudyusza Gérard, rozpoczęła się, że tak powiem, moja poprawa; lubiłem w myśli mojéj łączyć te dwie rocznice, a smutek jaki czułem jeszcze, był raczéj słodki niż gorzki.
Z uczuciem pobożnego uszanowania skrupulatnie dotrzymywałem mojego postanowienia pielegnowania skromnego grobu matki Reginy. Za wszelką ozdobę czytano na nim imię Zofia, imię chrzestne téj młodej pani; było to ostatnie poniżenie jéj pamięci: nie pozwolono aby jéj grobowy kamień nosił nazwisko jéj rodziny lub męża.
Klaudyusz Gérard, głęboko wzruszony smutnym zgonem téj nieszczęśliwéj, pochwalił zamiar mój zachowania tego grobu od prędkiego zniszczenia. Otoczyłem go prostym szpalerem, który z obu stron zaokrąglony dotykał wielkiego cyprysu, poza którym ukrywałem się przed wzrokiem Reginy; nadto sam kamień grobowy obłożyłem zieloną darniną i pięknym piaskiem wysypałem ścieżkę okrążającą tę małą łączkę; nakoniec wykopałem zagon w kształcie koszyczka, na którym podczas pięknéj pory roku zakwitły leśne i polne kwiaty.
Kilka razy na tydzień przepędzałem w tym melancholijnym ogródku godziny rekreacyi, jakie mi Klaudyusz Gérard udzielał.
Zima zniszczyła ostatnie kwiatki zasadzone w pierwszéj jesieni po pogrzebie; lecz już w połowie lutego, dzikie pierwiosnki i inne wczesne kwiateczki łąkowe zaczęły kwitnąć, a 27 lutego rano, jako w rocznicę pogrzebu, zagon na trawniku, wówczas już mocno zielonym, przemieniłem w istny koszyk kwiatów popielatych i białych, melancholijnych i miłych, a nadewszystko świeżutkich.
Gdy to ukończyłem, gdym zrównał piasek na ścieżce, spocząłem na chwilę na drewnianéj ławce, którą także sam u stóp cyprysu zbudowałem.
Wtedy oddany wspomnieniom, pomyślałem że rok temu, ujrzałem tu Reginę... piérwszy raz po porwaniu jéj w lesie Chantilly.
Nagle dał się słyszeć turkot powozu, który zrazu daleki, zbliżał się coraz bardziéj; powodowany tajemném przeczuciem, zadrżałem, serce moje gwałtownie uderzyło.
Powóz zatrzymał się; a po chwili ujrzałem nadchodzącą Reginę, podobnie jak w roku zeszłém w żałobę ubraną.
Stara służąca prowadziła ją za rękę, mulat z ponurą twarzą szedł o kilka kroków za niemi.
Zrazu siedziałem nieruchomy, osłupiały, jakby pod wpływem miłego uroku, ale na widok zbliżającej się Reginy, umknąłem przerażony jakby schwytany na złym uczynku; za jednym poskokiem przesadziłem okolenie ogródka, jednak usłyszałem okrzyk zdziwienia i radości, który się zapewne wydobył z piersi Reginy, gdy niespodzianie ujrzała te kląby kwiatków.
Spiesznie powróciłem do Klaudyusza Gérard.
— Przyjacielu! — wchodząc zawołałem (żądał abym go tak nazywał) — przyjacielu, jeżeli przyjdą dowiadywać się, kto pielęgnował grób téj nieszczęśliwéj młodéj pani, błagam, nie powiadaj że to ja.
Moja niespokojność, przestrach i chęć uniknienia wdzięczności, na jaką zasługiwały bezinteresowne moje starania, mocno zdziwiły Klaudyusza Gérard; odgadł żem mu nie wszystko wyjawił... Przez ciąg roku wpływ jego na mnie znacznie się powiększył, nalegany zapytaniami, nie zdołałem dłużéj ukrywać przed nim mojéj tajemnicy, to jest dziecinnéj méj miłości dla Reginy.
A jednak zataiłem przed Klaudyuszem Gérard uronienie pularesu i krzyżyka, bo wstydziłem się uczynić mu to wyznanie.
Mniemałem że pan mój rozgniewa się na mnie; lecz przeciwnie, rzekł mi łagodnie:
— Za lat kilka, mój synu, przypomnę ci twoje zwierzenie się; tymczasem pielęgnuj cięgle ten grób ze czcią należytą, a gdyby kto zapytał, powiem że ja sam poczytywałem sobie za obowiązek pielęgnować go, ty zaś tylko z mojego rozkazu pracowałeś.
Regina, w rzeczy saméj pragnęła dowiedzieć się, kto był tak troskliwym o grób jéj matki, bo nim wieś opuściła, mulat przyszedł do plebana wypytać się o to. Proboszcza nie było w domu, ale zastał panią Honoratę, która z przebiegłością kupieckiego dowcipu, odpowiedziała:
„To nasz grabarz z rozkazu księdza plebana tak troskliwie grób ten pielęgnował. Płacimy mu za to, pan więc nie masz żadnego obowiązku dać mu jakie wynagrodzenie. Ale datek pański z prawa przynależy do kościelnych funduszów, jeżeli zaś chcesz, to i nadal grób może być równie starannie utrzymywany.”
Mulat złożył datek należny kościołowi, zawarł umowę na lata następne, i tego samego jeszcze wieczora odjechał z Reginą, która powzięła przekonanie, że starania około grobu jéj matki były interesowne i opłacane.
Odtąd, każda rocznica śmierci matki Reginy była dla mnie źródłem nieopisanych wzruszeń. Lata téż upływały mi dosyć ssybko; bo wśród nadziei i obawy niecierpliwie wyglądałem dnia szczęsnego i jedynego, który sprowadzał Reginę do wsi naszéj.
W trzecią rocznicę, wiedząc już że Regina bez względu na ostrą porę roku aż do nocy pozostaje na grobie matki, za pomocą słomianéj maty, żerdziami utrzymywanéj, urządziłem pewien rodzaj dachu nad ławką opartą o pień cyprysu: przezorność ta tém bardziéj mię ucieszyła, że śnieg prawie bez przerwy padał przez cały dzień.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A tak, od roku do roku, widziałem Reginę, widziałem jak wzrastała, jak z dziecka przemieniła się w młodą dziewicę. Wdzięki Reginy, bez żadnego dla mnie przejścia rozwijające się, coraz bardziej mię zachwycały, bo też piękność jéj była odurzającą.
Kiedy doszła łat szesnastu, wysmukla jéj kibić, regularność rysów, wytworny i szlachetny wdzięk w chodzie i najmniejszych poruszeniach, były nieporównane. Trzy znamiona, czarne jak heban jéj włosy, podwyższyły jeszcze przezroczysty świeżość cery i purpurę powabnych ust.
Z czasem, jéj fizyonomia wyrażała już nie dojmującą boleść, ale poważną i cierpliwą melancholię, głęboką skruchę... Niekiedy po całych godzinach siedziała nieruchoma, ukrywszy czoło w obu dłoniach, jakby zamyślona szukała klucza jakiejś tajemnicy; zdawało się że nią miota błędna niecierpliwość; a pewnego dnia, jak zwykle ukryty, widziałem że po głębokiém rozmyślaniu, jakby bolesném oburzeniem wstrząśnione ściągnęły się jéj rysy, ciężkie łzy spłynęły po jéj licach; słyszałem jak zawołała:
— O! matko moja! matko!... ja pomszczę pamięć twoję!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzieckiem przybyłem do Klaudyusza Gérard, i u niego wzrosłem; dzięki staraniom ojcowskiéj jego życzliwości, po kilku latach nabyłem pewnego wykształcenia. Im więcój się zastanawiam, tém bardziéj dziwi mig potęga woli Klaudyusza Gérard; mimo wszelkich trudności i przeszkód, pomimo zabijającego powietrza w szkole i braku koniecznych książek elementarnych, których zbyt ubodzy rodzice dzieciom swoim dostarczyć nie zdołali, a on także udzielić im nie mógł (zaradzał w części temu niedostatkowi rękopismami druk naśladującemi, które po nocach wypracowywał), pomimo wreszcie nieszczęsnéj i nagannéj obojętności rodzin i niechęci władz gminy, jednak niepodobne do uwierzenia osiągał rezultata.
Nie poprzestając na udzielaniu wiejskiéj młodzieży nauki pisania i czytania, owszem, ile mógł uczył wszystkiego co pożyteczne i do ich stanu zastosowane.
A tak, jego jasny, prosty i urozmaicony wykład, dotykał i rozwiązywał wszelkie zasadnicze pytania rolnicze, zastosowane do uprawy roli w okolicy którą zamieszkiwał, strzegąc tym sposobem nowe pokolenie od przesądów i rutyny.
Co większa, Klaudyusz Gérard dwa razy w tydzień uczęszczał z uczniami swoimi do kilku zamieszkałych w gminie rzemieślników; tam, każdy, według gustu swojego, uczył się przynajmniéj piérwszych zasad rzemiosł niemal niezbędnych dla rolnika, osiadłego na samotnéj i znacznie od wsi oddalonéj zagrodzie. To téż uczniowie Klaudyusza Gérard po większéj części poznawszy ciesielstwo, ślusarstwo, mularstwo, w razie potrzeby umieli podeprzeć pochyloną budowlę, naprawić pług lub spoić popękaną ścianę. Aby zaś skłonić rzemieślników do udzielania tych praktycznych lekcyj uczniom jego, którzy wreszcie dwa razy w tydzień zastępowali im miejsce czeladników i pomagali w pracy, Klaudyusz Gérard sam tymże rzemieślnikom udzielał piérwszych zasad jeometryi i mechaniki, zastosowanych do ich powołania, a zbyt potrzebnych: cieśli pod względem obrobienia i doboru drzewa, mularzowi pod względem obrobienia i ułożenia kamieni, ślusarzowi pod względem wyrachowania sprężyn, ciężarów i dźwigni.

W każdą niedzielę zbiérano zioła, uczono się poznawać i używać mnóstwa wiejskich roślin zbawienne posiadających własności; w każdy czwartek Klaudyusz Gérard uczył śpiewu podług metody podziwiającéj prostotą i jasnością, albowiem dosyć trudne znaki pisma muzycznego zastępował zwykłemi liczbami 1, 2, 3, 4 i t. d. na których się dzieci znały i które łatwo przeczytać mogły[1].
Klaudyusz Gérard własną ręką pisał proste i łatwe partycje, które następnie uczniowie kopijowali, tak że każdy z nich posiadał małą, muzyczną biblioteczkę jednotomową. Wpływ muzyki na obyczaje jest niezaprzeczony, to też nad tym przedmiotem rozszerzać się nie będę; głosy tych dziatek i dorosłéj młodzi śpiewającéj co niedziela w kościele, wywierały urocze wrażenie, a częstokroć podczas pięknych wieczorów letnich razem zgromadzone dziatki śpiewały także pod rozłożystemi konarami drzew.
Dla uzupełnienia swojego wykładu, Klaudyusz Gérard zwięźle i jasno tłumaczył uczniom główne zjawiska natury, udzielał im zasadniczych wiadomości hygieny, tyle zbawiennych dla zdrowia ubogiéj klassy ludu.
Treściwa nauka prawa (które każdy znać powinien, a którego niezmierna większość rzeczywiście nie zna) mianowicie pod względem przywilejów i obowiązków obywateli; krótki rozbiór najznakomitszych i najważniejszych w francuzkiéj historyi wypadków, dopełniał wykształcenia doroślejszych.
W końcu tak szybkiego, niezupełnego, ale wrzącego zapałem wykładu Klaudyusz Gérard, jeżeli tak rzec można, uczył Miłości Francyi.
To tóż późniéj, skoro nadeszła chwila poboru do Wojska, uczniowie Klaudyusza, gdy już na ludzi wyrośli, z niejaką dumą ubiegali się aby służyć Francyi; dobrowolnie, z chlubą nieśli datek krwi, żaden z nich nie uciekał aby uniknąć poboru a wieść buntownicze i tułackie życie. Najzawziętsi téż nieprzyjaciele Klaudyusza wyznawali, że od lat dziesięciu jak mu poruczono wychowanie dzieci, dezerterowie, niegdyś tak liczni w owéj okolicy, coraz rzadszymi się stawali.
Przytoczę tu jeszcze jeden uderzający dowód wpływu oświaty, zaiste niedostatecznéj, lecz, jeżeli tak rzec można, pełnéj zacności, jaką Klaudyusz Gérard zdołał wlać w te dzieci, dzięki cudom rozsądku, poświęcenia się i woli.
Oto jest fakt wielce na uwagę zasługujący:
Po wybuchnięciu rewolucyi lipcowéj, w wielu okolicach (do których liczby należała i nasza) wybuchły zamieszki wprawdzie prędko poskramiane; zuchwali przywódzcy obudzili niektóre wspomnienia dawnéj rewolucyi, a nieszczęśliwi wieśniacy pogrążeni w nędzy i niewiadomości, zazdrośni i nienawiścią pałający, bo dręczeni i wycieńczeni, dali się uwieść namiętnym myślom. Część ludności obu gmin sąsiednich, wzięła się do broni pobudzona okrzykiem: Wojna zamkom! przybyła do nas w celu zaciągnięcia młodzieży pod swe sztandary, i uderzenia na przepyszny zamek, leżący w pobliżu wsi naszéj, a zamieszkały zaś przez właściciela dosyć zamożnego.
Nigdy nie zapomnę wyprawy, któréj nieprzewidziany wypadek wielce wpływał na dalsze moje losy.
Ta banda wieśniaków uzbrojonych w strzelby, kosy, widły, z doboszem i co dziwniejsza, z parafialnym puzonistą na czele, straszliwy przedstawiała widok. Zatrzymała się na rynku wioski naszéj; uderzono w bęben, o przywódzcy powołali do broni wszystkie dobre dzieci, w zamiarze zbudzenia zamku Saint-Etienne.
Klaudyusz Gérard o tym wypadku uwiadomiony, wyszedł z mieszkania swojego, i długo rozmawiał z przywódzcami bandy, a tymczasem wójt i pleban uciekli przerażeni. Po tém porozumieniu, nauczyciel przyrzekł, że w przeciągu godziny uzbroi ze dwudziestu dzielnych chłopaków i na ich czele ruszy przeciw zamkowi.
I rzeczywiście w pół godziny póżniéj, dwudziestu pięciu młodych ludzi z naszéj parafii, jak który mógł uzbrojonych, pod wodzą Klaudyusza Gérard połączyło się z piérwszą bandą; ale Klaudyusz wyjednał sobie jako łaskę, że oddział jego tworzyć będzie przednią straż.
Podczas marszu ze wsi do zamku, ci którym posiłkowaliśmy, zagrzani krzykami i śpiewem, wpadli na jakiś samotny dom, wypróżnili tam kilka baryłek wina, a to opilstwo bardziéj jeszcze rozdrażniło niegodziwą ich zawziętość.
Oddział nasz, nie mając udziału w orgii, korzystał z nieładu i opóźnienia, i szybko ruszył ku zamkowi, na co reszta kolumny spokojnie patrzyła, gdyż to było obowiązkiem przedniéj straży.
Przybyliśmy do zamku Saint-Etiénne. Klaudyusz Gćrard zdaleka już pokazał mi właściciela tej wspaniałéj posiadłości, który bynajmniéj nie przewidując grożącego mu niebezpieczeństwa, spokojnie przechadzał się po dziedzińcu ze swą małżonką, dziećmi i kilku damami. Aby się dostać do zamku, musieliśmy przebyć most rzucony na kanale oblewającym park. Klaudyusz Gérard kazał nam strzedz tego mostu, i na wszelki wypadek, bronić przystępu naszym posiłkom, które wyprzedziliśmy o pięćset czy sześćset kroków.
Potém Klaudyusz Gérard przystąpił do pana zamku, którego zaczęły niepokoić te zbrojne hufce, i rzekł mu:
— Nie lękaj się... panie... Pięćdziesięciu ludzi powodowanych nędzą lub złą radą, postanowiło uderzyć na twoje mieszkanie, przybyli do wsi naszéj żądając zbrojnego wsparcia; po kilkuchwilowéj z niemi naradzie, przekonałem się iż nie zdołałbym nigdy odwrócić ich od tego zamiaru; postanowiłem więc towarzyszyć im aby pana bronić w razie potrzeby... Zgromadziłem dzielnych zuchów, którzy, jak pan widzisz, strzegą mostu. Mam jeszcze nadzieję że uspokoję tych nieszczęśliwych obłąkanych, dla powstrzymania których udaliśmy że im posiłkujemy. Jeżeli tego dopiąć nie potrafię, będę pana bronił wraz z młodzieżą, którą przywiodłem.
Nie zobowiązuje to pana do żadnéj dla mnie wdzięczności — mówił Klaudyusz do zdumiałego właściciela — nie znam pana, a opierając się, nawet z narażeniem własnego życia, gwałtowi którego nic nie upoważnia, któremu nawet nie służy pozór prawej zemsty, bronimy tylko sprawy i honoru ludu do którego należymy. Bądź pan zatem spokojny, gotowiśmy uczynić wszystko co tylko ludzie odważni uczynić potrafią, dla ocalenia twéj osoby i majątku.
Po tych słowach Klaudyusz Gérard wrócił pomiędzy szeregi nasze, powtórzył rozkaz strzeżenia mostu, i dla uniknienia bójki zabroniwszy aby kto z nas towarzyszył mu, sam ruszył naprzeciw wpół pijanéj tłuszczy o kilka już tylko kroków od nas oddalonéj. Trzeba było zimnéj krwi, śmiałości i moralnej przewagi Klaudyusza Gérard, aby umieć pohamować wściekłość naszych sprzymierzonych i przekonać ich o nieprawości i niegodziwości czynu jakiego się dopuścić mieli. Jeden z tych szaleńców, w napadzie gniewu, cepem ugodził Klaudyusza Gérard; lecz ten, chociaż raniony, nie tracił ni siły ni odwagi, obalił przeciwnika, rozbroił go, i znowu odezwał się do lepszych uczuć tych biedaków. Większa ich cześć, głucha na jego napomnienia, tłumnie ruszyła ku mostowi; reszta zaś ulegając wpływowi Klaudyusza Gérard, na stronę odeszła.
Dosyć na tém. Po krótkiéj i na szczęście niezbyt krwawej walce, napastnicy poszli w rozsypkę. Przepędziliśmy noc pod drzewami parku, nazajutrz zaś o świcie, pewni że żadne niebezpieczeństwo nie grozi już zamkowi, wróciliśmy do wsi.

Za powrotem z téj wyprawy Klaudyusz Gérard rzekł mi co następuje i czego nigdy nie zapomnę:
— Czy wiész, mój synu, jakich mają nauczycieli obie gminy, których młodzież chciała dopuścić się takiego gwałtu? Czy wiész jakim rękom poruczono święte powołanie wychowania dziatek obutych wsi 1 wykształcenia ich na uczciwych ludzi? Oto: jednym z tych nauczycieli jest szynkarz, który się trudni lichwą skoro nie pijany; drugi zaś złoczyńca z galer uwolniony[2] Niestety! jacy nauczyciele, tacy uczniowie.
— To niepodobna! — zawołałem, — bo słówby nie starczyło aby dostatecznie zganić tak występną pogardę tego co jest najświętszym, to jest: wychowania dzieci!
Klaudyusz Gérard gorzko się uśmiechnął:
— Mój synu, wiesz że ja nigdy niesłusznie nie obwiniam nikogo... Mówię ci szczérą prawdę... Ci od których to zależy, zapewne nie wybierali naumyślnie lichwiarza, pijaka, lub z galer uwolnionego złoczyńcę, na rozkrzewicieli oświaty u ludu... ale przez piekielny machiawelizm obowiązki i byt nauczyciela tyle od cudzéj łaski zawisłemi czynili, tyle nędznemi, upokarzającemi i przykremi, że je przyjąć tylko mogą albo ludzie którzy podobnie jak ja z przekonania poświęcają się tak surowemu kapłaństwu, albo lóż nieucy, niedołężni, nieokrzesani, a nawet przez sprawiedliwość pohańbieni nikczemnicy.
— Lecz jakiż cel, — spytałem Klaudyusza Gérard, — w tom poniżeniu obowiązków któreby nad inne zaszczycać należało?...
— Jaki cel, mój synu? — ze smutnym i łagodnym uśmiechem powtórzył Klaudyusz Gérard. — u nas wszelkich dokładają starań aby szkoły Braciszków zajęły miejsce szkół naszych... Braciszkowie to usposabiają dzieci do zaparcia się wszelkiéj godności... czytałeś ich dzieła... a między innemi dzieło ojca Gobinet... i widzisz jakie dla Francji aprzygotowują pokolenie te tajemnicze mnichy, któych reguły nikt nie zna, a których zwierzchnik w Rzymie.
— Ah! co za obrzydłe... a nawet niedorzeczne wyrachowanie! — zawołałem. — Wszakże wczoraj dopiéro widzieliśmy jakiéj zgrozy dopuścić się moą nieszczęśliwi złą nauką zbłąkani.
— Mój kochany synu, gwałt niebardzo przeraża... bo go krwią stłumić można... ale daleko bardziéj przerażają pojęcia, których ani żelazo ani słów dosięgnąć nie mogą... I na nieszczęście, wyznać należy, że częstokroć sami rodzice przyczyniają się mimo wiedzy do tak nieszczęsnego zaniedbania dzieci... A jednak, jeżeli ojciec cywilnie odpowiedzialnym jest przed społecznością za błędy jakie dziecko jego aż do pewnego wieku popełniać może... dlaczegóżby ten sam ojciec nie miał być również, moralnie i cywilnie, odpowiedzialnym za ciemnotę swojego syna... za ciemnotę, to źródło wszelkiego złego... i za nędzę?
— W rzeczy saméj, — odrzekłem Klaudyuszowi Gérard, — byłoby to bardzo słusznie.
— Niestety! biédny mój synu... wieleż to jest słusznych rzeczy na świecie... a nikt nie myśli o przyznaniu im téj słuszności? Zaiste, w niektórych krajach, ojciec który nie posyła dzieci swoich do szkoły ulega pieniężnéj karze... Środek ten ma swoję dobrą stronę; nieraz bowiem surowością do dobrego zmuszać potrzeba... A jednak... czyżby ten środek u nas zastosować można? Spojrzyj wkoło: pospólstwo wszędzie tu w takiéj pogrążone nędzy, że nie może się obejść bez usług jakie mu dzieci wyświadczają, jużto codziennie pasając trzody, już mimo niedostatecznych sił swoich pracując około uprawy roli. Cóż więc czynić? Nieszczęśliwi rodzice, zniewoleni aby ich dzieci ciężką pracą zarabiały na lichy kawałek chleba jaki w domu dostają, nie mogą ich posyłać do szkoły. — O! nędzo!... nędzo!... — z bolesném przytłoczeniem dodał Klaudyusz Gérard — dopókiż rodzić będziesz wszelkie złe na święcie... kiedyż zabłyśnie dzień powszechnego szczęścia!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .



17.
Pożegnanie.

Od owego dnia. gdy kaleka bez nóg pogwałcił grób matki Reginy, ukryłem pulares z listami, oraz brązowy krzyżyk i ołowiany medalik.
Aby zaś we własnych oczach złagodzić tak haniebny postępek, zawarłem sam z sobą szczególniejszy układ: poprzysiągłem że listy te nie prędzéj przeczytam aż mi Klaudyusz Gérard wspomni znowu o mojém zwierzeniu się co do Reginy.
Wkrótce po ostatniéj rocznicy, na któréj jak zwykle znajdowałem się niewidzialny, Klaudyusz Gérard rzekł mi:
— Mój synu... musisz już miéć rok szesnasty lub siedmnasty... Przed kilku laty wyznałeś mi twą przedwczesną miłość dla panny Reginy. Namiętność ta jakkolwiek mniéj naganna, gdy wspomnę na wpływ smutnych przykładów, które od dzieciństwa twojego nieustannie miałeś przed oczami, tyle wszakże sprzeczną była z twoim wiekiem, iż ani ci o niéj mówić, ani cię za nią upominać nie chciałem... Szał ten mógł powoli ustąpić z serca twojego; nie należało więc o nim mówić. Ze zaś trwałeś w twojéj miłości, nie mogłem ganić cię, bom cię pilnie badał... bom widział jak zbawienny wpływ ta miłość na ciebie wywierała, i, jak mniemam, długo jeszcze wywierać będzie... Taka miłość, choć bez nadziei, a może dlatego właśnie że beznadziei, była dla twojego serca najdzielniejszą strażnicą przeciw pociągom młodego wieku. Atoli, mój synu kochany, muszę ci wyznać koniecznie, że miłość ta rzeczywiście jest bez nadziei. Nie uwódź się zatém żadnemi złudzeniami. Regina czaruje pięknością swéj urody, a jéj pobożny szacunek dla pamięci matki znamionuje szlachetną i tkliwą duszę; posiada bez wątpienia nadzwyczajną stałość charakteru, mocną wolę, bo nie bez trudności zapewne wyjednała sobie od ojca pozwolenie na coroczną dwustu milową podróż w celu pomodlenia się przez jeden dzień nad grobem matki. Wiadomo mi że ojciec Reginy, jakkolwiek nie zbyt bogaty, jest jednak majętny, i że należy do najdawniejszéj szlachty. Córka zdaje się być dumną ze swojego rodu, bo przed dwoma laty przywiozła emaliowaną tablicę, wyobrażającą herby jéj rodziny i kazała oprawić ją w środku skromnego i nagiego kamienia, który pokrywa zwłoki matki... Wreszcie nie ganię téj młodéj dziewicy, że przez dumę na pochodzeniu opartą, czyli raczéj przez uczucie własnéj godności, chciała dowieść niesłuszności pogardy jaką znieważano pamięć jéj matki...
To powiedziawszy Klaudyusz Gérard zamilkł, mocno wzruszony.
Z niemałém zdziwieniem, pilnie się weń wpatrując dostrzegłem że rozmyśla... Po chwili chciał coś powiedziéć, atoli wstrzymał się... w końcu z widoczném wysileniem rzekł mi poważnie:
— Cokolwiek bądź nastąpi, czegokolwiek przypadkiem kiedyś dowiedzieć się możesz, synu mój pamiętaj, że jest coś wyższego nad najtkliwszą nawet przyjaźń... a jest to poszanowanie świętéj obietnicy należne.
— Nie rozumiem pana, — coraz bordziéj zdziwiony rzekłem.
— Tego tylko żądam po tobie — mówił znowu Klaudjusz — abyś pamiętał na to co o matce Reginy powiedziałem... Być może iż przyszłość wyjaśni ci znaczenie słów, teraz niezrozumiałych dla ciebie. Atoli, wracając do Reginy, kochany mój synu, powtarzam że jest to cudownie piękna dziewica, dumna znakomitością rodu i pochodzenia, że ma charakter śmiały, i serce szlachetne. Te zaś wrodzone przymioty, ta wyższość stanowiska społecznego i majątku, są to nieprzebyte zawady między tobą a Reginą. Kochaj ją zatem jak dotąd kochałeś, niewidzialny dla niéj... i nieznany. Pomnij zawsze na niezmierzony przedział który cię od téj dziewicy odłącza, i niech ona, niby świetna gwiazda wiedzie cię przez całe twe życie po drodze dobrego... Ilekroć imię się ciebie niecna pokusa, przywołaj myślą dumne i piękne oblicze Reginy, a zarumienisz się twych nieszczęsnych dążności... Tak to, mój synu, uwielbiamy, czcimy Bo czujemy że nas w dobrem utrzymuje... obawiamy się Go, skoro po złéj drodze chodzimy; a jednak któż z nas widział Go... któż z Nim miał stosunki?... Takim więc niech będzie wpływ Reginy na tee moralne życie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Tego jeszcze dnia po rozmowie z Klaudyuszem Gérard, korzystając z samotnéj chwili wieczornéj, wykopałem gliniany garnek, i z gwałtowném biciem serca wydobyłem z niego pulares; czoło moje zapłonęło wstydem, jakbym dopuszczał się nikczemnego nadużycia zaufania.

Lecz któż wypowié moje zdziwienie, moję rozpacz po wyjęciu owych listów z pularesu! Na adresach same tylko znajdowały się początkowe litery, cała zaś korrespondencya prowadzona była pismem którego wyczytać nie umiałem (późniéj dowiedziałem się że pisane były po niemiecku, i dlatego uczyłem się tego języka). Mimo to, każdy starannie po kolei rozwinąłem, sądząc że znajdę choć jeden francuzki. Daremna nadzieja, żadnego przeczytać nie mogłem.
Jednakże pomiędzy papierami znalazłem jakiś przedmiot szczególny, była to dziwnego kształtu korona (korona książęca... o czém późniéj się dowiedziałem), przezroczyście rznięta na bardzo delikatnym złotym listku. Korona ta, przymocowana żółtą i niebieską jedwabną nicią na ćwiartce grubego pargaminu, miała na swéj obwódce dziwaczne symbolu, oraz cyfrę S. W.
U jéj spodu czytano po francuzku następującą datę:

Dwudziestego ósmego grudnia 1815.

Ulica Faubourg du Route, N. 107.

O godzinie wpół do dwunastej rano.
Pod tą dutą znajdowało się pięć niemieckich wierszy, nie równej długości i rozmaitym charakterem skréślonych. Piérwszy, trzeci i piąty wiersz pisane ręką pewną, drugi zaś i czwarty skreślone delikatniéj i nie tak śmiało.

Dziwaczny ten przedmiot mocno mię zadziwił; napróżno usiłowałem dociec znaczenia symbolicznych znaków, które go w części pokrywały; złota korona nad datą, równie żywą budziła we mnie ciekawość, któréj jednak żadną miarą zaspokoić nie mogłem.
Smutny, znowu włożyłem pargamin, krzyżyk, medal i listy do pularesu, szukając sposobów poznania w jakim języku pisane są te listy, tak jednak aby nie wzbudzić podejrzeń w Klaudyuszu Gérard.
Niestety! nieprzewidziany wypadek odrazu przeciął moje w tym względzie zabiegi.
Nadeszła nakoniec chwila rozstania się z Klaudyuszem Gérard.
Przybyłem do niego dzieckiem, opuściłem go człowiekiem, nie tyle ze względu na mój wiek (bom miał dopiéro rok ośmnasty) jak raczéj ze względu na mój rozsądek, i wczesne, w twardéj szkole nabyte doświadczenie.
Przez te kilka lat spędzonych obok człowieka pełnego nauki, uposażonego najrzadszemi przymioty, obok praktycznego filozofa (jeżeli tak się wyrazić wolno), wyobraźnia moja rozwinęła się, umysł uprawił się, charakter nabrał siły; oprócz tego nauczyłem się rzemiosła, byłem cieślą, miałem więc zasób na wszelki przypadek.
Nieprędko wszakże tego wszystkiego dopiąłem: nieraz walczyć musiałem z gorzkiém a głębokiém zniechęceniem, jakie wzniecało we mnie to nędzne, ostre, i bez widoków życie, do którego byłem przykuły; nie raz na wspomnienie o towarzyszach dzieciństwa miotał mną rozpaczliwy smutek, bom nic zgoła o ich losie nie wiedział, bom zawsze ich tak czule kochał, jak w chwili naszego rozłączenia.
Nakoniec ileżto razy powściągać na sobie musiałem gwałtowne oburzenie przeciw niecnym nieprzyjaciołom Klaudyusza Gérard; nigdy bowiem jego podziwienia godna rezygnacya nie słabła, szlachetna i stoicka łagodność nigdy sobie fałszu nie zadawała; kiedy przeciwnie z czasem nieprzyjaźń jego prześladowców, zamiast uśmierzać się, w wściekłość się wyrodziła. Totéż, po długiéj walce, w któréj najwznioślejsza pokora, rzadkie zaparcie się i wyrzeczenie siebie samego, były jego jedyną bronią, Klaudyusz Gérard nareszcie uledz musiał: gdyż tylko przez ślepe poddawanie się najniegodziwszym wymaganiom, krzyczącéj niesprawiedliwości nieprzyjaciół swoich, umiał przez tak długi czas zniweczyć ich zamiary, i spełniać swoje skromne powołanie wiejskiego nauczyciela.
Przyszedł atoli dzień tryumfu dla najzjadliwszego, najzawziętszego nieprzyjaciela Klaudyusza Gérard: to jest dla plebana gminy.
Ten ksiądz niegodny, za pomocą intryg, oszczerstw, najhaniebniejszych zabiegów, zdołał zasiać nieufność i oziębłość miedzy nauczycielem a biédnym ludem, u którego Klaudyusz oddawna zjednał był sobie przychylność; kiedy zaś dopiął tego celu, od kilku lat tak uporczywie ściganego, łatwo mu już potem było zmusić Klaudyusza Gérard do opuszczenia gminy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nigdy nie zapomnę ostatnich chwil które spędziłem u nauczyciela.
Ku końcowi grudnia 1832 roku, obaj znajdowaliśmy się w kryjówce, przedzielonej od obory opłotkami dla bydła.
Ponury, dżdżysty dzień wciskał się przez okienko. którém przed ośmiu laty wszedłem do nauczyciela aby go okraść wraz z Bambochem i Baskiną. (Abym czembolwiek złagodził hańbę tego czynu, wyznać winieném, że dzięki pracy mojéj, jako czeladnik ciesielski, w ciągu dwóch lat potrafiłem zwrócić tę summę Klaudyuszowi, a tém samém i on oddać mógł powierzony sobie depozyt).
Tego więc poranku, przy bladym brzasku dnia zimowego, Klaudyusz Gérard, zamyślony, z pochylonym czołem, wolnemi kroki przechadzał się po pokoju.
Siedząc na posłaniu, na którém przepędziłem piérwszą noc po mojém przybyciu do tego skromnego domku, niedbale wsparłem jednę rękę na małym podróżnym worku, który obok mnie leżał. Klaudyusz Gérard, jak zwykle, ubrany był w lichą bluzę, a bose nogi obuł w drewniane trzewiki. Mimo że się mocno zestarzał, że liczne zmarszczki twarz mu poryły, że mu już włosy przy skroniach siwiały, rysy jego zachowały wyraz powagi i słodkiéj melancholii. W owéj chwili jednak gwałtowne wzruszenie malowało się na jego twarzy. Gdy je nakoniec pokonał, wskazał ręką na okno, i rzekł mi łagodnie:
— Tędy to... mój synu, przed ośmiu laty... wszedłeś do tego mieszkania... opuszczenie, nędza, zły przykład, ciemnota, do kradzieży cię posunęły... Dzisiaj masz lat ośmnaście, dzisiaj wyjdziesz ztąd... uczciwym, światłym i zdolnym starczyć sobie samemu.
— O mój przyjacielu!... nie zapomnę nigdy...
— Posłuchaj mię, kochany synu, — mówił Klaudyusz Gérard przerywając mi. — przypominam ci te okoliczności, nie dlatego iżbym się chciał szczycić dobrem, które ci wyrządziłem, lecz aby ten ostatni pogląd na przeszłe twe życie dodał ci odwagi do spokojnego oczekiwania przyszłości. Od chwili w któréj cię przyjąłem, dzień w dzień, krok w krok życie twoje śledziłem; świadek walk i prób które zaszczytnie przebyłeś, poznałem twą wartość, twą wzniosłą i energiczną wytrwałość na drodze dobrego. Odważnie więc mój synu... ty coś przyjął życie pracowite, przykre, bez radości, bez ucięch, raz tylko na rok rozjaśniane świetnym pojawieniem dziewicy, którą, pamiętaj... że zawsze kochać masz bez nadziei; słowem, ty coś przyjął życie pełne zrzeczenia się i zaparcia się siebie samego, a znosiłeś je bez goryczy, bez oburzenia przeciw ciężkiemu losowi — tyś uzacniony, mój synu...
— Niestety! przyjacielu... postępując po téj szorstkiéj i przykréj drodze... ilekroć siły mię opuszczały, zawszém ciebie napotykał... a twoje słowa nowej mi dodawały odwagi. Ale teraz, serce mi pęka skoro pomyślę że cię na długo... a może i na zawsze opuścić mam.
— Na zawsze... O! nie, nie, mój synu. Wprawdzie po dziesięcio-letniéj walce... potrafiono wygnać mię z téj gminy; atoli... mam nadzieję... że w gminie do któréj się udaję, nie spotkam już podobnéj nienawiści... Tak więc... może za rok przybędziesz do mnie i Paryża, osoba do któréj się udajesz, nie odmówi ci zapewne pozwolenia na kilka dni. Wtedy, drogi mój synu, jakaż to będzie dla nos radość... dla nas co ją tak mało znamy...
— Ah! mój przyjacielu, gdybyś był chciał... nigdybym cię nie opuszczał... byłbym i nadal podzielał prace twoje...
— Nie, nie, mój synu... przyszłość moja nie powinna być twoją... dla ciebie otwiera się stosowniejsze miejsce... byłoby więc nierozsądnie gdybyś je odrzucił; nigdy bowiem nie znajdziesz życzliwszego opiekuna nad pana de Saint-Etienne. Utrzymuje, że zaciągnął względem mnie wielki dług wdzięczności, bo wiesz że dwa lata temu zamek jego od rabunku ocaliłem.
— Być może, że nawet i życie jego... a to z wielkiém narażeniem własnego, mój przyjacielu...
— Prawda... wreszcie oprócz kilku elementarnych książek dla mojéj szkoły, nie przyjąłem od niego żadnego dowodu wdzięczności... sądził więc że znalazł nakoniec sposób wywdzięczenia się. Zajmuje obecnie znakomite stanowisko w Paryżu. Potrzeba mu człowieka uczciwego i pewnego, któremuby mógł się powierzyć; pisał do mnie, ofiarował mi miejsce przybocznego sekretarza, i z góry już przyjmował wszelkie warunki... Odmówiłem.
— Odmówiłeś dla siebie, mój przyjacielu, ale przyjąłeś dla mnie...
— Bom przewidział że to stanowisko zaszczytném będzie dla ciebie; zaręczyłem za ciebie, jak za siebie samego... Pan de Saint-Etienne, nie wtem z jakich powodów, tyle pokłada we mnie zaufania, ii mimo młodocianych lat twoich, przyjmujecie na sekretarza... wprawdzie, bierze cię zrazu na próbę, lecz ja się téj próby nie lękam... Powtarzam ci więc mój synu, że bez wahania przyjąć powinieneś.
— To więc dla zapewnienia mi losu tak spokojnego, tak szczęśliwego, postanowiłeś wytrwać i nadal w tym dotkliwym zawodzie.
— Jakkolwiek skromny to i nędzny zawód, mój synu, jest on jednak dla mnie świętym... Mówię to bez dumy; widziałeś, że mimo licznych przeszkód, częstokroć piękne zbierałem owoce... Ta nagroda wystarcza mi... Przetworzyć pokolenie biédnych i w ciemnocie pogrążonych dziatek, na pokolenie rozsądnych, uczciwych i pracowitych ludzi, jestto powołanie piękne... wzniosłe! a wobec takiego posłannictwa znikają lub do litości pobudzają wszelkie potwarze moich nieprzyjaciół... Tutaj dokonałem mojego dzieła... cóż mię więc obchodzi nienawiść?
Po chwili, z bolesném wzruszeniem dodał:
— Ah!... gdyby tylko pociski nieprzyjaciół moich były jedynemi mojemi troskami!...
— Rozumiem cię, przyjacielu... mówisz o nieszczęśliwéj waryatce... którą co tydzień w mieście odwiedzałeś.. będziesz odtąd od niéj zbyt oddalony.
Klaudyusz Gérard długi czas milczał; rysy jego były zmienione; przechodził się zamyślony i wzruszony; nakoniec po wielkiém wysileniu się, rzekł mi:
— Mam ci uczynić zwierzenie... długo się wahałem... ale jakkolwiek bolesném mi jest, zataić dłużéj nie powinienem, ponieważ rozłączyć się mamy... Przyszłość rozstrzygnie... czyli otwartość moja była rozsądną, czy też nierozważną.
— Ty, przyjacielu, masz mi uczynić jakieś zeznanie? — zdziwiony spytałem Klaudyusza.




18.
Tajemnica.

— Tak jest, — mówił Klaudyusz Gérard, — zeznanie dla mnie bolesne, bo cię przekonam że wątpiłem i o tobie... i o sobie.
— A to dlaczego?
— Czy pamiętasz, że przed rokiem, po twojéj chorobie, wyjechałeś na parę tygodni?
— Tak jest, mój przyjacielu, pragnąłeś abym dla polepszenia zdrowia wyjechał o kilka mil ztąd... sądząc że mi zmiana powietrza posłuży.
— A więc!... w niebytności twojéj, — z mimowolném, widoczném zakłopotaniem mówił Klaudyusz Gérard, — ktoś mię odwiedził... i pytał o ciebie.
— O mnie?... i któżto?
— Jeden z towarzyszy dziecinnych lat twoich.
— Bamboche! — z niewysłowioną radością zawołałem. Więc obawa moja była bezzasadna... więc on żyje... i nie zapomniał o mnie!...
Lecz czując że mi się łzy cisną do oczu, dodałem: — Przebacz przyjacielu... ale gdybyś wiedział czego doświadczam...
— Pojmuję cię, mój synu, i bynajmniéj nie ganię twojego rozczulenia... Otóż co zaszło rok temu, pod niebytność twoję: Pewnego poranku, gdym tu siedział, wszedł młodzieniec słuszny i barczysty, energicznéj miny, ale jak mi się zdawało, raczéj zbytkownie niż ze smakiem ubrany.
— Panie, rzekł mi — siedm lat upływa jak przyjąłeś do siebie opuszczone dziécię... w tutejszéj wiosce dowiedziałem się. — A cóż pana to dziécię obchodzi? — spytałem ciekawie owego jegomości, doglądając nań zdziwiony. — To dziécię... jest moim bratem — odpowiedział. — Pańskim bratem... rzękłem, a wspomniawszy na twoje zwierzenia się i tak często skréślany mi portret Bambocha dodałem: — Pan nie jesteś bratem, ale towarzyszem dziecinnych lat Marcina, pan się nazywasz Bamboche. — Mimo śmiałéj a nawet zuchwałéj miny swojéj, człowiek ten zmieszał się i marszcząc brwi rzekł mi: — Co panu do tego kim jestem, chcę widzieć Marcina. Z największą trudnością znalazłem przecież jego ślady, powtarzam więc że go widziéć muszę, — dodał groźnie. — Wzruszyłem ramionami i zimno mu odpowiedziałem: — A ja oświadczam panu, że go widzieć nie będziesz; bo Marcin przed dwoma tygodniami wyjechał z naszéj wioski. — I gdzież się nateraz znajduje?... z uniesieniem zawołał Bamboche — chcę wiedzieć.
— To niepodobna, mój panie, odrzekłem.
— Nie potrafię ci powiedzieć mój synu — dodał Klaudyusz Gérard — jak uporczywie Bamboche nalegał abym mu wykrył twój pobyt, rozmaitych używał w tym celu środków, bo zacząwszy od groźby (o któréj bezskuteczności wkrótce się przekonał) skończył na najpokorniejszéj, a prawdę mówiąc, na najtkliwszéj prośbie; atoli byłem nieugięty. Wtedy, sądząc że mię swą otwartością zachwieje, przyznał się do kradzieży którą niegdyś popełniliście i w zamiarze wynagrodzenia jéj kładł mi w rękę worek pełen złota; rzuciłem worek oświadczając żeś mi stratę już powrócił pracując trzy razy w tydzień jako czeladnik ciesielski. — Bamboche ostatnie uczynił wysilenie: oświadczył mi że od dwóch zaledwie miesięcy zajmował świetne stanowisko, miał tylko jednę myśl, jeden cel, tojest znalezienie ciebie i że po niesłychanych zabiegach przypomniawszy sobie nakoniec drogę i miejsca któreście niegdyś przebiegali, doszedł wreszcie do tego celu... ale że ja stanąłem mu na zawadzie pragnąc wydrzeć cię jego przyjaźni. W mowie tego osobliwszego człowieka przebijała się chytrość i szczerość, bezwstyd i głęboka tkliwość, które mię mimowolnie uderzały i wzruszały, ale to wrażenie tém bardziéj utwierdziło mię w zamiarze niepokazywania cię Bambochowi. Znam ludzi; byłem i jestem dotąd pewny że towarzysz dziecinnych lat twoich nie doszedł uczciwą drogą do zbytkownego bytu który z tobą podzielać pragnął. Nadto, z cyniczną szczerością wyznał to przedemną, bo mi powiedział: — Do licha! nie zyskałem moich piéniędzy pracując dla ubiegania sic o nagrodę Moontyn’a, ale ręczę honorem Bambocha. że najłaskotliwsza sprawiedliwość niema prawa odbywać przeglądu moich kieszeni. Byłem nieugięty. Przez trzy dni Bamboche, w nadziei pokonania uporu mojego, przychodził co rano z sąsiedniego miasta, w którém bawił. Przekonany wreszcie o daremności zabiegów swoich, postanowił odjechać. Ostatnie słowa jego nie były ani cierpkie ani gniewne, lecz owszem pełne szacunku i wzruszenia: — Chociaż pan mię masz za bandytę, — rzekł — bynajmniéj nie jestem głupcem; choćem młody, nie z jednego pieca chléb jadłem. Znam świat, i przekonany jestem że nie wielu znajdzie się podobnych panu... To téż — dodał z ironią — gnieździsz się pan w głębi obory....
— Zawsze ten sam... — rzekłem do Klandyusza.
— Prawda, właśnie takim mi go odmalowałeś; ale dowiódł znajomości świata, łatwości wymowy i szyderczego cynizmu, których się wcale po nim nie spodziewałem. — Koniec końcem — powiedział — musiałeś pan zrobić z Marcina zacnego i dzielnego chłopca; a było dosyć materyi, pan swobodnie mogłeś działać na tę poczciwą i prawą naturę, bo Marcin tylko końcem zęba zachwycił złego, kiedy ja gryzłem je żarłocznie... tylko że chociaż mu nie smakowało, choć go zjadł mało, bidak nie śmiał innym odbierać apetytu.
— Biedny Bamboche! — rzekłem do Klaudyusza Gérard.
— I mnie, — odpowiedział, — równie jak ciebie teraz wzruszyły te słowa Bambocha. Ale dla czegóż — spytałem go — pan który wierzysz w dobre, który je nawet uwielbiać umiesz, nie chcesz go wykonywać?
— I cóż na to odrzekł mój przyjaciel?
— Widzisz, mój zacny panie, — odparł mi Bamboche, — pojmuję piękną marmurową statuę z dumną postawą, ze słodkiém i poważném obliczem, jakie zapewne Marcin ma teraz; uwielbiam tę piękną statuę, która mimo dészcz i wiatr, mimo uragany i nawałnice, stoi niewzruszona i pogodna na swym podnóżku... Tak jest; przepyszna to rzecz... jakém Bamboche, lubię taki widok... ale że jestem z ciała, nie z marmuru, nie chcę więc być statuą... i mówię sobie: — Ha, mój stary, tocz twoje garby po burzy, — dodał kończąc tym nieokrzesanym żartem.
— Pomimo to ostatnie grubiaństwo, piérwszy obraz był wielki! — zawołałem: — jakże się rozwinął umysł Bambocha?...
— Prawda, — poważnie rzekł Klaudysz Gérard, obraz ten jest wielki, ale fałszywy. Człowiek silny, jakkolwiek z ciała utworzony, może się w marmur przemienić i oprzeć uraganowi złych namiętności. Uderzyła i mnie ta szczególna mowa, to trywialna, to cyniczna, to znowu wzniosła... I ja, podobnie jak ty, spytałem siebie, w jakiéj szkole to dziecko zgubione nabyć mogło tak delikatnego obrobienia myśli, które się tu i owdzie w mowie jego przebijało?...
Ale Bamboche po chwili milczenia wzruszonym głosem mówił znowu:
— A więc żegnam pana, lepiéj to może dla Marcina iż go nie widzę... czuję to dobrze. Uściskaj go pan ode mnie... ale tak... z całego serca... Ah! pan jesteś bardzo... bardzo szczęśliwy!... dodał dłońmi oczy zakrywając. — Powiédz mu pan, że kocham go równie jak przed ośmią laty... i że nie pojmuję dlaczego. Bo do pioruna! nie byłem nigdy zbyt czuły, a teraz djabelnie stwardniałem. Nic to jednak nie szkodzi... dla niego nie zmieniłem się wcale... powiedz mu pan to... i kiedy zechce, jestem zawsze gotów na jego usługi, z całym moim workiem, z całém sercem, całą osobą... słowem z życiem nawet... jak niegdyś u la Levrassa... a gdyby kiedy przybył do Paryża... oto mój adres... Nie lękaj się pan o niego... ja nawet uczciwemu człowiekowi użytecznym być mogę...
— A gdzież jest ten adres? — mimowolnie i ze łzami w oczach zawołałem.
— Ten adres?... — rzekł Klaudyusz Gérard idąc ku czarnemu stolikowi i z szuflady wyjmując zapieczętowaną kopertę, — oto go masz... Umyślnie go schowałem... w Paryżu będziesz mógł z niego korzystać.
Żywo schwyciłem kopertę i w milczeniu przypatrywałem się jéj z pewnym rodzajem obawy.
Klaudyusz Gérard mówił daléj:
— Długo namyślałem się mój synu, czy ci to wyznać; i o to właśnie obwiniam się przed tobą... Powinienem był więcéj ufać w stałość zasad jakie w ciebie wpoiłem, w niezmienność twojego charakteru i nic przed tobą nie ukrywać... Atoli długi czas lękałem się aby przyjaźń lat dziecinnych nie wywarła na tobie niepokonanego częstokroć wpływu... Nie było dnia w którymeś nie wspomniał mi o dawnych twoich towarzyszach, wprawdzie ubolewając że nie spotkali podobnie jak ty przewodnika surowego, pewnego... ale samo to częste wspomnienie, przeświadczalo mię o nieustającém przywiązaniu twojém do Baskiny i Bambocha.
— A o Baskinie, — zawołałem, — czy nic nie wspomniał?
— Nic...
— Biedaczka. Padła zapewne ofiarą zbrodni, której krwawe ślady znalazłem...
— Miejmy nadzieję że tak nie jest, — powiedział Klaudyusz Gérard; poczém dodał:
— Dla tychto przyczyn taiłem przed tobą moje widzenie się z Bambochem; przyszłość przekona czy przezorność moja była zbyteczną... Jeszcze ci kilka słów powiem w tym względzie... Gdybym... co zresztą niepodobna, wyprawiał cię do Paryża bez zasobów, bez wsparcia i zapewnionéj opieki, wtedy, Bóg mi świadkiem, nieuwiadomiłbym cię o przybyciu Bambocha... lecz udajesz się do tego miasta i pewnością że cię czeka zaszczytne stanowisko przy zacnéj osobie. Nic mam zatém żadnéj obawy... i nie powinienem żałować żem ci zaufał.
— Nie, nie, przyjacielu... nie pożałujesz tego zaufania — odrzekłem.
A wziąwszy kopertę zawierającą adres Bambocha, rozdarłem ją przez pół... ale jakaś niewidzialna potęga wstrzymała mię; straciłem odwagę i nie dokończyłem.
Klaudyusz Gérard nie spuszczał ze mnie oka; widział że tylko do połowy przedarłem kopertę; uśmiechnął się nieco, i rzekł:
— Rozumiem cię biedny chłopcze...
Poczém dodał z zapałem:
— No, dosyć téj słabości, bądźmy pewniejsi siebie... Bo i dlaczegóżbyś, zresztą, miał się zrzekać nadziei ujrzenia dawnego towarzysza twych nieszczęść? Czyliż dlatego że nie przestał postępować po drodze złego? Kto wié, może przyjaźń twoja wywrze nań wpływ zbawienny. Czyliż dlatego że przyjaciel nasz chory, mamy go bez pomocy zostawiać, zamiast wstrzymania postępu trawiącéj go choroby? Nie, nie, mój synu, wszystko dobrze zważywszy, widzenie się twoje z Bambochem już mię nie przeraża, już dla ciebie zgubném nie będzie. Nic sam na niém nie stracisz... przyjaciel zaś twój wiele zyskać może.
Prędko podzieliłem wspaniałomyślne przekonanie Klaudyusza Gérard; obawa znikła, a stałość wróciła.
— Teraz, mój synu, — po dosyć długiém milczeniu mówił znowu wzruszony mocno Klaudyusz Gérard, — teraz jeszcze kilka ostatnich słów w moim własnym interesie.
Zdziwiony spojrzałem na Klaudyusza, który tak daléj ciągnął:
— Protektor twój, przyjmując cię do obowiązków które mnie przeznaczał, pisze, iż nie sądzi aby się już zupełnie ze mną skwitował... Tym razem, przyjmuję jego ofiarę, i w liście moim który mu wręczysz za przybyciem do Paryża, proszę go o łaskę... o wielką łaskę...
— Ty, przyjacielu?
— Tak jest, i zaklinam cię abyś mu tę prośbę przypomniał, bo być może iż w nawale zatrudnień zapomni o niéj.
— I cóż to takiego?
— Gmina do któréj się udaję, leży w pobliżu znacznego miasta. Być może że i tam istnieje dom obłąkanych... W takim razie...
— Rozumiem... twoja biédna waryatka...
— Tak jest, za największą łaskę poczytałbym przeniesienie jéj do tego miasta... bo tam będę ją mógł odwiedzać... prawie tak często jak ją tu odwiedzałem — zwłaszcza że teraz bardziéj niż kiedykolwiek potrzebuje mojéj opieki...
— Bardziéj niż kiedykolwiek? wytłumacz się przyjacielu.
Klaudyusz Gérard nie odpowiedział; rysy jego wyrażały bolesną troskę, czoło mu zapłonęło jakby wstydem tajemnym...
— Nie wyjawiłem ci téj nowéj troski, — rzekł — bo bez boleści i trwogi o tym wypadku wspomnieć nie mogę; są rzeczy tak haniebne, iż samo ich opowiadanie dojmującym nas wstydem przejmuje... Lecz skoro ci wyjawię tę sromotną tajemnicę... lepiéj jeszcze ocenisz całą ważność prośby jaką zanoszę dla téj biédnéj istoty. Niestety! mniemałem ie nędza, ie poniżenie człowieka nie przechodzi utraty rozumu; myliłem się... — z przerażającym uśmiéchem dodał.
— Tak jest, — mówił daléj, — przygoda tej nieszczęśliwéj przekonywa mię iż się myliłem...
— Co mówisz?...
— Posłuchaj... a obaczysz iż zdrożności, których świadkiem byłeś za młodu u tych nikczemnych skoczków, niczém są wobec téj potworności. Dziwném zrządzeniem stało się to nazajutrz po ostatniém mojém widzeniu się tutaj z Bambochem... Lecz, — przerywając sobie dodał, niektóre szczegóły są konieczne... abyś pojął całą okropność tego tajemniczego wypadku... Obok domu obłąkanych jest wielki ogród, graniczy on po jednéj stronie z budynkami, po drugiéj z podwórzem najpierwszéj w mieście oberży... Nieszczęśliwa kobiéta o któréj mówię, chociaż zmysły straciła i to skutkiem okropnych trosk, jest jednakże jeszcze nader piękną... to mówiąc Klaudyusz obie dłonie przycisnął do oczu.
Nie śmiałem przerywać tego bolesnego milczenia; wkrótce cały drżący zaczął znowu:
— Powiedziałem ci że jest nader piękna. Szaleństwo jéj zrazu wściekłe, z czasem tak zwolniało, że dozwolono jéj wielkiej swobody... Mogła przechadzać się nawet w téj stronie ogrodu, która, jak powiedziałem, graniczy z oberżą... Jednego wieczora, a powtarzam, było to nazajutrz po ostatniéj bytności Bambocha u mnie... ta nieszczęśliwa, któréj przechadzki przy blasku księżyca przynosiły jakąś ulgę, znajdowała się właśnie w ogrodzie.
Klaudyusz Gérard znowu przerwał i po chwili dopiero mówił:
— Wtém — skutkiem nieprzeniknionéj dotąd tajemnicy...
Lecz nie mógł dokończyć opowiadania swojego, bo chłopak wbiegł zdyszały do kryjówki i zawołał:
— Panie nauczycielu! pocztowa bryczka właśnie przejeżdża koło wsi naszéj; czekać może tylko pięć minut, bo się opóźniła, a konduktor lęka się czy zastanie dyliżans na stacyi...
— Tém lepiéj — prędko odrzekł Klaudyusz Gérard, jakby ogromnego pozbył się ciężaru; nie wiem czybym zdołał dokończyć... bo serce boleśnie bije i wzdryga się na samo wspomnienie... ale napiszę ci....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
To mówiąc wyciągnął ku mnie oba ramiona.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rzadko kiedy w życiu mojém doznałem podobnéj boleści jak przy naszém rozstaniu.
I tę boleść powiększać jeszcze miały własne wspomnienia.
Wózek którym udałem się do stacyi gdzie zastać miałem idący do Paryża dyliżans, toczył się wzdłuż zagonów koniczyny, na które wychodziło małe okienko Klaudyusza Gérard.
A tak, opuszczając tę wioskę przebywałem tę samą drogę, po któréj niegdyś dążyłem do miejsca, gdziem miał znaleźć Bambocha i Baskinę, po dopełnionéj kradzieży u Klaudyusza Gérard.
Z bryczki widziałem w dali nauczyciela, który stojąc w okienku swojém, ręką przesyłał mi ostatnie pożegnania.
Płakałem... łkania moje zaledwie stłumić zdołałem. Bryczka zawróciła... wszystko mi z oczu zniknęło.
Wreszcie jakby dla domiaru boleści, przejechaliśmy właśnie około pagórka wiodącego ku kamiennemu krzyżowi, gdzie to niegdyś znalazłem zbroczony we krwi szalik Baskiny.
W godzinę późniéj stanęliśmy na stacyi.... zająłem miejsce w odchodzącym do Paryża dyliżansie.
Protektor mój, którego winienem był ojcowskiéj dobroci Klaudyusza Gérard, opłacił podróż i wydatki na przyzwoite opatrzenie moje.
Myśl, że będę mieszkał w Paryżu... do którego wzdycha tylu innych na prowincyi żyć zniewolonych, dla mnie nie miała tyle zajmującego powabu, ile by się można było spodziewać... Przeciwnie, myśląc li tylko o Klaudyuszu Gérard, czułem już jakby osamotnienie serca i ze smutkiem i żalem a nawet z bojaźnią prawie zbliżałem się do stolicy.




19.
Poszukiwania.

Za przybyciem do Paryża, wprost z dyliżansu przesiadłem się zmojém zawiniątkiem do piérwszego lepszego fiakra i kazałem się zawieźć na ulicę Mont-blanc Nro 90 do P. de Saint-Etienne, przyszłego protektora mojego, bo tak mi wskazywał adres na rekomendacyjnym liście od Klaudyusza Gérard, była blizko trzecia po południu kiedy stanąłem przed okazałym domem.
Zdziwiłem się ujrzawszy w bramie kilka grup żywo rozmawiających z sobą, gdy tymczasem służba jak błędna tu i owdzie po dziedzińcu biegała.
Szukając budki odźwiernego, zbliżyłem się do tych grup, usłyszałem następne słowa:
— Wielkie to nieszczęście!
— I bardzo niespodziane.
— Ktoby to był wczoraj powiedział...
— A jego żona, jego dzieci, jak mówią, wyszły od południa i o niczém nie wiedzą.
— Kiedy powrócą... jakaż dla nich nowina...
— Ach! to okropność!
Te słowa, chociaż dla mnie niepojęte, nabawiły mię jakąś niespokojnością; poszedłem do budki odźwiernego, nie zastałem w niéj nikogo. Po niejakim namyśle, zagadnąłem jednego lokaja w liberyi, który szybko przebiegał dziedziniec i spytałem:
— Czy można widziéć się z panem de Saint-Etienne?
Człowiek ten zatrzymał się, spojrzał na mnie zdziwiony i jakby obrażony, wzruszył ramionami i odchodząc rzekł mi opryskliwie:
— Pan widzę nie wiesz że pan Saint-Etienne — został tknięty apopleksyę, przed godziną przywieziono jego zwłoki.
Na te słowa zdumiały, prawie skamieniałem.
Ta smutna wiadomość jakkolwiek była jasną, nie mogłem, nie chciałem jéj wierzyć; z dziecinnym uporem tą cechą, właściwą ludziom w położeniu rozpaczliwym zostającym, którzy za żadną cenę nie chcą zrzec się nadziei, postąpiłem ku jednéj z osób grupy i rzekłem:
— To zapewne fałsz, że pan de Saint-Etienne został tknięty apopleksją, i niezawodnie kłamliwą tylko rozsiano pogłoskę?
— Jakto, pogłoskę, mój panie? ależ na nieszczęście to aż nadto istotna prawda... Przed godziną, na własne oczy widziałem jak sprowadzono ciało pana de Saint-Etienne jego własnym powozem... Ah! wielkie to nieszczęście dla jego rodziny...
— O! bardzo wielkie, — mimowolnie zawołałem; ah... jest jeszcze zapewne jakaś nadzieja? dodałem.
— Żadnej, mój panie, żadnéj niemu już nadziei.
Przypadek ten zdarzył się dzisiaj rano, o dziesiątéj, W biórze ministerstwa spraw wewnętrznych, gdzie się pan de Saint-Etienne znajdował. Rozumie się że posyłano po najpierwszych lekarzy... ale...
Osoba ze mną rozmawiająca zamilkła. Nagle powstał ruch między grupami, bo zdyszały lokaj, przybiegając z ulicy, zawołał do swojego kolegi z którym przed chwilą rozmawiałem, a który stał nibv na czatach:
— Otóż i pani nadjeżdża... widziałem powóz...
Na te słowa, drugi lokaj czemprędzéj wbiegł na gankowe schody. Prawie natychmiast, jakiś osiwiały staruszek, wyszedł z dolnego mieszkania ocierając łzami zalane oczy; postąpił ku bramie, przez chwilę czekał na progu, zkąd zapewne dał znak pojazdowi aby się zatrzymał, i szybko wybiegł na ulicę.
— Ten stary jegomość należy do rodziny zmarłego, — rzekł ktoś z obecnych, — nie chce zapewne wpuścić do domu téj biednéj pani i jéj dziatek aby się nagle nie dowiedziały o tak niespodzianém nieszczęściu...
— Zapewne odwiozą ich do krewnych, — powiedział drugi.
Jakkolwiek mało znaczące są te szczegóły, nie zapomniałem ich jednak, bo mi każde słowo zabójczy cios zadawało niszcząc chwilowe nadzieje, których aż do ostatka wyrzec się nie chciałem.
Stało się.
W przeciągu kilku minut runęła cała przyszłość moja; ujrzałem się w Paryżu bez najmniejszego wsparcia, prawie bez zasobów, z summy bowiem jaką protektor mój wspaniałomyślnie przysłał Klaudiuszowi Gérard, po opłaceniu kosztów podróży, po sprawieniu odzieży, zostało mi zaledwie dziesięć franków.
Chciałem natychmiast wracać do Klaudyusza Gérard, ale podróż kosztowała sto dwadzieścia franków, na pieszy zaś powrót do naszéj wioski, potrzebowałbym piętnaście do dwudziestu dni.
Pognębiony, niedoświadczony, nie zdolny do żadnego postanowienia, nie wiem jak długo stałem przy bramie, gdy już gruppy powoli się rozeszły.
Na koniec odźwierny postrzegł mię i rzekł mi:
— A co pan tu robisz?
Zadrżałem, błędnym wzrokiem wkoło powiodłem. Musiał ponowić zapytanie, bom mu nie umiał nic odpowiedzieć. Nakoniec, ocknąwszy się nieco, wyjąłem z kieszeni list Klaudyusza Gérard i rzekłem odźwiernemu:
— Niestety, mój panie, przybywam o dwieście mil ztąd, z tym listem do p. Saint-Etienne, który miał być moim protektorem... i oto dowiaduję się o jego śmierci... nie znam nikogo w Paryżu, jestem prawie bez zasiłku.
Moja boleść, szczerość mowy, widok listu, jaki mu pokazałem, wzruszyły zapewne odźwiernego, powiedział mi bowiem:
— Mój biédny młodzieńcze, wielkie to zaiste nieszczęście... mocno cię żałuję, ale poradzić nie mogę... trzeba poczekać kilka dni... Jeżeli cię tak mocno zalecono nieboszczykowi panu, może i pani coś dla ciebie uczyni... ale, w téj chwili pojmujesz że o niczém jéj mówić nie można gdy taką poniosła stratę... musisz być jakiś czas cierpliwym.
— Cierpliwym! cierpko zawołałem, — mówię panu że nikogo nie znam w Paryżu... że jestem prawie bez zasobów.
— Ja ci nie poradzę, mój panie; powróć za parę tygodni: a wtedy może będziesz mógł widziéć się z panią, — odpowiedział odźwierny powoli odprowadzając mię ku bramie, którą zamknął za mną.
Zupełnie nieświadomy zwyczajów Paryża, jedynie zajęty myślą widzenia się z panem de Saint-Etienne zapomniałem, żem u wrót pałacu zostawił najętego fiakra z moim tłómoczkiem.
— Jegomość więc najmujesz mię na godziny? — spytał woźnica skoro zamknięto za mną bramę pałacu. — Szczęściem że na poczcie spojrzałem na zégarek, a było wtedy dwadzieścia pięć minut po drugiéj... Dokądże jedziemy, proszę jegomości?
Nie wiedziałem co znaczy pytanie woźnicy: czy go na godziny najmuję?... nie wiedziałem że to pytanie było groźne dla moich szczupłych zasobów... ale mię do reszty pognębiło, przypominając mi moje smutne położenie.
— Dokąd jedziemy?
W rzeczy saméj dokądże jechać było?
Nagle przypomniałem sobie Bambocha.
— To istna Opatrzność! — pomyśliłem; i jak to dobrze że Klaudyusz Gérard zalecał mi jego adres.
Otworzyłem natychmiast zawierającą go kopertę i na glansowanej karteczce wyczytałem następny napis prawie niedostrzegalny:
Kapitan Hector Bambochio, ulica Richelieu, Nr. 19
Jakkolwiek wojskowy stopień i dziwne zakończenie nazwiska przyjaciela lat dziecinnych mocno mię zdziwiły i rozmaite nasuwały myśli, znajdowałem się jednak w zbyt krytyczném położeniu... i, szczerze mówię, tak żywą pałałem chęcią oglądania Bambocha, że wszystkie skrupuły znikły. Mniemając zatem że wybrnę z przykrego położenia mojego, z radośném westchnieniem wsiadłem do powozu i rzekłem woźnicy:
— Zawieź mię na ulicę Richelieu, pod Nr. 19, czyto ztąd daleko?
— Parę kroków, proszę jegomości.
I fiakr ruszył ku ulicy Richelieu. Zapomniałem o wszystkiém, równie o niepewnéj przyszłości, jak i o obawach, jakie we mnie wzniecać musiał możliwy wpływ złego przykładu Bambocha. Po ośmioletnieém rozłączeniu znowu go ujrzéć miałem... jego, który mię zawsze tak czule kochał, o czém postępek jego z Klaudyuszern Gérard dostatecznie mnie przekonywał! Może nakoniec, dowiem się co o Baskinie... Po raz piérwszy od wielu lat, uległem wrażeniu szczęścia, wrażeniu tém słodszemu, że przed chwilą jeszcze rozpacz mną miotała.
Fiakr zatrzymał się przy rogu téj tak świetnéj, tak ożywionéj ulicy, działo się to bowiem ku końcowi grudnia, a chociaż dzień był jeszcze, po sklepach już zaczynano rozpalać światła: blask ich zaślepił mię, hałas zagłuszył, a ulegając wrażeniu szczęścia jakiego doznawałem myśląc o Bambochu, zaczynałem wierzyć że Paryż rzeczywiście jest czarodziejskim miastem.
Woźnica otworzył mi drzwiczki, wszedłem do okazałego domu i spytałem odźwiernego:
— Mój panie, czy kapitan Hektor Bambochio jest u siebie?
— Kapitan Hektor Bambochio! zawołał odźwierny wymawiając to nazwisko z uszanowaniem, poważaniem i żalem; — niestety! mój panie, już pół roku jakeśmy go stracili!
— Umarł! — zawołałem.
— Nic, nie umarł, niech Bóg broni od takiego nieszczęścia... — odrzekł odźwierny — kapitan Hektor, jeden z oswobodzicieli rzeczy pospolitej Texas!... pan tak wspaniałomyślny... tak przystępny... tak dobry... tak wesoły... Nie, nie, takim ludziom nie wolno umiérać... bo ich zbyt mało... Chciałem tylko powiedzieć że od pół roku straciliśmy lokatora w kapitanie Hektorze.
Bamboche, oswobodziciel rzeczypospolitej Texas?... To mię zrazu zdziwiło; ale, w naiwnéj łatwowierności mojéj przypuszczałem, że mógł przez kilka lat wędrować po Nowym-Świecie, gdzie zapewne dosłużył się stopnia kapitana; zuchowatość i energia Bambocha utwierdzały mię w tém przypuszczeniu. Uradowany że o przyjacielu moim wspominają z takiem uszanowaniem i przychylnością, tém bardziéj widziéć go zapragnąłem, spytałem więc odźwiernego;
— A obecnie, gdzie kapitan mieszka?
— Przy ulicy Seine-Saint-Germain, w Hotelu Południa... pan kapitan wyprowadził się z przepysznego mieszkania, które najął i umeblował w naszym domu, bo cyrkuł ten zbyt był hałaśliwym dla jego ojca, signora markiza.
— Jego ojciec markiz? — rzekłem machinalnie, gdyż wiadomość że Bamboche synem markiza, nierównie bardziéj mię dziwiła jak jego przemiana w kapitana... oswobodziciela Texydy; i nie ukrywając przed woźnicą mojego zdziwienia, powtórzyłem:
— Jego ojciec markiz?
— Tak panie, — odezwał się gadatliwy odźwierny. — Pan więc nie wiesz że signor markiz Annibal Bambochio, ojciec kapitana Hektora, przybył do Paryża na jego zaślubiny?
— Na zaślubiny kapitana?
— Tak jest, z poufną miną rzekł odźwierny, to pyszna partva! z córką hiszpańskiego granda... Kapitan powiadał mi... że grand to więcéj jak książę.
— Z córką hiszpańskiego granda? — coraz bardziéj zdumiony powtórzyłem.
— Ani mniéj ani więcéj, mój panie. Kapitan Wyprowadzając się ztąd powiedział mi: „Mój dzielny kolego”... (bo każdego nazywał kolegą... to téż każdy byłby za nim w ogień poszedł) — nawiasowo dodał odźwierny; — mój dzielny kolego — powiedział kapitan — kiedy się rozgoszczę w pałacu mojego teścia, w hiszpańskiéj stolicy... przyjmę ciebie za szwajcara, i sprawię ci hallabardę!... — Może kapitan już o mnie zapomniał, — wzdychając dodał odźwierny, a kiedy pan go znasz... nieźle byłoby żebyś mu przypomniał tę obietnicę...
— Niezawodnie... znam kapitana i przypomnę wasana jego pamięci, — odpowiedziałem nie myśląc co mówię.
Kręciło mi się w głowie. Bamboche żeni się z córką hiszpańskiego granda!! Mimo wrodzonéj łatwowierności mojéj, to mi się wydało niepodobieństwem, ale wnet ślepa przyjaźń szepnęła mi: A dlaczegoby tak być nie miało? Bamboche, młody, przystojny, śmiały, przedsiębierczy; rozmowa jego z Klaudyuszem Gérard wnosić każe, że umysł jego rozwinął się, wykształcił. Cóż w tém tak niepodobnego że zawrócił głowę młodéj dziewczynie? Jest kapitanem, a mundur równoważy wszelkie stany.
Słysząc podobne pochwały Bambocha, takiéj doznawałem przyjemności, że mimo chęci szybkiego z nim widzenia się, wzruszony rzekłem do odźwiernego:
— A więc... bardzo kapitana lubiono?
— Czy go lubiono, mój panie! wszakże złoto mu z rąk płynęło, dobrze mówię... z rąk mu płynęło. Takiego człowieka nigdy jeszcze nie widziano... Oto naprzykład: kupił przepyszne meble, i używał ich tylko przez pół roku, kiedy się przeniósł z swym ojcem, signorem markizem, na przedmieście Saint-Germain. Otóż! te meble przedał tapicerowi za czwartą część wartości, bez targu; zatrzymał tylko meble z jadalnego pokoju; a wiész pan dlaczego? żeby je potém rozdał posługaczom, mówiąc: macie to na piwo, a warte były blizko dwa tysiące franków. Mnie zaś, dał na piwo, basetlę z przepysznym, złotem wysadzanym smyczkiem, i ułaskawionego niedźwiedzia, którego trzymał w ogrodzie. Basetlę sprzedałem za sto pięćdziesiąt franków, a niedźwiedzia za dwieście, do menażeryi w ogromie botanicznym... i jakże tu nie kochać takiego człowieka!...
— Mówisz więc że kapitan miał dobre serce? — zapytałem go po tém wyliczeniu hojności Bambocha.
— Tak sądzę, mój panie; za wszystko płacił bez targu! ale za to żywy był jak proch; nie zważał czy ma ręką czy nogą uderzyć; jednak nie można się było za to gniewać... bo w końcu na załagodzenie sprawy zawsze dał na dobrą szklankę wina.
Ta niewolnicza i interesowna pokora oburzyła mię. Zawsze wreszcie wyobrażałem sobie Bambocha rozrzutnym aż do szaleństwa, żywym i nieokrzesanym, i nie dziwiłem się bynajmniéj słysząc o nim takie wieści. W nadziei, że dowiem się coś o Baskinie, z niejakiém zakłopotaniem spytałem odźwiernego:
— Czy nie odwiédzała czasami kapitana... młoda dziewczynka... blondynka... z czarnemi oczami?
— Młoda dziewczyna?... ah ba! powiedz pan raczéj tuziny dziewcząt! bo kapitan to zuch nielada... i córka hiszpańskiego granda zrobi wielkie oczy... albo téż zmruży je zupełnie, i podobno lepiej na tém wyjdzie.
— Ta młoda dziewczyna, — rzekłem wahając się — nazywała się Baskina.
— Baskina?... nie, nie znam jej, — rzekł odźwierny. Zresztą żadna z nich nigdy nie wymieniła swojego nazwiska, być może że i Baskina była między niemi.
Nie wiém dlaczego, serce moje zrazu uradowane coraz bardziéj się ściskało, rzekłem więc do odźwiernego:
— Mój panie, uczyń mi tę łaskę i napisz mi adres kapitana.
— Z największą chęcią. Czegóżbym nie uczynił dla przyjaciela kapitana Hektora Bambochio?
Podał mi kawałek papieru, na którym napisane było:
Pan kapitan Hektor Bambochio, przy ulicy Seine-Saint-Germain, w hotelu Południa.
Wsiadając do fiakra adres ten oddałem woźnicy. Odźwierny z uszanowaniem spuścił stopień, i rzekł mi:
— Racz pan przypomnieć kapitanowi obiecaną mi posadę szwajcara w Hiszpanii...
— Nie zapomnę, — odrzekłem.
I powóz ruszył ku wskazanej ulicy.
Noc wówczas już zupełnie zapadła.
Z zimną krwią zastanawiając się nad słowami odźwiernego, mimo zupełnéj nieświadomości świata, przeczułem że przesadzał lub kłamał, domyśliłem się jak awanturnicze i ryzykowne być musiało życie Bambocha od czasu naszego rozłączenia się: a jednak mimo to i może właśnie dlatego, coraz niecierpliwiej oglądać go pragnąłem.
Po chwili powóz zatrzymał się na ponuréj i wtedy już zupełnie pustéj ulicy, której widok szczególną stanowił sprzeczność z jaśniejącą i ożywioną ulicą jaką dopiero opuściłem.
Powóz otworzył się; wysiadłem przed wrotami wiodącemi na ciemne i wązkie przejście.
— Czy tu jest hotel Południa? — spytałem woźnicy, bo to mieszkanie wydało mi się za skromne dla signora markiza Annibala Bambochio, przyszłego teścia córki hiszpańskiego granda.
— Tutaj, proszę jegomości. Spojrzyj jegomość na latarnię, — rzekł woźnica pokazując mi coś nakształt szklannéj podłużnéj klatki wewnątrz oświetlonéj, na któréj znajdował się napis czerwonemi literami: Hotel Południa.
Omackiem wszedłem na ciemne przejście i zatrzymałem się przed światełkiem, wydobywającym się z pokoju zamkniętego drzwiami do połowy oszklonemi.
Kobiéta nędznie odziana, drzemała na krześle pod piecem; za nią dostrzegłem numerowaną deskę, opatrzoną goździami na których wisiało mnóstwo kluczy.
— Pani, — rzekłem otwiérając górną ramę tych drzwi — czy kapitan Bambochio jest w domu?
— Co, co? — spytała nagłe przebudzona kobieta, przecierając oczy i patrząc na mnie zagniewana — o co pan pytasz?
— Pytam panią, czy kapitan Bambochio jest w domu?
— Kapitan! — z przyciskiem i szyderczym gniewem zawołała kobieta — kapitan!! — i rysy jéj nasrożyły się, głos stał się coraz bardziéj piskliwym; wreszcie z szybkością, któréj by nic tamować nie zdołało, dodała:
— Kapitan, dzięki Bogu, już się ztąd wyniósł i mam nadzieję że w tym domu ani nogą nie postanie... pięknymi kapitan, ha!... gbur, awanturnik, pijak, burda,.. aż kilku lokatorów umyślnie się ztąd wyniosło aby z tym łotrem nie mieszkać... dwóch studentów, ranił w pojedynku, a to z powodu jednéj głupiéj dziewczyny która tu z nim żyła, a mojemu siostrzeńcowi wybił dwa zęby, za to że biedak użalił się, iż mu musi w nocy drzwi otwierać... Właściciel musiał wezwać siły zbrojnéj nim tego zbójcę ztąd wyrzucił, a łotr ten zajmował najpiękniejsze pokoje na pierwszém piętrze! Ha włoski rozbójniku!... czekajno, ja ci tego nie zapomnę...
Ciągłe sprzeczności. Wspomnienia jakie Bamhoche pozostawił w tym domu, a pochwały odźwiernego; powierzchowność tego mieszkania, a wspaniały dom w którym byłem przed chwilą — jakże to wszystko z sobą pogodzić? złudzenia o jego teściu, hiszpańskim grandzie, o bogatém małżeństwie, w które czas jakiś wierzyłem, znikły jak sen; wstydziłem się żem tych wszystkich bezczelnych baśni o przyjacielu dziecinnych lat moich od razu należycie nie ocenił.
Niezbyt skory do dalszéj rozmowy, spytałem téj kobiéty:
— A nie mogłabyś mi pani wskazać gdzie kapitan obecnie mieszka?
— Nie jestem pańską służącą, — grubiańsko odpowiedziała mi, — szukaj pan tego rozbójnika, gdzie sam zechcesz.
Ta odpowiedź przeraziła mię, bo jedyną, ostatnią nadzieję pokładałem w Bambochu. W jakiemkolwiekby się znajdował położeniu, tyle byłem pewny siebie iż nie lękałem się zgoła jego szkodliwego wpływu; wreszcie zbyt ufałem jego przyjaźni, i rozsądkowi, iżbym wątpić mógł, żebym za jego przyczynieniem się nie wybrnął z ostateczności, w któréj się znajdowałem.
Właśnie chciałem powtórzyć moję prośbę aby przecież wywiedzieć się u téj kobiéty o pomieszkaniu Bambocha, gdy nagle zmieniając myśl, zawołała:
— Jednak powiem panu gdzie mieszka... bo jak się pan z nim zobaczysz, oświadczysz mu że tu o nim pamiętają, że go często wspominają; uprzedzisz go pan zarazem że gdyby tu przyszedł na swoje nieszczęście, to go przyjmiemy jak należy siłą zbrojną i kommissarzem; niech nie myśli że się bojemy jego wielkich rąk i zbójeckiej miny!
— Chciéjże pani tedy powiedzieć mi nakoniec gdzie mieszka, — rzekłem zniecierpliwiony.
— Otóż! kiedy się ztąd wyprowadzał, rzekł bezczelnie iż gdyby tu przyszły do niego zaproszenia do dworu... do dworu! no proszę pana... czy taki łotr bywa u dworu, albo gdyby mu kto przysłał worki ze złotem, lub szkatułki z brylantami (czego to mu się chce...) żeby mu te zaproszenia i pieniądze przysłać do rogatek de la Chopinelle na przesmyk lisa, pod N. 1.
— Dziękuję pani — rzekłem szybko odchodząc, z obawy abym nie zapomniał tego adresu, a zaraz go powtórzyłem woźnicy.
— Do djabła! — rzekł, — to jakby na końcu świata... No, ale kiedy jestem najęty na godziny... to i pojadę... na godziny... Rogatki de la Chopinette znam,., ale przesmyku lisa nie znam, a jednak już dawno jeżdżę po bruku Paryża. Mniejsza o to, zapytam się.
I povwóz daléj się potoczył.
Smutek mój i niespokojność coraz bardziéj wzrastały; zaczynałem obawiać się czy znajdę Bambocha, i jeżeli tak od domu do domu jeżdżąc nadaremnie szukać go będę, co pocznę? co się ze mną stanie w Paryżu?




20.
Przesmyk lisa

Powóz długi czas przebiegał puste cyrkuły, wreszcie wjechał na bardziéj ożywioną ulicę i zatrzymał się przed sklepem wina. Usłyszałem jak woźnica spytał kilku ludzi gwarzących na progu téj szynkowni:
— Słuchajcieno koledzy, a gdzie tu jest Przesmyk lisa?
— Jak wyjedziesz za rogatki, powiedział jeden, weź się w piérwszą ulicę na lewo, potem na
prawo, potém znowu na prawo... daléj wyjedziesz na pole i będziesz na przesmyku.
— Dziękuję — odrzekł woźnica.
— Słuchaj-no stary — odezwał się inny głos, — wiesz, że powozem nie wjedziesz na przesmyk... zatrzymaj się przy kołowrocie, tam w tych komórkach nie mieszkają ludzie powozami jeżdżący...
— To téż, — wtrącił trzeci, — zasłużysz na krzyż legii honorowéj, mój stary, jeżeli tam zajechać potrafisz... bo będziesz piérwszym woźnicą, który się dostał na Przesmyk lisa.
— Dobrze, dobrze, mój żartownisiu! — odparł woźnica i zaklął zniecierpliwiony, zacinając zdyszałe konie.
Zostawiwszy za sobą rogatkę, przebywszy kilka zupełnie ciemnych i pustych uliczek, które jedynie słaby blask latarni rozwidniał, woźnica z niebezpieczeństwem przewrócenia dostał się nakoniec na wskazane pole i po upływie kilku minut stanął: Otworzył mi i nie tając złego humoru, rzekł:
— Do tysiąca piorunów! co za droga! jegomość możesz się szczycić, że masz znajomości we wszelkiego rodzaju cyrkułach, począwszy od hotelu przy Chaussée-d’ Antin aż do Przesmyku lisa, ale pomimo to, już po ósméj a ja jeszcze nic nie jadłem, ani moje konie. Czy pan tu długo zabawisz?... może bym tymczasem dał koniom owsa.
— Zaraz się dowiem czy osoba któréj szukam jest w domu — odrzekłem woźnicy, — i w takim fazie przyjdę po moje zawiniątko... nie będziesz więc długo na mnie czekał.
I oddaliwszy się od powozu, wszedłem na wązki, błotnisty, cuchnący przesmyk, z obu boków otoczony domami a raczéj czarnemi lepiankami, z których ledwo kilka było wewnątrz nieco oświetlonych.
Na adresie wskazano mi Nr 1. Gdy więc w pośród ciemności nic rozpoznać nie mogłem, zapukałem do drzwi piérwszego domku przesmyku.
Po długiém milczeniu, usłyszałem za drzwiami powolne stąpanie i spytano mię:
— Kto tam?
— Czy tutaj Nr 1 na przesmyku lisa?
— Na przeciwko... gapiu!... tutaj numer dwa — mrucząc odrzekł tenże głos.
Przeszedłem przesmyk wszerz i zapukałem do drzwi domu, napozór nie tak opustoszałego. Przez szczeliny okiennic zasłaniających dolne okna dostrzegłem światło. Chociaż dwukrotnie zapukałem, nikt mi nie otwierał, ale zdało mi się że w tym domu chodzą szybko tu i owdzie, a nawet dosłyszałem kilka razy powtórzone słowa:
— Prędzéj... prędzéj...
Zniecierpliwiony, znowu silniej zapukałem; nakoniec otworzono jedno dolne okno, odsunięto nieco okiennice i jakiś zakatarzony głos zapytał mię:
— Kto tam?
— Czy tutaj Nr. 1 na przesmyku lisa?
— Tutaj.
— Czy kapitan Hektor Bambochio w domu?
— Jak pan mówisz?
— Kapitan Hektor Bambochio.
— Tu nikt podobny nie mieszka, — odpowiedział głos i okiennice nagle się zamknęły.
— Tego się właśnie obawiałem, — rzekłem sobie w rozpaczy. Straciłem ślad Bambocha. O mój Boże! co czynić?
Okiennice wprawdzie zamknięto, ale okno samo jeszcze było otwarte. Usłyszałem że w mieszkaniu kilka głosów coś między sobą szeptało; miałem już z niczém odejść, alem się jeszcze nieco zatrzymał, i dobrze zrobiłem; okiennica znowu się otworzyła i ten sam zakatarzony głos rzekł mi:
— Hej! człowiecze! a gdzieżeś tam?
— Jestem, a czego chcesz?
— Tu niema kapitana... kapitana?... jakżeś go tam nazwał?
— Hektora Bambochio.
— Ah, tak... jego tu nie ma... ale znamy niejakiego Bambocha.
— Jego to właśnie szukam, — z ożywioną nadzieją zawołałem, — jest to jego istotne nazwisko, ale... nie wiém dlaczego każe się nazywać kapitanem Hektorem Bambochio?
— Ah! nie wiész dlaczego tak się każe nazywać? — z niedowierzaniem powtórzył głos.
I znowu zaczęły się szepty po za okiennicę, po chwili zaś głos dodał:
— Czy znasz hasło?
Hasło?... a co to znaczy?
— Nic... to tylko na żart... dobra noc, — drwiąc powiedział.
I przeklęta okiennica znowu się zamknęła.
Nie chcąc wyrzec się ostatniéj nadziei, znowu zapukałem do okiennicy, wołając:
— Panie wysłuchaj mię, błagam, jestem od dzieciństwa przyjacielem Bambocha. Już ośm lat jak go nie widziałem. Dzisiaj dopiero przybyłem do Paryża, i to po raz pierwszy w życiu... abym zaś pana przekonał że dobrze znam Bambocha, i że jestem jego najlepszym przyjacielem... powiem że ma na piersiach wykłute wyrazy: Braterska przyjaźń dla Marcina. A tym Marcinem... ja jestem.
Szczerość mowy mojéj i przytoczone szczegóły, musiały zapewne zmniejszyć nieco podejrzenie mieszkańców tego domu, gdyż po nowéj naradzie za okiennicą, głos powiedział mi:
— Czy wiesz gdzie jest szynk pod Trzema Beczkami?
— Powtarzam panu... że dzisiaj dopiero przyjechałem do Paryża, nie znam więc tego szynku.
— W rogatkach de la Chopinete wskażą ci... szynk pod Trzema Beczkami... niedaleko... Między jedenastą a dwunastą w nocy Bamboche tam będzie; bo tam bywa co wieczór..
— A więc Bamboche nie tutaj mieszka?
— Dobra noc...
I mimo moje nalegania, mimo prośby, okno tym razem na dobre zamknięto: nie dowiedziałem się więc gdzie mieszka Bamboche.
Jakkolwiek pozostała mi tylko bardzo niepewna nadzieja, przekonałem się przynajmniéj że Bamboche jest w Paryżu, i spodziewałem się że go obaczę jeszcze tego samego wieczora. — Wróciłem do woźnicy i rzekłem mu:
— Czy wiész gdzie jest szynk pod Trzema Beczkami? Mówiono mi że to blizko. Jak tam przyjedziemy, będziesz mógł i sam co zjeść... i konie popasiesz.
— Szynk pod Trzema Beczkami? o! znam go bardzo dobrze, — wesoło odpowiedział woźnica. — W niedziele i w poniedziałki często tam stawam. I owszem w takich miejscach, mogę czekać na jegomości dopóki tylko sam zechcesz, ani ja, ani moje konie użalać się na to nie będziemy. — Staniesz pan tam za dziesięć minut.
I ruszyliśmy ku szynkowi pod Trzema Beczkami. Po raz piérwszy od rana, pomyślałem, że ciągłe jeżdżenie tym powozem który nająłem zaraz po mojém przybyciu do Paryża, będzie pewno zbyt kosztowne. Ale żem zupełnie nie znał Paryża, sama zatém natura poszukiwań moich zmuszała mię do tego wydatku. Widząc jednak że te poszukiwania zbliżają się ku końcowi, postanowiłem zrazu zapłacić fiakra... ale myśl dziecinna i niedorzeczna którą jednak pojmą ci co się w podobném znajdowali położeniu, wstrzymała mię od odprawienia go piérwéj nim Bambocha obaczę... A dlaczego głównie zatrzymywałem ten powóz tak kosztowny? Oto dlatego że nieznając nikogo w tém ogromném mieście, sądziłem iż człowiek który mię od rana woził nie był mi już zupełnie obcym.
W obecnéj chwili, myśl ta zdaje mi się zbyt nierozsądną, lecz kiedy wspomnę jak okropnego doznałem wrażenia gdym sobie pomyślał:
Jeżeli dzisiaj Bambocha nie znajdę... ja, który jestem sam, w tém ogromném mieście, sam, bez zasobów, bez znajomości, — pojmuję żem musiał woźnicę uważać prawie za znajomego...
Gdy powóz zatrzymał się przed szynkiem pod Trzema Beczkami, rzekłem do woźnicy:
— Poczekaj na mnie... zabawię tu jakiś czas.
— A zawiniątko jegomości?
— Niech zostanie w powozie.
— Żeby je kto świsnął, nieprawdaż? Nie, nie... bądź iegomość spokojny, schowam je w walizę; a będzie mądry kto je tam znajdzie.
Ta ostrożność wykryła mi nową dobrą stronę woźnicy; wreszcie i twarz tego, dosyć już podżyłego człowieka wydała mi się uczciwą i szczerą. Zrazu miałem chęć podzielenia się z nim moim posiłkiem, bom był złamany trudem, potrzebą, i chciałem, korzystając ze sposobności, wzmocnić nieco siły... ale nie śmiałem zdobyć się na to zaproszenie, nie przez dumę, jak to każdy pojmie, lecz przez zupełnie przeciwne uczucie; oto, obawiałem się żeby to nie wzniecało nieufności jego.
Podczas więc gdy schował moje zawiniątko, wszedłem do szynku, o téj godzinie prawie pustego; siedziało w nim jednak za stołami kilku pijących. Po ich odzieży, obejściu i mowie, łatwo poznałem że należą do klassy rzemieślniczéj; wyglądali na dzielnych robotników, co dzięki niespodzianemu zarobkowi wesoło sobie zapijają. Nie znalazłem tam żadnego z tych odrażających i nikczemnych typów, jakie w ciągu wędrownego życia z Bambochem i Baskiną napotykałem nieraz w nizkiego rzędu szynkach, nawiedzanych przez próżniaków i złoczyńców, w szynkach, w których śpiewaliśmy lub żebrali.
Powoli téż nikła niespokojność i przestrach jakiego mię nabawił tajemniczy sposób, w jaki mnie przyjęto w mniemaném mieszkaniu Bambocha: nie wnioskowałem źle o moim przyjacielu, który uczęszczał do szynku nawiedzanego przez uczciwych rzemieślników.
Usiadłem w samotnym kącie, naprzeciw drzwi tak, abym dostrzegł Bambocha skoro tylko wejdzie; zażądałem nieco mięsa, chleba i wody. Spojrzałem na zegar, wskazywał dziewiątą... W najgorszym razie zatem, musiałem jeszcze czekać dwie lub trzy godziny.
Zacząłem sutą moję ucztę, ciągle niespokojny wlepiając wzrok w drzwi szynkowni, i bacznie wpatrując się każdemu wchodzącemu, pewny zresztą że natychmiast poznam Bambocha; bo mimo kilku lat upłynionych od czasu naszego rozłączenia się, energiczne i wybitne jego rysy wyraźnie mi były przytomne.
Gdym tak patrzył na drzwi, wszedł mężczyzna wysmukły, najwięcej dwadzieścia pięć lat miéć mogący. Oblicze jego odznaczało się regularnością i rzadką męzką pięknością, lubo nieco zmordowane; był blady, a ta bladość jeszcze się mocniéj odbijała przy ciemnych brwiach i dosyć długich faworytach, zwłaszcza że stary, czarny jego paletot zapięty był aż pod szyję, przy któréj nie postrzegłem ani kołnierzyka od koszuli, ani chustki. Obuwie i spodnie téj osoby zanurzane były w błocie, kaszkiecik miał zupełnie bezkształtny.
Mimo tak nędznego ubrania, a raczéj z powodu sprzeczności jego ubioru z piękną i prawdziwie szlachetną twarzą, widok tego człowieka każdego uderzać musiał. Przystąpił nieco ku miejscu gdzie siedziałem, i wtedy postrzegłem że się chwieje na nogach, wodząc wkoło błędnym, pijanemu właściwym wzrokiem.
Przypadkiem, czy też umyślnie, po niejakiém wahaniu się, zmierzył ku mojéj stronie, a lubo oprócz mojego żaden stół nie był zajęty, usiadł po mojéj prawéj ręce.
Usiadł zaś ciężko, jakby mu nogi posztywniały; przez chwilę ani się ruszył, wreszcie zdjął kaszkiet i sądząc zapewne że go kładzie na zajmowanéj przez nas ławce, spuścił go na moje nogi.
Przez wrodzoną mi uprzejmość, a raczéj przez wzgląd na stan tego człowieka, podjąłem jego kaszkiet i położyłem na ławce. Nowy mój sąsiad postrzegł to... wtedy, mile i z wszelką uprzejmością pochylając się ku mnie, rzekł:
— „Po tysiąc razy przepraszam pana za jego trudy, nieskończenie wdzięczén jestem za jego uprzejmość.“
Nigdy w życiu najmniejszego nie miałem pojęcia o tak zwanym wielkim świecie; lecz jakby instynktowo poznałem że człowiek z wielkiego świata nie byłby się inaczéj wyraził, i że ukłon i giest nacechowane były najwytworniejszą grzecznością.
Rzecz szczególna! przez chwilę w któréj ze mną rozmawiał, z twarzy jego znikła powłoka ponuréj obojętności, a osiadł na nim wyraz czarowny wdziękiem i uprzejmością. Potém fizjonomia jego stała się znowu nieruchomą.
Posługacz sklepowy przystąpił k,u temu nowemu gościowi i spytał od niechcenia:
— A co ci podać mój zuchu?
— Karafkę wódki... — zwolna odparł mój sąsiad, i zdało mi się że mówił to chrapliwym, zupełnie odmiennym głosem.
— Czy chcesz kieliszek mały? zapytał posługacz.
— Chce karafkę wódki i płace za nią... odrzekł sąsiad, poczém z największą flegmą sięgnął do kieszeni od kamizelki i wydobył kilka sztuk złota, wziął jedne i rzucił ją na ceratę stół pokrywającą.
Zdziwiony posługacz zrazu spojrzał na tego człowieka, wziął piéniądz i przypatrywał mu się z niedowierzaniem, wywołaném zapewne nędzną powierzchownością przybylca.
— Idź do kantoru... i brzęknij tym piéniądzem... — rzekł tenże ciągle niewzruszony, jakby go zgoła nie obchodziło krzywdzące podejrzenie posługacza.
Ten, niekoniecznie przywykły do delikatności, istocie poszedł do kantoru; gospodarz szynku kilka razy brzeknął złotym piéniądzem; poczém posługacz wrócił przynosząc go, i rzekł:
— Dobry...
— No, to daj mi karate wódki — zwolna i chrapliwie odparł mój sąsiad.
— Czy zapieczętowaną, proszę pana? teraz już z niejakiém uszanowaniem zapytał posługacz — w najlepszym gatunku?
— Nie.... karafkę wódki takiéj, jaką pijają gałganiarze gdy tu przychodzą... i zapłać sobie.
— To jakiś Anglik, — oddalając się, półgłosem rzekł posługacz.
Coraz mocniéj zdziwiony, ciekawie spojrzałem na tego człowieka, nie spuszczając jednak z oczu drzwi, bo ciągle spodziewałem się że Bamboche przybędzie.
Posługacz wrócił, postawił na stole karafkę i mały kieliszek, i zdał resztę ze złotego piéniądza.
— Szklanki! — rzekł mój sąsiad, — i odsunąwszy na bok dwadzieścia soldów, dał znak posługaczowi aby je wziął dla siebie.
— To jakiś milord, znowu półgłosem powiedział posługacz i spiesznie przyniósł szklankę.
Nieznajomy wsypał w kieszeń zdane sobie drobne pieniądze, nie licząc ich wcale, nalał pół szklanki wódki i wychylił ją od razu.
Potem, oparł głowę o ścianę i siedział nieruchomy, patrząc w górę i kiedy niekiedy bębniąc palcami po stole.
Patrzyłem nań ukradkiem. Jego rysy, dotąd nieruchome i ponure, ożywiały się chwilowo; uśmiechnął się, a ten uśmiech był powabny i przebiegły zarazem; wzruszył ramionami, zanucił coś pod nosem i wpadł znowu w pierwotną obojętność.
Wtedy przyszedł mi na pamięć Limoussin, mój piérwszy pan; nie wiém dlaczego, ale upatrywałem jakieś podobieństwo między przywidzeniami, jakim ten biédny mularz w niedzielném opilstwie ulegał, a osłupieniem, jak się zdawało pełném wewnętrznych urojeń, tego licho ubranego człowieka, który według licznych skazówek nie był zapewne tém, czém się przedstawiał. Te wspomnienia z odległych lat zajęły mię na chwilę, bo się odnosiły do Bambocha. Lekki szmer wyrwał mię z zadumienia. Spojrzałem na sąsiada; wylał on połowę płynu zawartego w szklance, Resztę wypił, a ulegając zapewne jakiemuś kaprysowi pijaństwa, koniec wskazującego palca umoczył w rozlanéj wódce, która się wiła po ceracie, i zaczął kréślić tu i owdzie dziwaczne figury. Z tém większą uwagą śledziłem poruszenia tego nieznajomego, że nowe właśnie spostrzeżenie potwierdziło moje podejrzenia: ręka jego była nadzwyczaj biała i rzadkiéj piękności, paznokcie długie i gładkie; na małym palcu miał kilka złotych pierścionków, a na jednym, który był ozdobiony czerwonym kamieniem, dostrzegłem coś nakształt herbu.
Z machinalną zatém ciekawością śledziłem kapryśne poruszenia wskazującego palca sąsiada mojego, który zaniechawszy kombinacyj dziwacznych figur, zaczął kreślić wielkie litery: naprzód napisał R, potem E... Tak utworzona zgłoska RE nieopisane na mnie wywarła wrażenie; było to coś dziwnego, niepokojącego, coś co mię dręczyło... słowem było to jakieś przeczucie.
Nie mogłem odjąć wzroku od jego palca... wszelkiemi siłami myśli mojéj, jeżeli tak rzec można, przyspieszałem dokończenie trzeciéj litery, którą kreślić zaczął, wszakże (wspomnienia moje bynajmniéj nie mylą mię) nie zbadałem przyczyny takiéj niecierpliwości. Nakoniec, palec nieznajomego dokończył konturu... było to G...
Nagle te trzy litery... zaczynające imię Reginy, wydały mi się jakby ogniem nakreślone.
A jednak ileż to innych wyrazów od nich się zaczyna... Lecz nie w tém jaka fatalność wmawiała we mnie, że ten wódką opiły człowiek, swym ociężałym palcem nakreśli, na stole w szynkowni... święte dla mnie imię.
Zapomniałem o wszystkiém, o Bamhochu, o rozpaczliwém położeniu mojém, o przyszłości, a z dojmującą trwogą śledziłem ciągle ruchy palca tego nieznajomego... zaczynał kréślić inną literę... ale kiedy niekiedy przerywał sobie... Głowa jego kiwała się jużto na prawo, już na lewo, to się znowu naprzód pochylała, a tymczasem nabrzmiałe powieki przymykały się nieco.. Nakoniec... skréślił nową literę... było to I, a wkrótce potem N, wreszcie A... i wyczytałem na stole, wielkiemi literami wypisane imię REGINA.
Powiedzieć com wtenczas uczuł, niepodobna: ani na chwilę nie przypuszczałem że to imię należeć mogło do innéj osoby, i powiedziałem sobie: Regina jest w Paryżu; ten piękny, szlachetny i zapewne bogaty młodzieniec kocha ją... i widać że jéj pamięć cały jego umysł owładnęła, bo nawet wśród tak haniebnego opilstwa lubi kréślić to drogie dla siebie imię.
Nieznajomy... napisawszy to imię, przypatrywał mu się przez jakiś czas z głupowatém zadowoleniem, coraz silniéj i częściéj kiwając ociężałą głową; potém wydał jakiś śmiech gardłowy; wymówił kilka słów niezrozumiałych, założył ręce na stole, ciężko oparł na nich czoło, i zasnął, a raczéj zdrętwiał przytłoczony opilstwem...
Nieco powyżéj miejsca na którém oparł się ten człowiek, imię Reginy jeszcze się moim oczom przedstawiało; wstałem powoli i z pobożném niemal uszanowaniem zatarłem zupełnie to sprofanowane imię.
Gdym wracał na miejsce, drzwi szynkowni znowu się otworzyły. Nie mogłem wstrzymać się od mimowolnego wykrzyknienia.
Na zewnętrznych ciemnościach postrzegłem rysującą się złowrogą twarz kaleki bez nóg. Przez ośm lat jak go nie widziałem, rysy jego jeszcze bardziéj ogorzały, zawsze jeszcze wydawał się silny i gotów na wszystko, jednak prawie zupełnie osiwiał; ubiór jego nie oznaczał nędzy. Stanął na progu otwartych drzwi, jakby się bał wejść do szynku, zdawał mi się niespokojny, strwożony. Nakoniec wytknąwszy głowę przez otwarte drzwi, rzekł do kupcu win zakatarzonym głosem, wielce podobnym do głosu, którym mi odpowiadano z poza okiennicy w domu na przesmyku lisa:
— Czy był tu dzisiaj Bamboche?
— Nie, — sucho odrzekł mu gospodarz, jakby prędko pragnął pozbyć się natrętnego gościa.
— Jeżeli przyjdzie, — spiesznie dodał kaleka bez nóg, — powiedz mu żeby tam nie przychodził dzisiejszéj nocy, bo się tam dzisiaj dymi. On to zrozumié... wszak mu powiész to, nieprawdaż?
— Dobrze... dobrze... — odparł szynkarz, i, jak to mówią, zamknąwszy drzwi przed nosem kaleki bez nóg, dodał mówiąc sam do siebie:
— Precz mi ztąd łajdaku!




21.
Noc.

Nie było więc żadnéj wątpliwości: kaleka bez nóg odnowił znajomość z Bambochem; o niego bowiem chodziło gdy bandyta strwożony wchodząc do szynku zawołał: Jeżeli przyjdzie, powiedz mu żeby tam nie przychodził dzisiejszéj nocy... bo się tam dzisiaj dymi... on zrozumié...
Nie przenikając znaczenia tych słów tajemniczych, jednak z nich wnioskowałem że i Bambochowi i kaléce bez nóg wspólne grozi niebezpieczeństwo.
Truchlałem na myśl że Bamboche żyje w spólnictwie z tym zbójcą, nie śmiałem nawet pytać szynkarza o przyjaciela dziecinnych lat moich, aby się upewnić czy go dzisiaj jeszcze będę mógł widzieć, bo sposób w jaki przyjęto kalekę bez nóg odebrał mi odwagę. Widząc jednak że już zbyt późno, i ulegając ostateczności mojego położenia, przemogłem dalsze namysły, zbliżyłem się do kantoru aby zapłacić moję należytość i wtedy dopiéro postrzegłem że wszyscy pijący zniknęli. W szynku Pozostałem tylko ja i ciągle śpiący mój sąsiad. Samotność ta ośmieliła mię; spytałem szynkarza:
— Ileż panu winienem?
— Za mięso sześć soldów, za chléb dwa, razem ośm soldów.
Położyłem piéniądz na kantorze, i rzekłem:
— Zapewniono mię mój panie, że niejaki Bamboche bywa tu co wieczór.
Usłyszawszy imię Bambocha szynkarz zmarszczył brwi, i odpowiedział z nieukontentowaniem:
— Szynk mój jest publiczny... muszę więc przyjmować w nim wszelkiego rodzaju ludzi.
— Jakże pan myślisz, czy Bamboche przyjdzie tu dzisiaj? — spytałem.
— Nie wiem; ale skoro przyjdzie, — patrząc na zegar odrzekł szynkarz, — to zostanie na dworze; już północ, zaraz zamknę.
— A jutro panie, czy przyjdzie?
— Alboż ja wiém? To tylko pewna, że chciałbym aby tu bywał jak najrzadziéj... bo tylko kompromituje mój dom uczciwy.
— A zdawszy mi resztę, szynkarz dodał;
— Już północ... dobra noc moi panowie!
Lecz obejrzawszy się wkoło, dostrzegł mojego sąsiada który spął ciągle wsparty na stole, i rzekł pół głosem:
— Ah! jeszcze widzę zostaje tu ten pan co to lubi złote pieniądze i karafki.
I z uszanowaniem zbliżył się do śpiącego; ale nie śmiejąc trącić go, zawołał kilka razy:
— Panie!... panie!...
Nieznajomy nie ruszył się.
Straciłem już nadzieję oglądania dzisiaj Bambocha. Nadeszła nieszczęsna chwila, trzeba było wreszcie porachować się z woźnicą. Skoro mu zapłacę pomyśliłem, cóż mi pozostanie? gdzie noc przepędzę?
Wyszedłem z szynku.
Noc była ciemna, wilgotna, zimna. Jedna latarnia fiakra zagasła zupełnie, druga gasnąć zaczynała. Woźnica spał na koźle... ulica była pusto.
Przyszła mi myśl niegodziwa... chciałem odejść nie zapłaciwszy temu człowiekowi... zostawując mu jako rękojmią, trochę bielizny i rzeczy zawarte w mojém podróżném zawiniątku... ale się oparłem téj pokusie; a że spiesznie pragnąłem pozbyć się kłopotu, nie bez trudu obudziłem woźnicę.
— Hum!... co to jest?... ah! to jegomość, — rzekł otrząsając się i drżąc w swym ciasnym płaszczu — to zimno niegodziwe aż do kości przejmuje... trochę sobie zasnąłem... No, ale dokąd jedziemy, proszę jegomości?
— Ja tu zostanę, — rzekłem — chciéj mi oddać zawiniątko i powiédz co ci się należy.
Mocno drżałem gdym te ostatnie słowa domawiał.
Woźnica wydobył swój zegarek, zbliżył go do latarni, i powiedział:
— Jegomość nająłeś mię o wpół do trzeciéj a teraz już po północy... to czyni dziewięć godzin i pół... liczmy dziesięć godzin z tém co mi pan dasz na piwo... to znaczy 15 liwrów i 10 su, ale liczmy l6 liwrów, jeżeliś jegomość ze mnie zadowolony... zaraz oddam zawiniątko.
Podczas gdy woźnica szukał zawiniątka, ja przewracałem w kieszeni, i przeliczyłem resztę pozostających mi pieniędzy... i znalazłem tylko 9 franków i kilka soldów.
Wtedy, jak głupi dzieciak, zapłakałem.
— Oto zawiniątko jegomości, — rzekł mi woźnica.
— Panie, — odezwałem się kładąc mu w rękę wszystkie moje pieniądze, — piérwszy raz dopiéro jestem w Paryżu, przybywszy, pewny byłem że mię mój protektor umieści u siebie... protektor ten umarł dzisiaj rano... pozostał mi tylko przyjaciel dziecinnych lat moich, alem go cały dzień szukał nadaremnie... Spodziewałem się że go tu znajdę wieczorem... zawiodła mię i ta ostatnia nadzieja... Najmując pański powóz, nie znałem ceny... nie mam czém zapłacić panu tego com mu winien.... bo wszystkich pieniędzy posiadam tylko dziewięć franków, i kilka soldów... oto są.. Jeżeli pan chcesz, zrewiduj mię, nie mam już ani szeląga.
— Co mi tam do tego! — zawołał rozgniewany woźnica, — kto nie ma czém płacić, powinien piechotą chodzić.
— Prawda... mój panie, ale ja nie znam Paryża, szło mi o to abym natychmiast znalazł mojego protektora... lecz...
— To wszystko wcale mię nie obchodzi, ja potrzebuję pieniędzy, — przerwał woźnica, — to tak być nie może.
— Ha, to weź pan moje zawiniątko... cały to mój majątek... zostaną mi tylko suknie które mam na sobie....
Łzy które zrazu z wielką trudnością powstrzymywałem, znowu mi się mimowolnie polały, tak dalece bowiem byłem zmartwiony i zawstydzony.
— Cóż to... pan płaczesz? łagodniéj rzekł woźnica, — a więc pan prawdę mówisz?
— Aż nadto wielką prawdę mój panie...
— Cóż pan myślisz uczynić? Gdzie noc przepędzisz?
— Nie wiem, — rzekłem z rozpaczą. I rzecz dziwna, pamiętałem, iż na wiele lat piérwéj, tak samo odpowiedziałem la Levrassowi, kiedy uciekłem od Limoussina.
Wzruszony woźnica powiedział znowu:
— No, nie płacz biédaku. Ja, dnia nadaremno stracić nic mogę,... muszę porachować się z moim panem,... ale wpośród ot takiéj nocy... nie zostawię ani na bruku... ani bez grosza. Masz, weź sobie te dwadzieścia soldów.. i zawiniątko.. przy rogatkach znajdziesz gospodę... pod czerwoną latarnią... tam cię przenocują za cztéry soldy...oto numer mojego powozu... (i dał mi małą karteczkę). Jeżeli kiedy będziesz mi mógł oddać to coś mi winien, to mię mocno ucieszysz bo ja mam żonę i dzieci...
— O! dziękuję... dziękuję panu, — zawołałem z wylaniem się.
W téj chwili, szynkarz otworzył drzwi, trzymał pod rękę człowieka, obok którego przez cały wieczór siedziałem; człowiek ten zdawał się być zupełnie pijany.
— Ah! jak to dobrze, — rzekł szynkarz postrzegając fiakra. Czyś najęty, mój zuchu? spytał woźnicy.
— Nie, — odpowiedział tenże.
— No, to masz tu wybornego klienta, — rzekł szynkarz wskazując człowieka, którego trzymał pod rękę, potem krzyknął mu do ucha:
— Panie, oto fiakr.
— Dobrze, pomóż mi, — odrzekł nieznajomy.
Nie bez trudności wpakowano go do powozu.
— Pański adres, proszę jegomości? — zapytał woźnica.
— Przy wejściu... na... Elizejskie pola... znajdziesz żółty fiakr... zatrzymasz się... przy niem... — zwolna odpowiedział pijany, jednak z jasnością niekiedy właściwą pijanym osobom, mimo powikłanego ich rozumu.
Masz tu za kurs... dodał i wysypał w części do ręki woźnicy, w części na ulice, drobne pieniądze, które mu w szynku zdano.
Woźnica policzył i zawołał uradowany:
— Siedmnaście franków!... to mi rzecz!... to tylko bogacze tak płacą; — a potém jakby nie chciał przyjąć tak niezwyczajngo wynagrodzenia, rzekł do nieznajomego:
— Czy pan wiesz, żeś mi dał siedmnaście franków?... siedmnaście franków, panie?...
Wiém... schowaj sobie... te siedmnaście franków... kurs będzie daleki... ale... nie jedź zbyt prędko... bo ja lubię spać we fiakrze... a nie zapomnij adresu... żółty fiakr... przy wejściu na Elizejskie pola... na koźle... siedzi człowiek... obok woźnicy... zatrzymasz się przy tym powozie[3].
— Rozumiem, proszę jegomości, — odpowiedział woźnica wesoło siadając na kozioł, podczas gdy szynkarz ze środka zamykał drzwi.
Woźnica zaciął konie i rzekł mi odjeżdżając.
— No, mój chłopcze... widzisz że Paryż jest to miasto poczciwców.
I powóz wkrótce znikł w ciemnościach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przez chwilę, przejęty byłem goryczą, nienawiścią i oburzeniem przeciw społeczności, myśląc o tym, zapewne bardzo bogatym człowieku, który tak obojętnie dla zbestwiającéj chimery zmarnotrawił summę za jaką żyćbym mógł przynajmniéj przez dni dwadzieścia, któraby mi mogła ułatwić powrót do Klaudyusza Gérard, dozwoliła uciec z tego ogromnego miasta gdzie widziałem się zgubionym. — Czyliż tak zawsze będzie?... rzekłem sobie w rozpaczy, — dla jednych taki nadmiar wszystkiego, że nudy i przesyt posuwają ich aż do najhaniebniejszych nieprawości, dla drugich taki niedostatek, taka nędza, że z rozpaczy częstokroć wybierać tylko muszą między niegodziwością a śmiercią...
Atoli wnet wspomniawszy na płonność narzekań, na los nieprzeparty, a nadewszystko na nauki Klaudyusza Gérard, — rzekłem sobie: — Oto chwila wprowadzenia ich w wykonanie. Niech mię więc utrzymuje rezygnacya, odwaga, praca i szacunek samego siebie; niech dobrym zamiarom jakiemi mię natchnął, przyjdzie w pomoc pamięć o Reginie, któréj święte imię przypominał mi traf tak smutny. Ku téj to promieniejącéj i czystéj gwiaździe, winienem ciągle podnosić oczy z głębi najdolegliwszych kolei życia mojego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie mogłem wiecznie pozostać pode drzwiami szynku; ulica była wtedy pusta, wilgotny śnieg spadał gęstemi płachtami i przesiąkając moje suknie przejął mię aż do samych kości. Woźnica powiedział mi że pod rogatkami znajdę nocleg za cztéry soldy. — Poszedłem więc daléj, kierowany chwiejącém się światełkiem latarni, które przebijając mgłę, w bladych promieniach połyskiwało na czarném błocie ulicy.
W dziesięć minut późniéj spotkałem gałganiarza, który z koszem na plecach, latarnią i haczykiem w ręku, grzebał w kupach śmieci nagromadzonych po kątach. W obawie abym nie zbłądził, spytałem czy nie zna gdzie w pobliżu jakiego domu, w którymby można przenocować.
— Druga ulica na lewo, a potém piérwsza na prawo... znajdziesz tam czerwoną latarnię. — odpowiedział ten człowiek nie patrząc na mnie i nie przestając pracować.
Nareszcie po upływie drugich dziesięciu minut znalazłem się na wązkiéj ulicy, naprzeciw jakiegoś nieschludnego domu; do drzwi prowadziły drewniane schody, wzniesione nieco nad powierzchnią ulicy. Drzwi te były otwarte; postąpiłem kilka kroków, ale wnet zatrzymałem się usłyszawszy zajadłe szczekanie wielkiego psa. Prawie natychmiast stanął przede mną jakiś krępy człowiek dwuznacznego wejrzenia, z ogromnym kijem pod pachą; zasłonił ręką płomień świecy i opryskliwie zapytał czego żądam.
— Chciałbym przenocować w tym domu, mój panie.
— Proszę o paszport?
— Oto jest...
— Należy się cztery soldy... z góry — powiedział dobitnie, dosyć obojętnie spojrzawszy na paszport.
Zapłaciłem cztéry soldy. Przeprowadził mię przez mały błotnisty dziedziniec i otworzył drwi do piwnicy oświetlonéj kopcącą lampą. Przykry odór téj komorki o mało co mię nie udusił; ujrzałem kilka łóżek, zajętych tu przez mężczyzn, tam przez kobiéty; ale w każdém spały dwie osoby; jedno tylko było zupełnie próżne, gospodarz wskazał mi je, mówiąc:
— Ponieważ tu dajemy pościel, niewolno więc spać w trzewikach, gdyż, to drze bieliznę i kaleczy nogi towarzysza.
— Dobrze... panie, — odrzekłem:
I odpowiadam za to tylko co schowam, — dodał odchodząc. Na nieszczęście słów tych nie zrozumiałem.
Łóżko składało się z siennika, umieszczonego na trzech deskach o sześć cali nad ziemię wzniesionych za pomocą małych sztalug. Dziurawa wełniana kołdra i do czarności brudna pościel pokrywały ten siennik.
Nieobite ściany świeciły się od wilgoci, miejsce podłogi zastępowała ubita, saletrowana ziemia.
Spojrzałem na innych mieszkańców tego pokoju: przeląkłem się prawie gdym dostrzegł że po większéj części mieli oczy otwarte; że nieruchomi, milczący, bacznie mi się przyglądali. To milczenie, te spojrzenia we mnie utkwione dziwnie mię trwożyły. Zdało mi się że większa część moich towarzyszy ma złowrogie tworze. Spały tam także trzy kobiéty, z których dwie dosyć młode, ale nędzne, zniweczone, odrażające.
Uczułem wstręt, ale byłem zbyt utrudzony. Zawiniątko zawierające nieoceniony dla mnie pulares matki Reginy, włożyłem pod poduszkę, sukniami zaś nakryłem się, aby mi było ciepléj, bom drżał na wszystkich członkach.
Długi czas usnąć nie mogłem, a tém samém choć na chwilę zapomniéć o smutném mojém położeniu; drzemałem tylko niespokojny, jak w gorączce... utrudzenie nakoniec przemogło i mocno zasnąłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdym się przebudził, już było zupełnie widno; Usiadłem, byłem sam, towarzysze noclegu oddawna już opuścić musieli swoje posłania. Powiodłem okiem po mojém łóżku, szukając sukni... zniknęły; na ich miejscu znalazłem liche spodnie i jakiś kaftan z niebieskawego płótna. Zrazu nie przyszło mi na myśl że mię skradziono; naiwnie szukałem po ziemi, na prawo, na lewo mojego posłania, ale nic nic znalazłem; zabrano mi nawet obuwie i kapelusz.
Rozgniewany, zmartwiony, gdyż w przedaży mojéj zupełnie nowéj odzieży upatrywałem ostanie źródło zasiłku, głośno zawołałem na gospodarza; gwałtownie zapukałem w ścianę o które wsparte były głowy mojego łóżka... nikt nie przyszedł.
Po kwadransie oczekiwania przymuszony byłem ubrać się w pozostawione mi łachmany i wyjść boso, unosząc jedynie zawiniątko które na szczęście służyło mi za poduszkę. Znalazłem gospodarza w izbie położonéj po prawéj stronie podwórza; palił fajkę i popijał winem. Z oburzeniem uskarżałem się przed nim na kradzież któréj padłem ofiarą.
— To nie do mnie należy, — rzekł mi z obojętnością, — mówiłem panu wczoraj... że za to tylko odpowiadam co schowam, trzeba było oddać mi swoję odzież, a byłbyś jéj pan nie stracił; dzisiaj rano widziałem jak ktoś wychodził w pańskich sukniach... sądziłem że to pan sam jesteś... tém gorzéj... trzeba było spać na jedno oko.
A że podniósłszy głos, nalegałem, człowiek ten rzekł mi gburowato:
— A to co! czy waćpan chcesz żebym cię za drzwi wyrzucił? widzisz że temu poradzę, — dodał pokazując mi swe silne plecy i żylastą dłoń.
— I ja, zawołałem w uniesieniu, potrafię oprzeć się tobie... i nie wyjdę ztąd aż mi oddasz moje suknie, albo mi innemi wynagrodzisz...jeżeli gwardya przyjdzie... i owszem, będziemy się tłumaczyć.
— Aha! tak to? — odpowiedział gospodarz; — tém lepiéj, zamiast bić się, pójdziemy do kommissarza a obaczymy... Tego tylko brakowało... za cztéry soldy... miałbym ryzykować pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt franków na odzież dla ciebie.... No daléj, chodźmy do kommissarza.
Pewność tego człowieka, jego rozumowanie, które wyznaję, że uznałem za słuszne, mianowicie gdym sobie przypomniał, że mi wczoraj oświadczył, iż odpowiada za to tylko co schowa; nadto, również słuszna uwaga, że w razie nawet gdyby gospodarza skazano na wynagrodzenie mi skradzionéj odzieży, wynagrodzenie to otrzymam chyba po osądzeniu sprawy, która potrwa kilka dni, a może i kilka tygodni! nakoniec, myśl że ten człowiek mający zapewne częste stosunki z ludźmi równie jak ja nieszczęśliwymi, może mi być pożytecznym, skłoniły mię do zmiarkowania się; rzekłem mu więc:
— Mój panie, okradziono mię u pana, mówisz ze za nic nie odpowiadasz, ja jednak inaczéj myślę. Ale nakoniec zgadzam się na zaniechanie hańbiącéj dla pana sprawy, i skarżyć się nie będę... ale pod jednym warunkiem.
— Ja się żadnéj hańby nie lękam... prawo za mną przemawia... ale wszystko mi jedno, powiedz mi pan swój warunek... Stawiam się na pańskiém miejscu... Pojmuję że być tak w mgnieniu oka rozebranym, to gniewa, bo to wygląda jak zmiana dékoracyi w teatrze. Ale mówiłem panu, że trzeba schować suknie pod głowy, albo spać w nich. Jest to powszechne prawidło, kiedy nie znamy ludzi z którymi nocujemy.
— Niewczesne to przestrogi mój panie; udziel mi pan raczéj radę co począć. Mam dosyć odwagi i dobréj chęci, umiem czytać, pisać i rachować; znam dobrze język francuzki, nieco historyi i jeografii, co większa jestem rzemieślnikiem, to jest dosyć niezłym cieślą. Nieraz pan zapewne spotykasz ludzi będących w mojem położeniu... Powiedz mi zatém co uczynić aby znaleźć w Paryżu uczciwy sposób do życia?
— Do djabła! znaleźć uczciwy sposób do życia, i... do tego w zimie! bardzoś widzę gorący, mój chłopcze. Sądzisz że roboty, to się tak zaraz z rękawa sypią; naprzód, w zimie ciesielstwo nie idzie, ale spoczywa... z téj więc strony nic ci nie poradzę; że umiesz czytać, pisać i rachować? mamy tu takich stami, tysiącami, a przecież mrą z głodu.
— Lecz cóż począć przecie?... Pan, który znasz Paryż i jego nędzę... przez litość, poradź mi... nie znam tu nikogo... bom dopiero wczoraj przyjechał...
— Aha! rzekł gospodarz wzruszając ramionami,— podobnie jak tyle innych gęsi, aby szukać szczęścia W Paryżu, nie prawdaż?
— Dosyć, mój panie, jakikolwiek jest powód który mię tu sprowadził, oto moje położenie: jestem młody, silny, nawykły do trudów, pracy... pragnę tylko sposobu zarobienia na chléb.
— Eh do licha! ja to bardzo dobrze rozumiem; mamy tu tysiące takich którzy o to proszą, a nie może zarobisz jakie kilka su, pomagając wyładowywać ciężary ze statków... ale, baczność, dobrze bedziesz musiał wywijać pięściami, boś nowy, a dawni nie pozwolą ci tak na sucho gryźć swój chléb...
— Nie ma więc dla mnie innego środka?
— Mógłbyś także otwierać drzwiczki od fiakrów, przy wyjściu z teatrów; ale i tam trzeba będzie bić się, bo i tam są dawni.. a potem widzisz?.. wszystkie te rzemiosła zwykle są udziałem filutów, ludzi podejrzanych i wszelkiego rodzaju łotrów, a dla młodego człowieka który chce uczciwie postępować, mogłoby to wyjść na złe.
— Nie wierzę temu... wszędzie można być uczciwym... Ale i za to panu dziękuję... chciéj mi pan powiedziéć gdzie jest port... zacznę od niego.
Mimo swéj nieczułości, wynikłéj zapewne z długiego a ciągłego zapatrywania się na tyle okropnéj nędzy, człowiek ten zdawał się być wzruszony mojém położeniem; chciał mi być w swój sposób użytecznym, i dlatego rzekł po chwili milczenia:
— No, zdajesz mi się być dobrym i uczciwym chłopcem; zobaczmy co się da robić... powiedz mi naprzód wiele masz gotówką?
— Szesnaście soldów i to zawiniątko, w którém mam trzy koszule, dwie chustki i bluzę do roboty.
— I to wszystko?
— Wszystko.
— Jeżeli twoje koszule i chustki coś warte, to ci je zamienię na dobrą parę trzewików i grecką czapkę, którą jeszcze można nosić; będziesz przynajmniéj obuty i uczujesz coś na głowie; twoje spodnie jeszcze ujdą; bluzę włożysz pod kaftan, będzie ci ciepléj. Jesteś więc odziany... Teraz co do zarobku na życie w portach lub u drzwi teatrów... na prawdę... gdy byś nie wiedziéć jak się kręcił, ręczę że za parę tygodni będziesz filutem... niech cię to nie obraża... ale to jeszcze byłoby niezgorsze. Gorzéj daleko będzie, jak czasem przez dzień lub dwa ani grosza nie zarobisz, bo na trzeci dzień głód ci dokuczać zacznie. A ty tego pewno nie chcesz, i powiem ci zaraz cobyś wolał. Posłuchaj mię; idź do miasta... stań przed piérwszym lepszym pięknym sklepem, podnieś z ziemi kamień, skorupkę n. p. z ostrygi... i rozbij nią szybę... Ale nie, mój chłopcze, to zbyt niebezpieczne jeszcze co ja ci radzę... Możebyś wolał kopnąć nogą w brzuch piérwszego sierżanta miejskiego, który ci się nawinie... to ujdzie... to nie hańbi... wszak prawda?... ale ma tę korzyść, że cię zamkną do ciupy, i przez dwa albo trzy miesiące będziesz sobie siedział w ciepłym areszcie, będziesz wygodnie spał i dobrze jadł... i tak przejdzie ci zima, a na wiosnę... obaczysz... cieśle będą potrzebować pomocników i znajdziesz robotę... A potem w lecie, łatwiéj o wszystko; zresztą będziesz taki sam jak jesteś dzisiaj, a przeżyjesz kilka miesięcy. Ho! nie prawdaż, mój kochany, to wcale nieźle? Jabym to nawet własnemu synowi poradził... Myślisz może że żartuję... no, za tydzień przekonasz się że miałem słuszność, i pożałujesz żeś mię nie usłuchał.
— W tém co mi pan mówisz, może być wiele prawdy.. chociaż smutno to pomyśleć.. jednak ja spróbuję, może gdzie znajdę robotę, bo więzienie zgrozą mię przejmuje. Zgadzam się na pański projekt co do odzieży, bo nie mogę wyjść ztąd bez czapki i boso, a teraz proszę pana daj mi papieru i pióra.
— Oto jest mój stół, moje rejestra... i arkusz papieru, który ci daruję. Tymczasem obejrzę twoje zawiniątko, a skoro mi się podoba, poszukam ci obuwia i czapki.
W kilku słowach opisałem Klaudyuszowi Gérard moje opłakane położenie, prosząc aby mi najpierwszą pocztą przysłał odpowiedź do Paryża. To wylanie się ze wszystkich moich trosk, przyniosło mi niejaką pociechę; i właśnie pieczętowałem list gdy wszedł gospodarz niosąc w ręku parę niezłych trzewików i grecką, niegdyś czerwoną czapkę. Włożyłem na siebie bluzę, na nią kaftan, pulares schowałem do kieszeni wraz z resztą moich pieniędzy, i pożegnałem gospodarza, który rzekł mi jeszcze:
— Powtarzam ci mój chłopcze, zaczep piérwszego lepszego sierżanta miejskiego, albo wybij szybę w którymkolwiek sklepie, a przez całą zimę nie będziesz się troszczył o mieszkanie i życie.
Z boleścią w sercu opuściłem tego szczególnego mentora; a ulegając ostatniéj niepewnéj nadziei, chciałem udać się znowu na przesmyk lisa; sądziłem że szczęśliwszym będę niż wczoraj i że znajdę Bambocha.
Wypytując się o drogę, łatwo trafiłem, ale zaledwie przybyłem na małe pole oddzielające przesmyk od domów przedmieścia, ujrzałem wielką gromadę ludu, a daléj błyszczące się ponad głowami tego tłumu żołnierskie bagnety. Zbliżyłem się i zapytałem co to wszystko znaczy?
— Odkryto gniazdo przemycaczów pod Nr. 1 na przesmyku (w domu Bambocha), ale policya spóźniła się — odpowiedziano mi, — znaleziono towary i inne podejrzane rzeczy, lecz przemycacze umknęli. Słychać że wczoraj jeszcze poczuli niepomyślny wiatr, i dzisiaj zapewne już są daleko.
Zrozumiałem więc wczorajsze pojawienie się kaleki bez nóg w szynku pod Trzema Beczkami, i jego zakłopotaną minę. Chciał on przestrzedz Bambocha aby nie wrócił do domu.
Bamboche, skompromitowany w téj niebezpiecznéj sprawie, musiał zapewne natychmiast umknąć z Paryża, albo też gdzie ukryć się. Straciłem wszelką nadzieję znalezienia go.
Musiałem więc poddać się mojemu przykremu położeniu.
Tak mi upłynął piérwszy dzień i piérwsza noc w Paryżu.

Koniec części drugiéj Pamiętników Marcina.



PAMIĘTNIKI MARCINA.
Część trzecia.

1.
O pracy i chlebie.

Nagła śmierć pana de Saint-Etienne zniszczyła wszelkie moje nadzieje, znikniecie Bambocha pozbawiło mię oczekiwanéj od niego pomocy; rzucony wśród obszernego, nieznanego mi Paryża, cały zasób widziałem w nędzném mojeém odzieniu, szczęśliwie zachowanych szesnastu soldach i pochwyconym z grobu matki Reginy pularesie.
Zdaniem właściciela noclegowéj sali w której mię zrabowano, pozostawały mi tylko dwa środki uniknienia głodnéj śmierci.
Dostać się do aresztu za jakiekolwiek przewinienie.
Iść do portu lub drzwi teatralnych, w wątpliwéj nadziei zarobienia kilku soldów, bądź pomagając w przenoszeniu ciężarów, bądź otwierając drzwiczki fiakrów.
Jakkolwiek prawdopodobnym, a nawet rzetelé«m było zdanie właściciela sali noclegowéj o niepodobieństwie znalezienia pracy z dnia na dzień, mianowicie w téj porze roku, zrazu jednak wierzyć w nie nie chciałem.
— W każdym cyrkule, rzekłem sobie, znajduje się urzędnik, a przystęp do niego wolny w każdéj godzinie, udam się więc wprost do takiego urzędnika, on zaś niewątpliwie, w imię prawa i społeczności przyjdzie w pomoc uczciwemu człowiekowi, który prosi jedynie o pracę.
I opuściwszy przesmyk lisa wróciłem do rogatek, spytałem gdzie mieszka kommissarz cyrkułowej policyi. Wskazano mi jego mieszkanie a nawet zaprowadzono do tego urzędnika. W kilku wyrazach opowiedziałem mu moje przygody od czasu przybycia do Paryża, wszakże według przyrzeczenia uczynionego właścicielowi noclegowéj sali, zataiłem kradzież któréj w jego domu padłem ofiarą.
Urzędnik zrazu przyjął mię zimno, surowo, niedowierzająco; atoli wkrótce przeświadczony o mojéj szczerości, objawił mi swą przychylność i politowanie. Oto jego odpowiedź:
— „Szczegóły które przytaczasz, twój sposób wyrażania się i moja znajomość ludzi, przekonywają mię że mówisz prawdę; wierzę że położenie twnje jest równie smutne jak politowania godne, ale na nieszczęście ja nic... zupełnie nic uczynić dla ciebie nie mogę, działam nawet przeciw obowiązkom moim, skoro cię natychmiast aresztować nie każę, bo według zeznań twoich nie masz żadnego sposobu utrzymania i nikt w Paryżu nie upomni się za tobą. Złą ci może wyświadczam przysługę skoro ci wolność zostawuję... Lękam się abym ci, tym sposobem nie podawał sposobności żebrania, które to przewinienie zaprowadzić cię może do więzienia; lecz nie chcę nadużywać twojéj ufności. Muszę ci jednak powiedzieć, że w tak naglącém położeniu wykształcenie twoje żadnéj ci pomocy przynieść nie zdoła. Późniéj mógłbyś pracować jako cieśla; ale podczas zimy professya ta wcale nie idzie.
— Lecz nakoniec, cóż począć łaskawy panie? Co mi pan radzisz?
— „Niestety! mój kochany, to ci tylko doradzić mogę abyś się dał aresztować jako włóczęga... w więzieniu znajdziesz przynajmniéj przytułek i chleb; aleś ty jeszcze tak młody, a życie więzienne bardzo zaraźliwe... szkoda byłoby narażać na zepsucie twoje dobre zasady... Zaprawdę jest to bardzo opłakania godne... ale cóż chcesz?... prawo wszystkiego przewidzieć nie może.”
— Nie przewidziało tak częstego niestety przypadku: że uczciwy człowiek, mimo najlepszych chęci, nigdzie pracy znaleźć nie może? — z goryczą zawołałem; przecież prawo przewiduje tysiące przewinień, których się dopuścić można... jakżeby więc nie miało przewidzieć powodów sprowadzających te przewinienia?
— Masz słuszność; tak się jednak rzeczy mają, — smutnie odrzekł mi urzędnik.
W téj chwili sekretarz przybył mu donieść o jakimś ważnym wypadku; wyszedłem od komtnissarza zasmucony, że powiedział mi prawie to samo co właściciel zakładu noclegowego, tylko bardziej dobranemi wyrazami.
Jakkolwiek przytłaczającą była ta nowa próba, nie zrażałem się jednak. Pozostało mi jeszcze szesnaście soldów, żyjąc więc chlebem kupionym za dwa lub trzy soldy na dzień, płacąc po cztery soldy za noce spędzone w sali przedsiębiercy noclegów, miałem przynajmniéj dwa dni zapewnione, a nadto mimo woli liczyłem na jaki traf pomyślny. Nim więc postanowiłem jąć się pełnego przygód przemysłu, o którym mi wspomniał właściciel sali, chciałem aprobować czy nie znajdę sposobu utrzymania mniéj od cudzéj łaski zawisłego.
Krążąc na los szczęścia po ulicach, dostrzegłem budkę publicznego pisarza; zabłysła mi nadzieja; może też przydam się mu na co. Zbliżał się nowy rok; w téj epoce, biédne nieuki zwykli objawiać swoje życzenia nieobecnym krewnym lub przyjaciołom... Lękliwie wszedłem do pisarza; ale zaledwie wysłuchał moich żądań, zaledwie dowiedział się o mojéj gotowości do usług, natychmiast drzwi zamknął, upatrując może we mnie przyszłego współzawodnika.
Znowu więc błąkając się tu i owdzie; nadszedłem, na sklep stolarza. Żem się dosyć dobrze znał na ciesielstwie, w wielu względach podobném do stolarstwa, udałem się przeto z nową prośbą do właściciela tego sklepu.
— „Mój chłopcze, — rzekł mi tenże, — zamiast dwudziestu dobrych czeladników, których zatrudniałem w lecie, teraz zatrudniam tylko pięciu, bo teraz ustały wszelkie fabryki: jakże u djabła chcesz abym przyjął ciebie, który nawet nie jesteś jeszcze wyzwolony?...”
Odpowiedź była słuszna; odszedłem więc ze śmiercią w sercu. Nadeszła noc, wyczerpany potrzebą i trudem, kupiłem u piekarza chleba za trzy soldy, spytałem czy daleko jestem od rogatki de la Chopinette, chciałem bowiem nocować w téj saméj sali, któréj właściciel już mi był nieco znajomy; ale aby się dostać do téj rogatki, trzeba było przebyć cały Paryż, gdyż znajdowałem się w okolicy Nowego Mostu. Wówczas zapytałem czy w tym cyrkule są sale noclegowe; wskazano mi uliczki sąsiednie Luwrowi i ulicy Ś. Honoryusza. Wszedłem do jednego z tych złowrogich mieszkań; zażądano nie cztéry, lecz sześć soldów z powodu znakomitego cyrkułu i blizkości Palais Royal, ale te dwa soldy więcéj, żądane na opłacenie noclegu, stanowiły dla mnie dzień istnienia. Tak jednak byłem strudzony, tuk zimnem przejęty, tak dalece potrzebowałem spoczynku, żem przystał na tę ofiarę. Tym razem ostrożniejszy, położyłem się w ubraniu, mocno ściskając w kieszeni pozostające mi jeszcze siedm soldów. Była zaledwie ósma wieczorna; że zaś zwykli goście tych podejrzanych domów przybywali dopiéro bardzo późną nocą, sala więc w któréj mi przeznaczono jedno łóżko, była zupełnie próżna. Jakich miałem towarzyszy téj nocy? nie wiem, bo zasnąłem tak mocno, że gospodarz musiał mię obudzić, gdyż prawo pobytu służyło mi tylko do południa.
Z góry już przekonany prawie o daremności moich zabiegów, spytałem jednak właściciela téj sali, czyby nie mógł nastręczyć mi jakiego zatrudnienia. Człowiek ten spojrzał na mnie niedowierzająco i nim pojąć mogłem jak haniebne znaczenie przypisywał moim słowom, rzekł mi grubiańsko:
— Tyś z policyi... chcesz mię schwytać w łapkę... alem ja bratku przebieglejszy od ciebie...
A potém szyderczo i dobitnie dodał:
— Nie, ja cię niczém zatrudnić nie mogę.
Widząc daremność starań moich celem znalezienia uczciwéj pracy, zwłaszcza że siedm soldów, ten ostatni mój zasób, nazajutrz miał się wyczerpać, postanowiłem pójść za radą właściciela sali z pod rogatki de la Chopinette.
Dążąc wskazaną mi drogą, przybyłem do portu S. Mikołaja. Było tam mnóstwo ludzi, nędzniéj może jeszcze ode mnie ubranych. Jedni wyładowywali kilka wielkich łodzi, inni zaś mimo ostrego zimowego chłodu, aż po pas w wodzie zanurzeni, rozbijali tratwy drzewa, lub rozebrali stare statki.
Usiłowałem rozróżnić pomiędzy temi zatrudnionemi robotnikami jednego, któregoby fizyonomia ośmieliła mię do otwartego z sobą pomówienia. Nieszczęściem wszystkie te twarze wydały mi się surowe, podejrzliwe lub nikczemne. Dostrzegłszy jednak młodzieńca, równych lat ze mną, który za pomocą liny mozolnie wyciągał wielką sztukę drzewa do jakiéj się zaprzągł, zbliżyłem się do niego i rzekłem:
— Pozwól niech ci pomogę.
Młodzieniec wziął moję ofiarę za szyderstwo, i odpowiedział no nią obelgami.
— Ja nie — żartuję, — rzekłem, — niedawno przybyłem do Paryża i jestem bez roboty. Jeżeli chcesz pomogę ci w procy... dasz mi co ci się podoba.
— Tyś nie z Paryża? i przychodzisz żywić się w naszym porcie! a do tego w zimie... kiedy tak mało do roboty, że zamiast dwóch rąk których potrzebują właściciele, podnosi się ich dwadzieścia i wrzeszczy ja... ja... Mamy zaledwie okruszynę chleba, a ty i téj chcesz ugryźć? — zawołał.
I obracając się do swoich towarzyszy.
— Oto nowicyusz!... wrzasnął zagniewany — hejże na nowicyusza!!! dalej!!
Późniéj dowiedziałem się, że wyraz ten oznaczał nowego konkurenta w pracy. Natychmiast obtoczono mię i pogrożono, i tylko mojéj postawie, wspartéj dosyć poważną silą cielesną, zawdzięczałem zapewne że odwrotu mojego nie przyspieszono gorszém jeszcze przyjęciem.
Zrazu złorzeczyłem twardości serc tych ludzi; nie wnet litość zajęła miejsce gniewu. W rzeczy sméj, pora roku była przykra, praca rzadka, od łaski zawisła; współubiegąć się zatem z tymi nieszczęśliwymi, było to jak się swym energicznym językiem wyrażali, — gryźć jedyną ich okruszynę chleba.
Smutnie opuściłem port, udałem się wzdłuż wybrzeża, przebyłem most i w dali ujrzałem dym zbliżającego się parostatku. Udałem się na jego spotkanie, w nadziei że znajdę przystań w której wysiadają podróżni, i że będę mógł nająć się do przeniesienia pakunków jakiego passażera. W rzeczy saméj, wkrótce ujrzałem nad brzegiem tablicę oznaczającą stanowisko w ktorém parostatki przybijają do lądu; czémprędzéj więc zbiegłem nad rzekę; ale już podwójny rząd obdartéj młodzieży cisnął się nad brzegiem, z dziką i zazdrosną niecierpliwością czekając na przybywający łup. Miotając na siebie wzajemnie obelgi, groźby a nawet razy aby się mniéj więcéj korzystnie umieścić na zejściu, zgromadziło się ich tam około trzydziestu, a o ile osądzić mogłem w miarę zbliżania się parostatku, podróżnych na pomoście może było dziesięciu, a najwięcéj dwunastu.
Przejęty niepokonanym wstrętem, z początku nie chciałem, tym razem przynajmniéj, iść w zawody ze zwykłemi posługaczami.przystani.
Siadłem na słupku, pragnąc osądzić z tego co ujrzę, jakie mię na przyszłość czeka powodzenie. Zaledwie statek zarzucił kotwicę, wszyscy ci obdarci posługacze, z obelgą, groźbą nu ustach, tłumnie potoczyli się ku miejscu, na którém rzucono deskę dla przejścia podróżnych. Tam widziałam haniebną nikczemną scenę: ośmiu czy dziesięciu z pomiędzy tych ludzi, najsilniejsi i najodważniejsi, podzielili się pakunkiem, znieważywszy, odparłszy i zbiwszy z całą wściekłością swoich współzawodników. Nieszczęśliwe piętnasto lub szesnastoletnie dziecię, miało twarz krwią zbroczoną, a chrapliwy głos jego wkrótce zgasł w groźném i rozdrażnioném wyciu tych co ścigali swoich towarzyszy którzy unosili pakunek. Widok téj nędzy i spodlenia, nienawiści, okrucieństwa jakie rodziła, okropną mię przejął boleścią: sądziłem że nigdy a nigdy nie zdołam, nie odważę się iść w zawody z tymi nędznikami aby zarabiać na codzienny chléb; drżałem przejęty wstrętem, trwogą i litością patrząc na te twarze zapadłe, wyniszczone, dzikie i okropnie nacechowane piętnem nieszczęścia, występku lub zbrodni. Robotnicy w porcie, do których się zrazu udałem przyjęli mię groźném grubiaństwem, ale nie dostrzegłem pomiędzy nimi tych typów zarazem znikczemniałych, poniżonych, przerażających, tak licznych pomiędzy nieszczęśliwymi, którzy się cisnęli do miejsca przybicia parostatku. Miał słuszność właściciel noclegowéj sali, gdy mi powiedział, że ci ludzie byli po większéj części złoczyńcami łub kryminalistami.
Zbliżywszy się do człowieka którego wziąłem raczéj za próżniaka jak za robotnika przystani, spytałem go, czy parostatki co dzień wtem miejscu przybijają do lądu. Odpowiedział mi że co dzień jeden parostatek przybywa z rana, a drugi odchodzi wieczorem. Ostatnia wiadomość nie wiele mię obeszła bo podróżni opuszczający Paryż, pakunek swój odsyłają przez hotelowych posługaczy. Samo tylko przybycie rannego parostatku nastręczało jakąś nadzieję zarobku, pod warunkiem jeżeli rozpocznę otwartą walkę z nikczemnymi współzawodnikami mojemi.
A jednak, mimo tak dolegliwe potrzeby, sama ta myśl przejęła mię wstrętem niepokonanym.
Smutnie spojrzałem wkoło siebie, gdy wpośród grona ludzi którym się nic do przeniesienia nie dostało, spostrzegłem kalekę bez nóg... i tu przy nim człowieka ze złowrogą twarzą i piętnastoletnie dziecię. Opuszczali przystań i wchodzili na wybrzeże. Ulegając mimowolnemu poruszeniu... poszedłem za tym bandytą... Może też znalazł on Bambocha.




2.
Spotkania.

Kaleka bez nóg, w towarzystwie człowieka z odrażającą twarzą, oraz młodzieniaszka na którego zwiędłych rysach, równie jak na twarzach jego kolegów, osiadł już wyraz nikczemności i cynizmu, wkrótce opuściwszy wybrzeże, przebiegał labirynt ponurych i wązkich uliczek; a po długiéj wędrówce przybyliśmy na jedne z zewnętrznych bulwarów Paryża. W tém miejscu było kilka rzadkich domów z jednéj strony; postrzegłem że kaleka bez nóg i jego akolici weszli do jakiegoś domiska wkoło którego krążyło lękliwie kilka obrzydliwych kobiet.
Mimo nadziei że może znajdę Bambocha, wahałem się wejść do téj jaskini, a kaleka bez nóg taką przejmował mię zgrozą, iż nie śmiałem przystąpić do niego i zapytać o towarzysza dziecinych lat moich.
Pytałem sam siebie, jak bandyta ten śmie pokazywać się jawnie na ulicach po odkryciu kontrabandy w któréj, równie jak Bamboche, zdawał się miéć udział... wtem nagły zgiełk powstałéj kłótni, wrzawa i brzęk wybijanych okien, zwróciły moję uwagę... przelękniony cofnąłem się.
Zgiełk ten pochodził z komórki do któréj wszedł kaleka bez nóg. W chwili gdy się zbliżyłem, wypchnięto z téj złowrogiéj kryjówki, mocno pijanego człowieka: nim się drzwi sieni zaniknęły, ujrzałem w głębi kalekę bez nóg z jego townrzyszem. Przez górną tych drzwi szczelinę wyglądała rozczochrana głowa kobiéty, po za którą rysowało się znikczemnione oblicze piętnastoletniego dziecka; oboje lżyli pijanemu którego wypchnięto za drzwi; ten zaś, chwiejąc się i opierając o drzewa na bulwarze, to wybuchał śmiechem, to znów wrzeszczał że go okradziono...
Uczucie politowania i ciekawość pociągało mię ku temu nieszczęśliwemu... ale jakże się zdumiałem... gdy poznałem w nim człowieka z prawdziwie panskiém ułożeniem, którego już widziałem opiłego w szynku pod Trzema Beczkami.
Zrazu doznałem jakiéjś radości: chciałem korzystać ze stanu niedołęztwa tego człowieka i wejść z nim to rozmowę, by dowiedzieć się czy Regina, któréj imię napisał na stole w szynku, była w istocie znajomą mi Reginą; chciałem wybadać jakie stosunki istnieją między nim a tą młodą dziewicą, i czy ona mieszka obecnie w Paryżu.
Wyznaję, że myśl zgłębienia tajemnicy za pomocą takiego środka była niegodziwą; ale uniewinniało ją zajęcie, jakie we mnie obudzało wszystko co się tyczyło Reginy: a jeżeli ten człowiek kochał się w niéj lub był od niéj kochany, jakże ważném wtedy było to dwukrotne z nim spotkanie!
— Ci nędznicy skradli pana? — rzekłem ostrożnie podchodząc ku niemu, z obawy oby nie poznał we mnie sąsiada swojego z szynkowni pod Trzema Beczkami.
Spojrzał na mnie zdumiały kołysząc się na chwiejących się nogach i z nowym wybuchem śmiechu odpowiedział:
— Wszystko mi skradli... nocowałem... w téj norze... było nas pięciu... czy sześciu... a między innymi... jakiś do zadziwienia dowcipny gałganiarz... i... kobiéty... o! prześliczne kobiety!... a jak pociągające! W istocie... tutaj już tylko... bawić się można.
I nieznajomy uczepił się mojego ramienia oby nie upadł.
Z zadziwieniem i litością spojrzałem na tego człowieka: w dzień, rysy jego wydały mi się jeszcze daleko czyściejsze, daleko piękniejsze jak zawczoraj, u chociaż wychodził zapewne z długiéj i niecnéj orgii, twarz jego wydawała się świeża i prawie nieznużona; nakoniec, mimo nieład we włosach i odzieży, mimo chwiejący się chód — słodycz i giętkość głosu, pewien odblask odznaczającego się wychowania, które się nawet wstanie opilstwa przebijało, odradzały wyższość jego stanu.
— Powinienbyś pan wrócić do domu, — rzekłem mu, — czy chcesz pan, żebym go zaprowadził na plac i zawołał fiakra?
Tym sposobem spodziewałem się wywiedziéć o jego mieszkaniu.
— Jesteś pan... bardzo uprzejmy, mój panie... mimo twéj greckiéj czapki... i bluzy — odpowiedział z poważnie komiczni grzecznością, — podajesz rękę... utopionemu... w winie... jest to... bardzo... w dobrym... guście... Ale dziękuję panu... dopiero... wieczorem... w nocy... wrócę... do domu... Pojmujesz pan dobrze... pan... tak uprzejmy... minio swej greckiej czapki... że będąc zupełnie pijanym... bo ja jestem nim, wiem to... nie mogę... Wracać... do domu... tak.... aby mię... moi ludzie... widzieli..
— Masz pan słuszność, — rzekłem wlepiając weń wzrok przenikliwy, — ale... gdyby... panna Regina... wiedziała że...
Nie dał mi dokończyć; uśmiechająca się i dobroduszna jego fizjonomia, nagle przybrała wyraz powagi i niespokojności; na chwilę, winne wapory zdawały się rozpraszać pod wrażeniem silnego zdziwienia któremu uległ: wyprostował się, postąpił kilka kroków; wreszcie, zmierzywszy mię nakazującym, prawie gniewnym wzrokiem, zawołał:
— Jakiém prawem wymawiasz to imię, mój panie?
— Wymawiam imię panny Reginy, — dodałem niculękły, — panny Reginy... córki barona...
— De Noirlieu!... zawołał; — pan ją znasz?... pan?
Potém zamilkł, porywczo wyrywając mi swą rękę, cofnął się wstecz i zdziwiony, ciekawy wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem...
Ale, jak się można było spodziewać, jego powrót do przytomności był tylko przemijający; powoli, opilstwo wzięło górę w miarę jak nikło zdziwienie, postawa jego na chwilę podtrzymana znowu się zachwiała, kiwnął głową i ciągnął daléj głosem, który napróżno chciał uczynić przenikliwym i przejmującym.
— O!...o!... mój ty uprzejmy człowieku...w greckiéj czapce i bluzie... znasz?... to dosyć... Nie byłbyś... przypadkiem... przebranym... współzalotnikiem? Byłoby to... zajmujące... Ja... liczyłem tylko... na Roberta de Mareuil... przyjaciela od dzieciństwa... i... na... tego okrzesanego brzydala... na tego surowego, bardzo surowego człowieka... na tego...
I znowu nieznajomy z zadowoleniem uśmiechnął się, poczém dodał:
— Jesteś widzę... wielki filut... ale ja mówię to tylko co ci chcę powiedziéć... Ah! szpiegujesz mię... nieprzyjemne to dla mnie towarzystwo,... mój kochany... ale mniejsza z tém, potrafię ja sobie poradzić... jeżeli... za nadto będziesz gadatliwy...
Nazwisko Roberta de Mareuil, które wymówił nieznajomy, przypomniało mi nagle scenę z lasu de Chantilly, scenę któréj najdrobniejsze szczegóły na zawsze mi w pamięci utkwiły... W rzeczy saméj, małemu vice-hrabi Scypionowi, towarzyszył owego dnia drugi chłopczyk zwany Robert, o kilka lat od niego starszy, z bardzo miłą twarzyczką, który przez swe troskliwe nadskakiwanie Reginie, wzbudził we mnie niejaką zazdrość.
Ten Robert bez wątpienia... był przyjacielem dziecinnych lat Reginy... współzalotnikiem o którym wspomniał nieznajomy... Co zaś do drugiego współzalotnika, człowieka surowego, okrzesanego brzydala... nie mogłem domyślić się, ktoby nim był.
Pragnąc dowiedzieć się coś dokładniejszego, rzekłem nieznajomemu:
— Mylisz się pan, co do moich zamiarów... ja...
— Ah!... ah... chcesz mię wyciągnąć na słówka... mój uprzejmy człowieku w greckiéj czapce — przerywając mi zaczął znowu nieznajomy — ale widzisz, mój drogi panie... żem nie tak pijany...jak się zdaje...
— Wspomniałem panu o pannie Reginie de Noirlieu, — rzekłem, — ponieważ jej rodzina... mieszkała w moich stronach...
— Regina? — spytał nieznajomy udając zdziwienie... nie mam... zaszczytu... znania... téj panny.
— A jednak bywasz pan często u jéj ojca... pan wiesz? u barona de Noirlieu... przy ulicy...
Spodziewałem się że nieznajomy wskaże mi resztę adresu.
Ale odparł:
— Ponieważ... nie znam téj panny... nie mogę więc... u niéj bywać... Ah!... pan myślisz... że się czém wygadam...
— Wszakże pan sam, piérwszy, wspomniałeś mi o pannie Reginie.
— Ponieważ... nie znam jéj... nie chcę więc... mówić z panem o niéj... odrzekł.
A że z pijackim uporem, mimo wszelkich zapytań jakie mu o Reginie zadawałem, nie chciał zboczyć od tych odpowiedzi, innych wiadomości zatém żadną miarą powziąć nie mogłem.
Tak gawędząc, szliśmy wzdłuż bulwarku i zdala już dostrzegliśmy rogatkę; nagle nieznajomy rzekł mi tajemniczo
— Słuchajno... mój... uprzejmy człowiecze... w greckiéj czapce, co za wyborny żart! Chciałeś mię wyciągnąć na słówka... a gdybym też kazał cię aresztować powiadając żeś to ty mię okradł... dowiedziałbym się... kto jesteś...
— Mnie przedstawiać za złodzieja?... Taki żart nie miałby żadnego sensu, — odrzekłem, — bo patrz pan coby przy mnie znaleziono.
I pokazałem mu pozostałe mi jeszcze kilka soldów.
— To zawsze coś złowionego, — powiedział nieznajomy wybuchając śmiechem.
I chwycił mię za rękę pragnąc wydrzeć pieniądze które naglém szarpnięciem wytrącił na ziemię. Wtedy rzucił się na mnie i silnie mię ściskając z całego gardła począł wrzeszczeć: złodziéj!
Byliśmy blizko rogatki, przy któréj postrzegałem placówkę. Przerażony skutkami jakieby sprowadzić dla mnie mogło podobne uwięzienie, i na nieszczęście nie mając czasu pozbierać pieniędzy które się tu i owdzie po biocie rozproszyły, z wielkim trudem wyrwałem się z rąk nieznajomego który coraz mocniéj wrzeszczał — i przez pola rzuciłem się za miasto, uciekając jak najspieszniéj.
Ścigany obawą aby mię nie przyaresztowano, szedłem aż do nadejścia nocy, w téj porze roku szybko zapadającéj. Znalazłem się wśród obszernego pola; w dali, na lewo, postrzegłem wieś, na prawo, o dwieście blizko kroków, kilka stert zboża, co mi przypomniało owe sterty w których niegdyś, podczas włóczęgostwa naszego, znajdowaliśmy na noc schronienie wraz z Bambochem i Baskiną.
Nie mając już ani jednego solda, uznałem za rzecz rozsądną przepędzić noc pod jedną z tych stert, zamiast wracania do Paryża i błąkania się tam aż do białego dnia. Od dwóch dni mało czém żyłem, od wczoraj pościłem zupełnie, głód mi zatém srodze dokuczać zaczął. Wzrokiem szukałem jakich korzonków: równina była naga i bruzdami poorana. Po upływie kilku minut doszedłem do stert; dwie z pomiędzy nich stały blizko siebie. Noc już zupełnie zapadła: wyciągnąłem kilka garści słomy, rozłożyłem je na ziemi i ległem na nich, okrywając się szczątkami innego snopu; pora była raczéj wilgotna niż chłodna; to schronienie zapewniało mi prawie bezpieczny przytułek.
Gorzko żałując straty ostatka pieniędzy, które stanowiły jedyny mój zasób, smutnego wszakże doznawałem zadowolenia myśląc, że Regina mieszka w Paryżu, i że bardzo ważną dla niej posiadam tajemnicę. Nie mogłem dłużéj wątpić, że albo kochała tego nieznajomego, albo on ją kochał; a w tém podwójném przypuszczeniu umysł mój gubił się w dociekaniach, dlaczego człowiek zakochany w téj czystéj i czarownéj dziewicy, lub od niéj kochany, dopuszczał się tak haniebnego wyuzdania; tajemnicę zaś jaką dotąd ukrywać potrafił, tłómaczyłem sobie wyborem i odosobnieniem miejsc, w których po raz drugi spotkałem nieznajomego.
Myśli te na kilka chwil tak mocno mię zajęły, żem zapomniał o smutnéj dla mnie nadal przyszłości, która niebawem jednak przedstawiała mi się z całą swą okropnością: za pięć dni dopiero odebrać mogłem odpowiedź od Klaudyusza Gérard, a nie miałem nawet za co listu tego wykupić. A nazajutrz? a potém? jakże żyć? gdzie noc przepędzić? Jakkolwiek nędzném nieraz było życie moje, dotąd przynajmniéj los nie dał mi nigdy poznać strasznych uścisków głodu, jaki mię teraz trawił.
Sądziłem że we śnie znajdę spoczynek, a nadewszystko zapomnienie dokuczającego mi głodu... Ale na nieszczęście, prawie całą noc czuwałem; kiedym na chwilę usnął niespokojnie i trwożliwie, wilgoć powoli tak mię przejęła, że jeszcze przed świtem opuścić musiałem moje liche schronienie. Drżałem od zimna i taki mię dręczył głód, iż o jednéj tylko rzeczy myślałem: — o pokarmie, tojest, o sposobie dostania chleba.
Wtedy z śmiałością rozpaczy skierowałem się ku Paryżowi, wiedziony świecącą chmurą, która nocą zdaje się unosić ponad tém ogromném miastem; szedłem szybko, mówiąc sobie z dzikiém postanowieniem:
— Idźmy do przystani parostatku; czas już pozbyć się wstrętu i niewczesnéj bojaźni; czuję żem gotów na wszystko... muszę przecież także znaleźć jaki pakunek do przeniesienia... jestem głodny!
O! wtedy to... wtedy jedynie, uczułem ile nieubłaganego, okrutnego znaczenia, mają w sobie wyrazy: Jestem głodny!...
Dzień był kiedym przybył do przystani parostatku; kilku wczorajszych a zwykłych tu posługaczy czekało już nad brzegiem; zapomniałem na wstręt i zgrozę jakiéj doznałem wczoraj, patrząc na haniebną bitwę tych nędzników wydzierających sobie pakunek; odważnie wcisnąłem się w obdarte szeregi.
Po zdziwieniu jakie sprawiło moje wkroczenie, nastąpił gwałtowny gniew.
— A ty tu po co? — spytał mię jeden z najsilniejszych w téj bandzie.
— Przyszedłem przenosić pakunki podróżnych.
— Ty?
— Ja.
— Zabraniam ci.
— Tak jest, zabraniamy ci, — powtórzyło kilka groźnych głosów.
Krew mi na twarz wystąpiła i z wszelką gwałtownością zazdrosnego, nienawistnego i dzikiego zapału:
— Bronicie abym tu pozostał, — zawołałem, wściekle zaciskając zęby.
— Tak jest... i ustąp natychmiast! — odpowiedział jeden silnie mię odpychając.
Zapamiętały, wściekły, schwyciłem mojego przeciwnika za gardło, i cisnąłem nim aż się potoczył po brzegu; drugiemu, zdaje mi się, złamałem szczękę; w téj chwili czułem w sobie nadludzką siłę; wezbrane arterye moje prawie pękały, w uszach głucho mi szumiało.
— Czy dosyć? — wrzasnąłem... — Może który chce jeszcze spróbować?
Podłość tych nędzników dowiodła mi ich poniżenia, żaden nie odpowiedział na moje wezwanie; zaimponowałem im moją energią i siłą; być może że nienawiść ich ku mnie bardziéj jeszcze wzrosła, ale poskromić ją musieli i mimo głuchego szemrania, otrzymałem się w pierwszym rzędzie; a dobrze mi z tém było, bo parostatek wkrótce miał nadpłynąć.
— Dobrześ zrobił żeś pokruszył tych łotrów... odezwał się jakiś chrapliwy i zakatarzony głos, który zdawałem się poznawać.
— Jeżeli chcesz, do współki przenosić będziemy.
I poufałe trącanie mię po ramieniu dopełniło ten projekt.
Obróciłem się... był to znowu kaleka bez nóg.
— Ja wasana nie znam, — odparłem opryskliwie.
— Ani ja ciebie, ale dzielnie smarujesz, ja to lubię i chce być twoim wspólnikiem.
— Nie potrzebuje żadnego wspólnika, — rzekłem odwracając się, bo podróżni właśnie wysiadać mieli.
Jeszcze mniéj liczni byli niż wczoraj. W piérwszym ich szeregu postrzegłem mężczyznę wysokiego wzrostu, owiniętego długim białawym płaszczem; niższa cześć jego twarzy niknęła w szerokim szalu z pąsowéj wełny. Nosił niebieskie okulary, a podróżna futrzana czapka z uszami do reszty zakrywała jego oblicze. Podróżny ten szczególniéj zwrócił na się moje uwagę, bo zdawało się że jak najniecierpliwiéj pragnie wysiąść na ląd: dwa razy szybko podszedł ku brzegowi parostatku, i dwa razy jeden z marynarzy dawał mu, jak się zdawało, do zrozumienia, że jeszcze nie nadeszła chwila wylądowania.
Podróżny ten trzymał w jednéj ręce poduszkę, w drugiéj toaletkę; aby zaś prędzéj mógł wysiąść, już pierwéj kazał znieść na pokład swój skórzany tłómok.
Nakoniec dano znak wylądowywania; miałem chętkę na podróżnego w okólarach. Dwaj moi współzawodnicy chcieli mię uprzedzić; ale walcząc z nimi gwałtownie ich odepchnąłem, i za jednym poskokiem stanąłem przy moim podróżnym, który rzekł mi przyspieszonym głosem;
— Żywo, żywo!... bierz ten tłómok, i tę toaletkę... ja sam poniosę poduszkę... Na wybrzeżu znajdziemy fiakra.
Tłómok był lekki. Powiedziéć z jaką radością zarzuciłem go na ramię, niepodobna. Dadzą mi kilka soldów i kupię za nie chleba... Drugą ręką wziąłem toaletkę za skórzane ucho do wierzchniej deki przyprawne i postępowałem za szybko idącym przedemną podróżnym.
Dokładając wszelkich starań abym mimo ciężaru którym byłem obładowany, nie pozostał daleko w tyle, potknąłem się o kamień; to nagłe poruszenie popsuło równowagę tłómoka który niosłem na barkach, musiałem więc spuście go prawie na ziemię. Schyliwszy się dla podniesienia go, postrzegłem wielkiemi literami wypisany adres na karcie przylepionéj do wierzchu tłómoka; machinalnie spojrzałem nań i przeczytałem;
Hrabia Robert de Mareuil.
Nazwisko to przypomniało mi pół-zwierzenia się jakie mi wczoraj uczynił pijany nieznajomy, oraz scenę w lesie Chontilly. Podróżny ten zatém był przyjacielem dziecinnych lat Reginy, współzalotnikiem o którym mówił nieznajomy.
W chwili gdym tak rozmyślał, znowu wkładając tłómok na ramię, usłyszałem wielką wrzawę i o kilka kroków postrzegłem tłum łudzi. Wkrótce zgromadzeni rozstąpili się, podróżny którego tłómok niosłem, podszedł ku mnie, zmienionym głosem mówiąc do dwóch ludzi, którzy jak się zdawało, pilnowali go i ani na krok nie odstępowali:
— Widzicie przecież, moi panowie, że muszę czekać na moje rzeczy...
— Dobrze, dobrze, panie hrabio, — powiedział jeden z tych ludzi, — pańskie rzeczy przeniesione zostaną do fiakra... No, ruszaj! — dodał dojąc mi znak abym szedł za nim.
Przebyliśmy tłumy ciekawych; zdało mi się że usłyszałem coś o więzieniu, przebraniu, zdradzie.
Fiakr czekał na bulwarku; podróżny w okólarach wsiadł; rzeczy jego umieszczono przy nim, a jeden z owych dwóch ludzi, nim wsiadł w powóz, rzekł do woźnicy:
— Ruszaj... tylko żywo!
Zamknąwszy drzwiczki, mimo zdziwienia jakiego mię nabawił ten nowy wypadek, powiedziałem tym panom:
— To ja, panowie, przyniosłem rzeczy.
— Cóż znowu... ze statku tutaj, — odparł jeden z tych ludzi, — piękny mi kurs... alboż się za to płaci?
— Pan hrabia nie ma drobnych, — szyderczo dodał drugi, spoglądając na podróżnego, który oburącz twarz zakrywszy, siedział niby nieżywy.
— Ależ, moi panowie... — zawołałem.
— Ruszaj! — krzyknął jeden wychylając się przez drzwiczki.
Woźnica silnie zaciął konie; a ja musiałem odskoczyć na bok, bo byłby mię przejechał.
O jakże okropnego doznałem zawodu!
Uniesiony rozpaczliwym gniewem, pięścią wygrażałem oddalającemu się fiakrowi, wołając:
— Kradniesz mi mój chleb... a ja mrę z głodu...
— Chodź na śniadanie... — szepnął mi jakiś głos do ucha.
Szybko się odwróciłem.
Był to kaleka bez nóg.
Zdziwiony, przelękły, spojrzałem mu w oczy.
— No i cóż!... chodź na śniadanie... — powtórzył, — jesteś chwat... tęgo smarujesz... a ja lubię takich zuchów co dobrze młócą... Ja funduję dzisiaj... ty zafundujesz jutro... wszak to nie hańbi... No! marsz...
Byłem głodny...
Przyjąłem ofiarę kaleki bez nóg.




3.
Śniadanie.

Ze wstydem i upokorzeniem przyjąłem ofiarę kaleki bez nóg: byłem głodny.
Uszedłszy kilka kroków, bandyta poufale wziął mię pod rękę. Zadrżałem na to dotknięcie i szybko mu się wyrwałem.
— Cóż to u djabła? — zdziwiony mojém poruszeniem, spytał kaleka bez nóg.
— Nie chcę iść z tobą pod rękę.
— Jakto?... z kolegą?
— Nie jestem twoim kolegą.
— Płacę za śniadanie... a nie jesteś moim kolebgą? No, proszę... miałżebyś być dumnym?.. W takim razie bywaj zdrów, ja nie cierpię dumych...
— Nie jestem dumny... — rzekłem wahając się.
— No, to daj mi rękę.
Musiałem więc podać rękę nędznikowi; przytłoczony wstydem, zwiesiłem głowę; chciałem porzucić człowieka który mię zgrozą przejął, lecz doznawałem coraz silniejszego zawrotu głowy, w skutku oddawna niezaspokojonego głodu; siły moje, utrzymywane dotąd gorączkowém wzburzeniem, zaczynały mię opuszczać... kilka razy nagłe osłabienie zachwiało mojemi kroki, a mimo zimna, pot czoło mi oblewał. Machinalnie postępowałem obok bandyty, ogarnęła mię tajemna trwoga... rozmyślałem nad nieszczęsnémi skutkami głodu...
Potém przywołując święte dla mnie wspomnienia Klaudyusza Gérard i Reginy, rzekłem sobie:
— Mieliżby ganić mi, mimo wszelkich wysileń przywiedzionemu do tak rozpaczliwego położenia, mieliżby ganić mi, żem przyjął niecną pomoc przez tego nędznika ofiarowaną? A zresztą, to życie o które walczę z najokropniejszą nędzą, może być użyteczném Reginie, teraz kiedym wpadł na trop tajemnicy, która zbyt zapewne dla niéj jest ważną!
Zajęty temi myślami, milczący, przytłoczony, zwiesiwszy głowę dla pokrycia mojego pomieszania, szedłem za pan brat z nikczemnym towarzyszem moim.
— Jak widzę, niebardzoś rozmowny, — rzekł mi.
— Nie.
— Lepiéj bijesz jak mówisz... jak ci się podoba... zaprosiłem cię jako dzielnego zawadyakę... Ah! ah! otóż i sklepik... no... idź naprzód... oddaję ci wszelkie honory.
I bandyta wepchnął mię przed sobą do szynku, położonego na rogu jednéj z uliczek przytykających do wybrzeża.
— Daj nam osobny pokój — powiedział kaleka bez nóg do posługującéj dziewczyny.
A obróciwszy się do mnie, dodał:
— Tam będziemy swobodniejsi... będziemy mogli o wszystkiém pomówić...
Zaprowadzono nas do ponuréj kryjówki, której okno patrzyło nu mały ciemny dziedziniec.
Siedliśmy za stołem.
— Cóż będziesz jadł?
— Chléb... — To szkodliwe... A potém?
— Nic... Chléb tylko i wodę.
Skutkiem zapewne dziecinnéj obraźliwości, mniemałem że postępek mój nie tyle haniebnym będzie, skoro dla wzmocnienia sił, przyjmę od kaleki bez nóg tylko nieodbicie potrzebny pokarm.
— Jakto! chléb i wodę? — zarzucił mi zdziwiony bandyta. — Sądzisz więc że ja w ten sposób rzeczy biorę, iż zapraszam przyjaciela aby go utraktować więzienném śniadaniem?... Hej! dziewczyno, podaj tu omlet i słoninę, sztuka mięs z korniszonami, kawałek sera i dwie kwarty wina.
I znowu do mnie zwracając mowę, dodał:
— Otóż to tak ja przyjaciół traktuję.
— Wszystko to nadaremnie... każ mi dać chleba natychmiast... nic innego jeść nie będę.
— To dopiéro głód gwałtowny. Hej! dziewczyno, kromkę chleba...
Przyniesiono najmniéj dwufuntowy kawałek chleba... wnet go pożarłem...
— Dziewczyno!... cztéry funty chleba — szyderczo zawołał bandyta.
Przyniesiono żądane cztéry funty chleba... Głód mój chociaż uśmierzony, nie był jednak jeszcze stłumiony; ale lękałem się aby mi taki nadmiar pokarmu nie sprawił boleści, wypiłem parę szklanek wody i przerwałem moję sutą ucztę.
Powoli czułem że wracam do życia. Uspokoiła się dręcząca mię dotąd gorączka, śmieléj i nie z taką już rozpaczą poglądałem na moje położenie.
Podczas gdym chleb pożerał, bandyta przypatrywał mi się w milczeniu; wreszcie rzekł:
— No, jadłeś z głodu... teraz będziesz jadł z łakomstwa.
— Nie...
— Cóż znowu!
Przyniesiono potrawy które zamówił kaleka bez nóg; ale mimo nalegań jego nie przyjąłem ich.
— Dziwny — z ciebie człowiek, — rzekł kaleka oddając uczcie honory, — nie widziałem dotąd podobnego... wypijże przynajmniéj szklankę wina.
Zrazu podałem mu moję szklankę, sądząc że nieco wina zupełnie siły moje ożywi; ale po chwili, z obawy, aby w stanie osłabienia jakie czułem jeszcze, wino zbyt mi na mózg nie działało, odmówiłem.
— Jakto, ani nawet szklanki wina? — zawołał kaléka bez nóg.
— Nie... jeżeli pozwolisz, zjem jeszcze kawałek chleba...
— Niechże ci szatan służy za piekarza, — wrzasnął bandyta, — gdybym to był przewidział...
Potem patrząc na mnie prawie z niedowierzeniem:
— Może ty nie jesteś takim za jakiego cię wziąłem... wyglądasz mi coś na bardzo trzeźwego...
— Cóż przecie o mnie myśliłeś?
— Wziąłem cię za chwata który się niczego nie lęka, nie głodny jest... prawda, żem piękną rzecz znalazł... ale i ty także... lecz pijesz tylko wodę, jesz tylko chléb... a to mię żenuje.
— Kto trzeźwy, — odrzekłem bandycie pilnie nań patrząc, aby zbadać myśl jego, — tego ciało bardziéj giętkie, umysł zdrowszy, słowem taki do wszystkiego zdatniejszy...
— W jednym względzie masz słuszność... opilstwo najpiękniejsze interesa popsuć może... Ale, słuchajno, ponieważ dzisiaj umierasz z głodu... to samo spotkać cię może jutro... lub po jutrze... skoro twoimi bankierami są tylko podróżni, których pakunek przenosić zechcesz; ja znam jeden stan... wierz mi inaczéj postępować trzeba... aby się można było napić wody... No, daléj, szklaneczkę wina?
— Nie.
— Szatan, nie człowiek!...
— O jakimżeto innym stanie chciałeś mówić?...
— Słuchaj...jesteś młody, silny, zwinny i chwat... wszakże to złoto w sztabach, mój chłopcze... jeżeli potrafisz użyć tego na dobre, nie zważając na to że cię nie znają... bo zresztą widać... żeś ty nie z Paryża.
— Dopiéro trzy dni jestem w Paryżu.
— Przewybornie... Ah! gdybym był młody... i na twojém miejscu...
— Cóżbyś uczynił?
Bandyta mrugnął, i rzekł po chwili:
— Hum!... jakiś ty prędki!
I znowu zamilkł z zadowoleniem gładząc podbródek.
Od kilku chwil miałem na ustach imię Bambocha, ale obawiałem się, czy nieufny bandyta odpowiedzieć mi zechce. Nakoniec, nie mogąc dłużéj oprzéć się ciekawości, porywczo zapytałem:
— A Bamboche?
— Zdziwiony kaleka bez nóg aż podskoczył na ławce.
— Ty znasz Bambocha? — zawołał.
— Inaczej kapitana Hektora Bambochio, jeżeli wolisz; widząc jednak że jego zdziwienie przemienia się w nieufność, dodałem:
— Słuchaj... jestem otwarty; ja to, trzy dni temu, byłem na Przesmyku lisa, i pytałem o Bambocha, zdaje mi się żeś to ty mi odpowiadał.
— Ah! to ty... i cóżeś chciał od Bambocha?
— W dziecinnych latach kolegowaliśmy z sobą, w Paryżu ujrzałem się bez sposobu do życia... chciałem prosić Bambocha aby mi dopomógł... teraz powiedz mi gdzie go znajdę...
— Ah! wiedziałeś jakim jest Bamboche... i chciałeś... prosić go o pomoc... no, jestem spokojny... możemy się porozumieć, — powiedział zupełnie bezpieczny bandyta.
— Ale gdzież jest Bamboche?
— Nie troszcz się o niego, mój chłopcze... uczynię dla ciebie to coby on sam uczynił.
— Ale... gdzież on jest teraz?
— On?
— Tak... policya zajęła dom w którym mieszkaliście... na drugi dzień potém, gdym się wywiadywał o Bumbochu, widziałem żołnierzy na Przesmyku.
— Stare ptaki uleciały, schwytano tylko parę piskląt...
— A więc Bamboche umknął podobnie jak ty? Ale jeszcze raz pytam, gdzie on jest teraz?
— O! teraz jest już bardzo daleko, w Ameryce... w Chinach.
— Trzy dni temu Bamboche był w Paryżu, — zawołałem, — i dotąd musi być koniecznie.
— No, to szukaj go i znajdź, jeżeli potrafisz... Ja ci zastąpię miejsce Bambocha.
— Dziękuję.
— Niesprawiedliwy jesteś: Bamboche młody, pełen środków, ja zaś stary... już schodzę z pola... potrzebowałbym kommissanta...
— Do czego?
Po krótkiéj przerwie, bandyta mówił dalej:
— Gdzie mieszkasz?
— Nie mam schronienia...
— No, ja mam stancyę, będziemy razem mieszkali... na niczém ci nie zbraknie... patrz... i pokazał mi kilkanaście sztuk pięciofrankowych, pomiędzy któremi dostrzegłem nawet złoto.
Zdziwienia mojego ukryć nie zdołałem; widząc to bandyta, rzekł:
— Nie prawdaż, dziwi cię że chodzę do portu kiedym tak dobrze obładowany?
— W istocie... to mię zadziwia...
— Chodzę do portu jako amator... od dwóch dni szukam kommissanta, dotąd nie znalazłem nic podług mojéj myśli, aż dzisiaj rano, spotkałem ciebie... jestem pewny że mi się przydasz, ale pijże przecie...
— Nie...
— Ha! żelazna duszo!... Ale mniejsza o to; ułóżmy się... żyjmy razem, a pewno źle na tém nie wyjdziesz...
— Nie powiesz mi więc gdzie jest Bamboche?
— Nie takim głupi... onby cię zatrzymał.
— Dziękuję za udzielony mi kawałek chleba... wstając rzekłem temu człowiekowi, — oddam ci go... jeżeli kiedy będę mógł..
— Odchodzisz?
— Tak jest...
— Czekajże, posłuchaj... cóż u djabła!...
— To się na nic nie zda...
— Gdzież dzisiaj nocujesz?
— Spodziewam się że zarobię kilka soldów wieczorem, jak będą wychodzić z teatru.
— Ah!... ha! — rzekł kaleka bez nóg niby zastanawiając się nad tém co powiedziałem, — jak widzę, znasz już dobre miejsca... Ha... odmawiasz mi... mniejsza z tém... prędzej lub póżniéj wpadniesz mi w ręce... To też, powiadam ci, czekam na ciebie.
Zadrżałem mimo woli słysząc z jak głębokiém przekonaniem ten nędznik wymówił:
Czekam na ciebie...
Gdym go spiesznie opuszczał, zawołał za mną:
— Do widzenia!
Chociaż niezbyt doświadczony, mimo pół słówek kaleki bez nóg, poznałem, że uderzony odwagą, siłą i prawie dziką energią, jakich dowody widział dzisiaj rano na pokonanych przezemnie współzawodnikach w porcie, nikczemnik ten mniemał że korzystając z mojéj nędzy i rozpaczy, użyje mnie za narzędzie do spełnienia jakiego zbrodniczego zamachu, a jak powiadał, sądził się dostatecznie przekonanym o mojéj moralności, już przez sam wzgląd na dawną przyjaźń moję z Bambochem, ku któremu zbliżyć się starałem, jakkolwiek znałem ryzykowne jego życie.
Zrazu oburzyłem się na samą myśl, nie mówię wspólnictwa z kaleką bez nóg, lecz najmniejszego ku niemu zbliżenia się... Wkrótce jednak nastąpiła pełna trwogi rozwaga... skoro wspomniałem na haniebne ustąpienie do którego mię głód zmusił.
— Ah! do jakże okrutnych ostateczności głód i straszna nędza doprowadzić nas mogą, rzekłem sobie rozdzierającym smutkiem przejęty, — skoro ja... napojony najlepszemi, najzdrowszemi zasadami... ja, który w sercu żywię szlachetny zapał, ubóstwienie dla wszystkiego co jest dobrem i szłachetném, do tego punktu zniżyć się mogłem? O mój Boże! cóż się więc dzieje z tymi, którzy zostawieni przygodom życia, bez wykształcenia, podpory, wiary, bez zbawiennego hamulca, znajdują się w podobném mojemu położeniu?
I zawołałem z Klaudyuszem Gérard: — O nędzo! Nędzo! czyli zawsze będziesz przyczyną lub źródłem tylu niegodziwości, poniżeń i zbrodni?.........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czekając nocy, czyli raczéj chwili wychodzenia z widowisk, wyczerpywałem wszelkie zasoby mojéj wyobraźni na wynalezienie sposobu zarobkowania, byle tylko żyć pewnie i uczciwie; ale umysł mój zagmatwał się w niepodobnych kombinacyach.
Dziwnego, bolesnego doznawałem wrażenia na widok tu i owdzie snujących się, zajętych tłumów, które, niestety! ani się nawet domyślały, że nieszczęśliwy obok którego tak obojętnie przechodzą, nie wie gdzie przepędzi ponurą noc zimową i że może nazajutrz znajdą go na bruku umierającego z zimna i głodu...
Niepewność czy choć cokolwiek zarobię aby opłacić nocleg publiczny, podwójnie mię przerażała: przyaresztowany w nocy, na ulicy, jako włóczęga, dostałbym się do więzienia... a więzienie taką mię przejmowało zgrozą, żem śmierć nad nie przekładał... gdyż byłoby mi odjęło sposobność stania się użytecznym Reginie, a nie wiem jakie szeptało mi przeczucie, że mimo mój nizki, ciemny stan, celu tego dopiąć mogę.
Tego wieczoru zatém, potrzebowałem za jakąbądź cenę zarobić najmniéj sześć soldów; abym sobie na noc zapewnił schronienie. O jutrzejszym chlebie... myśléć nawet nie chciałem.
Trawiony głodem wpadłem w zwierzęcość, w dzikość prawie... czułem że konieczna potrzeba zarobienia kilku soldów, aby nie być aresztowanym jako włóczęga, zdoła mię doprowadzić do ostateczności.
Skoro noc zupełnie zapadła, ruszyłem ku bulwarkom i pamiętam żem się napił wody z dolnych cębrowin źródła Château-d’Eau, poczém szedłem zająć stanowisko w okolicy teatru du Gymnase; nie zbyt zdziwiony, zdawałem się poznawać większą część ludzi których wczoraj i dzisiaj rano widziałem w przystani parostatku. Siedzieli jedni na kamiennych słupkach, drudzy na chodnikach, inni za fiakrami których długi szereg ciągnął się aż do bramy Saint-Denis.
Patrząc na krążące po bulwarkach w rozmaitych kierunkach świetne powozy, których właściciele dążyli zapewne na zabawy, Bóg mi świadkiem iż nie poczułem w sercu ani zazdrości ani nienawiści, rzekłem sobie tylko:
— Szczęśliwi, nie wiedzą że w téj saméj godzinie, tylu ludzi z okropnym niepokojem wygląda lichego zarobku kilku soldów, aby mieć przytułek i chléb, i że jeżeli dzisiaj i jutro... jeszcze... nadzieja zawiedzie... po jutrze... umrą z głodu.
Ta uwaga przypomniała mi że pewnego razu Kaudyusz Gérard powiedział te znaczące słowa:
— „Moralnie i zdrowo sądząc, dawać jałmużnę, jestto podlić tego kto ją dostaje, kiedy przeciwnie nastręczać mu jaką pracę, jestto zarazem dopomagać mu i zaszczycać; atoli zapatrując się na rzeczy z punktu na którym obecnie stoją, poprzestawać należy no jałmużnie mimo jéj niebezpieczeństw, wywiera ona bowiem przynajmniej niezwłoczny skutek. To też istnieje jedna okoliczność, o któréj nie należałoby zapominać wychowując bogate dzieci, a tą jest, obznajomienie ich niejako z punktem wyjścia i porównania, że, naprzykład chlebem są dwadzieścia soldów kupionym, niezawodnie dziesięciu ludzi uchronić można od głodnéj śmierci.......

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czekałem chwili rozchodzenia się z widowiska siedząc pod drzewem na bulwarku, w ciemnym kącie, naprzeciw placu przyległego teatrowi. Złamany trudem, drzemałem.
Nagle uczułem że mną ktoś gwałtownie wstrząsnął; otworzyłem oczy, otoczyła mię zgraja ludzi złéj miny, pomiędzy którymi poznałem kilku których obecjność już pierwéj dostrzegłem; w tejże saméj chwili, zdało mi się przy blasku latarni, że na przeciwnéj stronie placu przechodzi złowroga i szyderska postać kaleki bez nóg; lecz zjawisko to tak szybko przeminęło, żem zaledwie mógł zawiesić na niem moje spojrzenia, zkąd-inąd coraz bardziéj zatrwożone groźną postawą ludzi, którzy mię nagle otoczyli.
— Co chcecie? — spytałem wstając i przybierając odporną postawę.
— Tyś szpieg! — odpowiedział mi jeden głos, — wiemy o tém.
I natychmiast, nim zamach ten przewidzieć zdołałem, z tyłu mię schwytano, przyłożono chustkę do ust i zawiązano ją wkoło głowy niby knebel; potém, mimo rozpaczliwy opór, uczułem że mię bito potrącano i prawie zaniesiono aż na jednę z małych górzystych uliczek, które w tém miejscu na bulwarek wychodzą; chustka tłumiła moje krzyki; wielka liczba napastników paraliżowała wszelką obronę, a cała scena tak była nagła, że nim przyjść do siebie zdołałem, już byłem rzucony w głąb ciemnego przejścia obok domu na téjże uliczce. Przechodnie zapewne mało co zważyli na ruch z powodu gwałtu tego wynikły, a może téż uważali go za jednę z haniebnych kłótni, jakie pod teatrami dosyć często miewają miejsce.
Rzucony na bruku tego przejścia, zasypany razami które mi twarz pokrywały, mocno głową o kamień ugodziłem; uderzenie tak było silne, żem prawie stracił przytomność. Wśród głębokiego i zarazem niewyraźnego bólu, który mi omal czaszki nie rozsadził, uczułem jakiś głos mówiący:
— Dosyć z niego... odejdźmy... oto już wychodzą...
Przez długi czas czułem dotkliwy ból; potem, powoli, odzyskałem zmysły; byłem zlodowaciały i niby paraliżem tknięty; zaledwiem zdołał podnieść się. Nie wiedząc prawie co czynię, wyszedłem chwiejąc się na uliczkę... była pusta, a noc ciemna i śnieg gęsty padał;... wpływ świeżego powietrza wrócił mi zupełną przytomność. Wtedy dopiéro jasno przypomniałem sobie zamach, którego ofiarą padłem.
Musiało być późno; pokryty śniegiem bulwark, zupełnie byt pusty; jakiś fiakr jednak stał na rogu ulicy Poissonnière.
Uszedłszy kilka kroków, zatrzymać się musiałem, bom się trząsł konwulsyjnie... zęby febrycznie szczękały uderzając jedne o drugie; kolana mi drżały, w głowie i prawéj łopatce mianowicie tak okrutny ból czułem, żem się zaledwie wlec zdołał.
Nagle, struchlałem przerażony, słysząc dalekie i wymierzone kroki nadchodzącego patrolu... Obdarta odzież moja, zakrwawiona twarz, niepodobieństwo wskazania przytułku mojego, to wszystko razem byłoby aż nadto dostateczném do przyaresztowania mię jako włóczęgę, gdyby mię ci żołnierze spotkali...
Chciałem uciekać,... ale pokonany cierpieniem, potykałem się za każdym krokiem...
Odgłos groźnego dla mnie patrolu, coraz bardziéj się zbliżał... już zdaa dostrzegłem w pół cieniu przeciwnéj alei połysk karabinów — dobyłem ostatnich sił... nadaremnie... pośliznąłem się na śniegu i padłem na kolana.
— O Boże mój!... Boże!... — zawołałem.
I łzami się zalałem, bom powstać nie miał siły.
Nagle, jakiś człowiek wyszedł z po za drzew bulwarku, wziął mię pod rękę i podniósł z ziemi mówiąc:
— Oto patrol... przyaresztują cię.
Poznałem kalekę bez nóg; śledził mię zapewne od owéj sceny gwałtu, którą może sam wywołał.
— No cóż... czy pójdziesz ze mną? — powtórzył — czy dasz się ująć? Słyszysz?... patrol nadchodzi...
— Uciekajmy!... wspieraj moje kroki... — zawołałem przelękły.
— A widzisz bałamucie? — szyderczo dorzucił bandyta.
Wsparty na nim, przeszedłem bulwark.
— Żywo... woźnico... otwieraj! — rzekł kaléka bez nóg do powożącego fiakrem, który już pierwéj widziałem.
Wsiadłem z moim towarzyszem; drzwiczki za nami zamknięto, a w téj chwili patrol przybył na miejsce w którém upadłem.




4.
Mieszkanie kaleki bez nóg.

Fiakr jechał długo. Przez ten czas, bandyta, nie wiem dlaczego, nie rzekł do mnie ani słowa. To milczenie, kołysanie się powozu, znalezione w nim ciepło, zwłaszcza po tak mocném przeziębnięciu, sprawiły, że nietylko ciało, ale i myśl moja ociężała. Nieszczęsny traf, który mię po raz drugi zbliżał do kaleki bez nóg, zdawał mi się być snem złowrogim: powóz zatrzymał się... rzeczywistość wróciła.
Towarzysz mój, wstrząsnąwszy mną kilka razy, pomógł mi wysiąść z powozu; potłuczony, ciągle okropnych boleści doznawałem. Nie wiedziałem w jakim się znajdujemy cyrkule; prowadzony przez bandytę, na którego ramieniu wesprzeć się musiałem, przebyłem naprzód jakiś długi dziedziniec czy téż przejście domami opasane; potem dążąc jakąś krętą uliczką, zaszliśmy przed inny budynek, którego drzwi towarzysz mój otworzył wytrychem; wtedy ogarnęła nas najzupełniejsza ciemność.
— Podaj mi rękę... pozwól się prowadzić i idź za mną... — rzekł kaleka bez nóg.
Nie umiem opisać wrażenia wstrętu i zgrozy jakiego doznałem, kiedym uczuł dłoń moje w dłoni tego nędznika. Dziecinna ogarnęła mię trwoga, skutek zapewne osłabienia mózgu; wmawiałem sobie że to połączenie dłoni naszych, stanowi rękojmię niby umowy między mną a kaleką bez nóg. Zatrzymał się przebywszy ze mną dosyć przykre schody, otworzył drzwi i zamknął je zaraz po naszém wejściu; za pomocą zapałki zapalił świecę, a ta wkrótce rozwidniła dosyć obszerny pokój, do którego weszliśmy przez wązki korytarz. Wspomniony pokój tak dalece zarzucony był wszelkiego rodzaju przedmiotami, że zaledwie szczupłe tylko pozostało miejsce dla łóżka i kilku sprzętów. Większa połowa okna, żóltawemi firankami zupełnie zasłoniętego, zastawiona była mnóstwem rozmaitéj wielkości pak.
— Oto łóżko... śpij... jutro rano rozmówimy się; a jeżeli będzie potrzeba, znajdziemy doktora, — powiedział mi kaleka bez nóg — obaczysz że nie taki wilk straszny jak go malują.
Potém wyciągnął materac z łóżka, rozpostarł go na podłodze, zamiast poduszki użył jednę paczkę z pomiędzy wielu innych znajdujących się w pokoju, zadmuchnął świecę i położył się.
Złamany moralnie i fizycznie, niezdolny prawie do namysłu, kładąc się na łóżko, doznawałem niewypowiedzianéj przyjemności i wkrótce też zasnąłem, bo poprzednią noc przepędziłem w polu i w bolesnéj bezsenności.
Dzień już był kiedym się obudził, ale w pokoju panowała pomroka, bo gęste firanki zapuszczone były. Usłyszałem chrapanie pieca, w którego wnętrzu żarzące się ognisko odbijało się na czerwonawéj posadzce; na stojącém przy mnie krześle, ujrzałem kawałek chleba i filiżankę mleka. Zdziwiony uprzejmością gospodarza mojego, spojrzałem na wszystkie strony: byłem sam...
Bardziéj przerażony tą samotnością aniżeli obecnością kaleki bez nóg, chciałem ubrać się, i szukałem lichéj mojéj odzieży, poszarpanéj z powodu wczorajszéj bitwy; zniknęła, ale na jéj miejscu ujrzałem w nogach mojego łóżka, spodnie, kamizelkę, surdut sukienny, zupełnie nowe, i parę wybornych butów. Ta zamiana, jakkolwiek dla mnie korzystna, zmartwiła mię, bo w kieszeni mojéj bluzy, aż dotąd starannie przechowywałem pulares porwany z grobu matki Reginy... atoli wkrótce, z wielką radością postrzegłem pulares ten, wprawdzie otwarły, leżący na stoliku przy mojém łóżku... niespokojny, czémprędzéj go pochwyciłem... Szczęściem, znalazłem w nim wszystko co w sobie zawierał; pamiętałem liczbę listów; nie brakło żadnego, ani téż krzyżyka i ćwiartki pargaminu, na którym narysowana była książęca korona, otoczona symbolicznemi znakami.
Wkrótce atoli zatrwożyłem się. Pulares ten, który, że tak powiem, wydarłem z rąk kaleki bez nóg, ośm lat temu, kiedym go ugodził w chwili gdy gwałcił grób matki Reginy — pulares ten powtarzam, może też bandyta poznał? Może domyślał się jakim sposobem przedmiot ten dostał się w moje ręce? i w takim razie, może pragnął zemścić się nademną.
Położenie moje stawało się coraz przykrzejsze. Nie śmiałem wołać; niepokonany wstręt wzbraniał mi ubrać się w suknie na mojém łóżku leżące, w suknie zapewne skradzione... A jednak, cóż było czynić? Sama myśl pozostania w tym domu przerażała mię. Usiłowałem znaleźć moje łachmany, alem ich nadaremnie szukał pomiędzy przedmiotami, któremi pokój był zawalony. Widziałem tam nagromadzona najróżnorodniejsze przedmioty: jedwabne firanki, zegary, obuwie, kawałki materyi, zupełnie nową odzież, kobiece szale, starodawną broń, spakowane tuzinami jedwabne pończochy, starannie opieczętowane butelki z winem lub likworem, przepysznéj roboty posążki z kości słoniowéj lub brązu, wszelkiego rodzaju bieliznę, i bez liku małych pudełek z cygarami na których poprzylepiano napisy w języku hiszpańskim — a wszystko razem zmieszane. To nagłe odkrycie powiększyło moję trwogę; przedmioty te musiały być plonem rozlicznych kradzieży, których kaléka bez nóg był wspólnikiem lub przechowywaczem; za wszelką cenę chciałem umknąć z tego domu, choćby nawet okryty pożyczoną odzieżą. Na nieszczęście drzwi były mocne i na dwa spusty zamknięte...
Wkrótce usłyszałem że się otwierają zewnętrzne drzwi na korytarzu, zbliżyły się ciężkie kroki, szczególniejszym sposobem zapukano do drzwi.
Milczałem, nie ruszałem się.
Znowu tym samym sposobem zapukano... następnie, po niejakiéj przerwie, usłyszałem lekki szelest w oprawie drzwi, i za pomocą długiego i ostrego noża wepchnięto z zewnątrz do pokoju małą karteczkę; poczém kroki oddaliły się, a drzwi na korytarzu zamknięto.
Spojrzałem na wepchniętą przeze drzwi karteczkę; była we dwoje złożona, podniosłem ją, rozwinąłem i wyczytałem tylko te słowa ołówkiem, wedle następnéj ortografii skreślone:
Jutro, — o pirszy rano, — czekają...
Po chwilowym namyśle, kartkę położyłem przy progu drzwi, szło zapewne o jaką naganną schadzkę.
Nowy ten wypadek powiększył we mnie chęć ucieczki. Żeby na wszelki wypadek być gotowym, mimo wstrętu ubrałem się w zostawioną mi nową odzież; potém otworzyłem okno odsunąwszy poprzednio zasłaniające je przedmioty... Wychodziło na podwórze, a wzniesione było nad ziemię najmniéj na dwadzieścia pięć do trzydziestu stóp. Z téj zatém strony, przynajmniej w obecnéj chwili, ucieczki dokonać nie było można.
Znowu się nieco namyśliwszy, gwałtowne przedsięwziąłem postanowienie: skoroby kaléka bez nóg otworzył drzwi, chciałem rzucić się na niego, i mimo dokuczające mi jeszcze bóle, skutki wczorajszéj bitwy, liczyłem dosyć na moję śmiałość i zwinność, że zgodnie lub przemocą wyjdę z tego pokoju.
W téj właśnie chwili dało się słyszeć stąpanie na korytarzu... uzbroiłem się w odwagę... gotów rzucić się na kalekę bez nóg; ale jakże się zdumiałem gdym usłyszał głos, śpiéw, słowa zbyt mi dobrze znajome!
Był to bowiem głos la Levrassa.
Nucił on sobie słowa pięknéj Burbonezki, ulubionej swéj aryi.
Śpiéwając zapukał do drzwi w sposób jak osoba co poprzednio wsunęła kartkę o któréj wspomniałem.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, la Levrasse na chwilę przestał nucić i znowu zapukał... poczém jeszcze raz gwałtownie powtórzył pukanie.. Wtedy przekonany zapewne o nieobecności kaléki bez nóg dawny mój pan oddalił się powtarzając swą ulubioną zwrotkę.
To niespodziane spotkanie mocno mię zdziwiło, ale nie uderzyły mię bynajmniéj stosunki między la Levrassem a kaléką bez nóg zachodzić mogące, bo obaj wzajem dla siebie przystawali. Odraza jaką mię przejmował dawny kat mojego dzieciństwa, który widać ocalał z powozu przez Bnmbocha podpalonego, była dla mnie nowym powodem do bezzwłocznéj ucieczki z tego domu, bom się co chwila lękał zejścia policyi; i wtedy, choćbym miał największe protekcje, nawet w najmniéj uprzedzonych oczach, byłbym uchodził za spólnika kaléki bez nóg a raz wtrącony do więzienia jako złodziéj, jużbym późniéj nie zdołał dowieść mojéj niewinności... Taka przyszłość przerażała mię daleko bardziéj, aniżeli dostanie się do aresztu za włóczęgostwo.
Z coraz silniejszém postanowieniem wydobycia się przemocą z tego domu, wybrałem pomiędzy starożytną bronią jakąś żelazną damaszkowaną maczugę, nie aby ugodzić nią kalekę bez nóg, lecz aby go nią przerazić w razie groźby lub oporu.
Schyliłem się więc nad kupą broni którą hałaśliwie poruszyłem, wydobywając ową żelazną maczugę, w tém silna ręka oparła się na mojém ramieniu; tak mocno zadrżałem... (a stojąc prawie naprzeciw drzwi, byłem aż nadto pewny że ich nikt nie otworzył), iż gdym się odwracał, maczuga mi z rąk wypadła.
Ujrzałem stojącego za mną kalekę bez nóg. Wszedł on, nie drzwiami prowadzącemi na korytarz, lecz przez tajemny otwór w przegrodzeniu, którego istnienia wcale nie przypuszczałem; mieszkanie bandyty miało dwa wchody.
A tak, z łaski tych skrytych drzwi mój zamiar ucieczki spełzł na niczém.
— Ah! teraz przynajmniéj — rzekł kaléka bez nóg spoglądając na moję odzież, — jesteś przecie ubrany jak pan.
Po chwili milczenia odpowiedziałem:
— I nie oddasz mi dawnego odzienia mojego?
— Może ci przykra ta zamiana?
— Tak jest... bo te suknie są zapewne skradzione, jak i wszystko co w tym pokoju znajduje się.
— Czyś już po śniadaniu? — spytał bandyta patrząc na krzesło; — nie? na, zjedz cokolwiek, a pomówimy... Napaliłem ci w piecu, przyrządziłem śniadanie: Bamboche by cię nawet lepiéj nie przyjął.
— Ostatni raz proszę cię oddaj mi moję odzież i wypuść mię ztąd... dobrowolnie...
Zamiast odpowiedzi, kaleka bez nóg schylił się, podniósł kartkę, przeczytał ją, rozdarł i rzekł:
— Wiedziałem o tém. Spotkałem wracającego ztąd kolegę... Czyś czytał tę kartkę?
— Powiadam ci że chcę moich sukni, i że wyjść ztąd pragnę...
— Uspokój się... i posłuchaj mię... Jeżeli będziesz uczciwym chłopakiem, podam ci korzystny projekt... Umieszczę cię w dwóch pięknie umeblowanych pokoikach. Jesteś już nieźle ubrany; sprawię ci kompętną garderoby. Co dzień przyniosą ci jedzenie z traktyerni; nie chce abyś z początku zaraz miał w kieszeni pieniądze... Późniéj, jeżeli się będziesz dobrze sprawował... będziesz je miał... zaręczam...
— I w zamian za te dobrodziejstwa, — z gorzkim uśmiechem spytałem, — czegóż po mnie wymagać będziesz?...
— Trzech lub cztérech godzin dziennie, nie więcéj; przez resztę dnia... możesz przechadzać się... możesz robić co ci się podoba...
— I jakże używać mam tego czasu?
— Wspominałem ci że potrzebuję kommissanta, będziesz więc moim kommissantem.
— Twoim kommissantem?
— Słuchaj: mówmy otwarcie... od tygodnia już chodzę do portu i w inne miejsca... szukam człowieka któryby mi przypadł do gustu, ale mi się to nie wiedzie... napotykam same tylko figury, których już sama mina zwrócić może na siebie uwagę policyi... a przytém wszystkie bez najmniejszego ułożenia!! Ty, przeciwnie, przybywasz z prowincyi, nikt cię tu nie zna, wyglądasz na poczciwego człowieka, w potrzebie umiesz być zuchem... i bijesz tęgo... pasujesz mi więc jak rękawiczka. — Otóż: jak widzisz, jestem zarzucony towarami, dla pewnych powodów... sam ich nie sprzedaję... słowo honoru! że nie przez dumę. Chciałbym zatém jedno sprzedać, drugie zastawić w lombardzie, trzecie zamienić i t. p. i t. p.; ale, aby to mogło nastąpić, bez wzbudzenia podejrzeń, wypada miéć mieszkanie, być dobrze widzianym w swoim cyrkule, żyć z własnego dochodu: otóż dlatego dam ci lokal przyzwoity, wystroję cię i dobrze karmić będę... późniéj ustąpię ci pewien procent... na sprzedaży... To co tutaj widzisz, to bagatela... ja mam inne jeszcze składy... i...
— Ah! chcesz więc użyć mię za pośrednika w sprzedaży owocu twoich kradzieży?
— Moich towarów, młodzieńcze, moich towarów... tém się naprzód zajmiesz.
— A więc inne jeszcze będę miał obowiązki?
— Późniéj, wskażę ci kilka porządnych domów, do których pójdziesz z próbkami przemycanych cygar... i pod tym pozorem...
— Co pod tym pozorem?
— Ah! ha! widzisz żem cię zainteresował; a jednak udawałeś że ci mój projekt nie do smaku... Otóż, pod tym pozorem, będziesz mi czasem wyświadczał małe przysługi; późniéj powiem ci jakie.
— I to wszystko co żądasz odemnie?
— Na teraz wszystko. Rękojmią ofiar i przyrzeczeń jakie ci czynię, jest zaufanie którém cię zaszczycam.
— Teraz ty mię posłuchaj. Znam cię; jesteś nędznik... dawniej zgubiłeś Bambocha, a pomiędzy wielu innemi zbrodniami, które ci zapewne dotąd uchodziły bezkarnie, dopuściłeś się jednéj okrutnéj... boś zgwałcił grób!...
— A więc ten pulares... to znaczy? Coś mi się właśnie przypominało — z dzikim i wymuszonym uśmiechem zawołał bandyta. — Ah! znasz więc tego który mi przeszkodził w tak pięknym połowie?
— Znam, bo sam nim byłem.
— Ty!
— Tak jest, ja. Wówczas byłem dzieckiem. Powiadam ci to abyś wiedział, że bynajmniéj się nie lękam ciebie, bo jeżeli dzieckiem będąc, prawie ci rozpłatałem głowę motyką, to teraz jeżeli potrzeba zajdzie, potłukę ją na miazgę tą żelazną maczugą. Czy rozumiesz?
— Ah! to więc ty byłeś, — mruknął bandyta: — późniéj o tém pomówimy.
— I owszem, kiedy ci się tylko podoba. — Tymczasem, gwałtem mię tutaj nie zatrzymasz. Co do twoich ofiar... umrę raczéj z nędzy, aniżeli je przyjmę.
— Pojmujesz pewno, mój chłopcze, żem cię nie bez pewnych środków ostrożności sprowadził do mojego składu; w téj chwili jesteś już równie jak i ja skompromitowany: suknie które masz na sobie są skradzione, przyszedłeś tu na noc dobrowolnie, śniadałeś wraz ze mną, także dobrowolnie... na to wszystko mam dowody. To też denuncyując mnie, oskarżysz i siebie. Jeżeli zaś pragniesz w porcie zarabiać na życie, nie radzę ci... teraz, kiedym wmówił we wszystkich żeś szpieg... a dla pewnych powodów wierzą mi — skoro się tylko tam pokażesz, niezawodnie cię na śmierć ubiję... Nie rachuj téż na pomoc warty... bo cię pochwycę i zamkną jako włóczęgę, a w parę godzin późniéj... ręczę ci za to, wiedzieć będą, że suknie, które masz na grzbiecie są kradzione...
A po krótkiej przerwie, kaleka bez nóg dodał:
— I cóż ty na to?
— Jesteś podły, — zawołałem.
Bandyta wzruszył ramionami.
— Podły?... powtórzył.
— Podły... zastanówmy się nad tém. Wczoraj rano... marłeś z głodu, dałem ci chleba; wczoraj wieczorem marłeś z zimna, dałem ci przytułek... byłeś okryty łachmanami... dałem ci odzież ciepłą i od stóp do głów nową. — Znajdźże mi choć kilku poczciwych, którzyby zrobili dla ciebie to co ja zrobiłem?
— Ale w jakimże celu niosłeś mi pomoc? aby mię doprowadzić do złego!
— Do licha!... rzekł zbójca, — to przecież dosyć jasno! Radbym jednak wiedział, czy uczciwi ludzie uczyniliby dla ciebie tyle, aby cię doprowadzić do dobrego?
To porównanie, jakkolwiek miało przeciwną stronę, pokonało mię jednak; zrazu nie wiedziałem co odpowiedzieć... bo, ze wstydem i zgryzotą wyznać mi przychodzi, zapomniałem na chwilę iż Klaudyusz Gérard, jakkolwiek sam ubogi, przyjął mię do siebie aby zrobić ze mnie człowieka poczciwego; — powtarzam, porównanie kaleki bez nóg tém bardziéj mię zrazu poraziło, iż wspomnienie, ucieczki mojéj do urzędnika, że tak powiem reprezentanta prawa i społeczności, natychmiast mi na myśl przyszło... Cóż w rzeczy saméj, odpowiedział mi urzędnik gdym prosił o robotę? Jakże zachęcał moje poczciwe zamiary? jakież wrota otworzył mojemu rozpaczliwemu położeniu?
Musiałem więc przyznać, że tylko bandyta przyszedł mi w pomoc! przyjął mię, zapewniał dobry byt i próżniactwo, bylebym podzielił jego bezprawia. — Zaiste, przyjmując jego pomoc, narażałem się na więzienie, ale czyliż nędza przy uczciwości nie prowadziłaby mię również do więzienia, jak mi oświadczył sam urzędnik, utrzymując iż dla braku pracy, zasobów i schronienia, prędzéj lub późniéj jako włóczęga pochwycony i przyaresztowany zostanę.
Jeżeli więc nie ujdę więzienia, czyż nie lepiej oczekiwać téj nieszczęsnéj chwili w dobrym bycie, jak wśród męczarni nędzy? — pomyśliłem z uczuciem rozpaczliwéj goryczy szydząc z losu mojego. — Bamboche miał słuszność kiedy mi wychwalał loikę kaléki bez nóg... doświadczenie przekonywa mię że dobrze widział... byłem mazgajem, a bandyta gruntownie znał naukę życia. Prawda nie obliczył on hańby, skazy; ale skoro się raz dostanę między skażonych i pohańbionych więźni, jakążby zachowano różnicę między nimi a mną?
Kaléka bez nóg przypatrywał mi się w milczeniu: odgadywał zapewne że jego propozycye, jego cyniczna teorya, zaczynały chwiać mojém postanowieniem; w obawie więc aby zbytniém naleganem nie zmniejszył przewagi, którą jak sądził już nademną osiągnął, rzekł mi:
— Słuchaj mój chłopcze... dobrze wszystko zważywszy... źle działa kto działa gwałtem... ja ci nie chcę brzytwy do gardła przykładać... nie chcę nadużywać twojego położenia. Jesteś dobrze ubrany... chleb i mleko posili cię na cały dzień... Idź... szukaj... jak powiadasz... uczciwego zarobku. Tylu jest cnotliwych na świecie — dodał szyderczo, — że nie trudno ci będzioe znaleźć choć jednego, który ci natychmiast chléb do ręki poda, i niedozwoli ci wyjść na złe, że użyję ich wyrażenia... jestem pewny... że dosyć będzie skoro się odezwiesz. Gdyby jednak przez jakiś traf szczególny, wszyscy poczciwi przyjęli cię jak się przyjmuje zgłodniałego psa w dobréj kuchni... spodziewam się... że wtedy już nie pogardzisz niezłą wcale posadą komissanta, którą ci ofiaruję... Czy zgoda?
Stałem ponury... zamyślony; bandyta mówił daléj:
— Wreszcie sam widzisz, że ci ufam; nie przypuszczam wcale abyś był zdolny sprzedać suknie, jakie masz na grzbiecie i kupić gorsze, aby żyć z różnicy... ceny. — Teraz, abym ci dowiódł że mówię co myślę, — dodał, — idź jeśli chcesz... jesteś wolny.
I na rozścież otworzył drwi pokoju.




5.
Pokusy.

Na widok otwartych drwi, natychmiast zabrałem się do wyjścia; kaléka bynajmniéj mi się nie przeciwił, ale, w chwili gdym już był w końcu korytarza, rzekł:
— Słówko... mój kochany... w twoim własnym interesie. Obróciłem się.
Kaléka bez nóg pisał coś na kawałku papieru.
— Weź, — powiedział, — oto mój adres... bo nie wiesz w którym jesteśmy cyrkule, a skoro będziesz wracał dzisiaj wieczorem, trzeba przecie żebyś umiał zapytać o drogę; jeżeli ja piérwéj wrócę do domu, zapukasz i wymienisz twoje nazwisko... jeżeli zaś ty piérwéj przyjdziesz niż ja, czekaj mię na korytarzu. No, ale! czy pójdziesz bez śniadania?
— Jeżeli wrócę... ten chléb stanowić będzie moję wieczerzę.
— Robisz ceremonie? z przyjacielem? jak chcesz... No... życzę pomyślnych łowów na uczciwych ludzi... którzy się nad tobą zlitują...
Poszedłem; bandyta znowu zawołał:
— Słuchajno!
— A co?
— Jeżeli gdzie spotkasz tych poczciwych... przynieś mi jednego na pokaz... każę go słomą wypchać.
Wzruszyłem ramionami i szybko zbiegłem ze schodów.
Skorom się ujrzał na świeżém powietrzu, po za domem bandyty, uwolniony od jego obecności, sądziłem żem się z jakiego snu przebudził; spytałem siebie jak mogły smucić mię błahe i podłe paradoxa tego nędznika; gorzko wyrzucałem sobie żem na chwilę zapomniał o wszystkiém com winien był Klaudyuszowi Gérard. Fakt ten nie byłże mocen obalić wszystkie niegodne zarzuty bandyty przeciw uczciwym?
Widząc się przyzwoicie ubranym (nie śmiałem przynajmniéj myśleć o pochodzeniu téj odzieży), uczułem się mniéj zakłopotanym. Nabrałem nadziei, przyszłość przedstawiła mi się w jaśniejszych kolorach; zdało mi się, że odezwa do serc litościwych lepiéj będzie przyjęta, że teraz próbować mogę pewnych kroków, o których poprzednio niepodobna mi było nawet pomyślić — częstokroć bowiem widok człowieka łachmanami okrytego napawa nieufnością lub niepokonanym wstrętem.
Naprzód postanowiłem przedstawić się wdowie Pana de Saint-Etienne, zmarłego protektora mojego; ubrany jak żebrak, byłbym się wstydził uczynić to, albo téż nawet nie dostał się i do przedpokoju.
Pani de Saint-Etienne musiała się już nieco uspokoić po nieszczęściu które ją ugodziło; miałem nadzieję że szanując pamięć małżonka pani ta przyjdzie mi w pomoc. Ruszyłem więc na ulicę Mont-Blanc.
Odźwierny poznał mię; ale niestety! nowéj doznałem przeciwności: pani de Saint-Etienne nazajutrz po śmierci męża wyjechała do dóbr swoich, o przeszło dwieście mil od Paryża odległych. Pisać do téj damy i oczekiwać na jéj odpowiedź, zajęłoby pięć do sześciu dni czasu, a w mojém położeniu, sześć dni, znaczyło wiek cały.
— Słuchaj! — rzekłem odźwiernemu, który zdawał się szczerze mię żałować, — w tym cyrkule mieszkają bardzo majętni ludzie, pomiędzy nimi znajdują się bez wątpienia wspaniałomyślni, litościwi; nazwiska ich muszą ci być wiadome? Niepodobna aby się nademną nie zlitowali... skoro im szczerze skreślę moje położenie... skoro powiem ile od chwili przybycia do Paryża wycierpiałem.
Odźwierny pokiwał głową i odpowiedział:
— Zaiste mamy dosyć majętnych w naszym cyrkule, lecz niełatwo się do nich dostać, a przytém... słowem... to tylko uczynić dla ciebie mogę... że ci dam adres do pana Tertre, sławnego bankiera. Mówią że on wiele dobrego świadczy. Próbuj.
Przybyłem do bankiera.
— A do kogo to? — spytał mię odźwierny.
— Do pana du Tertre, bankiera.
— Idź pan do kassy, schodami na prawo, w antresolach.
W łachmanach nie wpuszczonoby mię nawet na próg ale przyzwoita odzież moja nie wzbudziła żadnego podejrzenia. Na górze zastałem w przedpokoju dwóch służących...
— Pan du Tertre? — rzekłem do jednego.
— Jeżeli pan pragniesz pomówić z kassyerem... proszę za mną.
Wprowadzono mię do gabinetu kassyera; wgłębi tego pokoju stojąca wielka żelazna szafa była otwarta, postrzegłem w niéj... skarby: wszelako widok tych bogactw nie wzniecił we mnie zazdrości,... ale boleścią mię przejął.
— Pragnąłbym łaskawy panie, — rzekłem do kassyera, pomówić z panem du Tertre.
— Czy o interesach?
— Nie panie, — wahając się i rumieniąc aż po uszy odpowiedziałem, — nie o interesach...
— Czy pan jesteś znany panu du Tertre? — spytał kassyer z nieufnością zaczynając się we mnie wpatrywać, co powiększyło mój kłopot.
— Nie... panie, — odrzekłem, — ale chciałbym widzieć się z nim... pomówić.
— Nie ma go w domu, mój panie, — z coraz bardziéj podejrzliwą miną odpowiedział kassyer; długoletnie doświadczenie jego przeczuwało zapewne czego żądam. — Chciéj pan napisać do pana du Tertre, lub objawić mi co pana sprowadza?
— Sprowadza mię tutaj, — odpowiedziałem pokonywając wstyd i obawę, — głośna wszędzie litościwa dobroć jego... przychodzę więc...
Kassyer nie dał mi dokończyć: przywykły zapewne do podobnych żądań, odrzekł mi z grzeczną oziębłością:
— Prawda, mój panie, że słusznie chwalą dobroczynność pana du Tertre, ale on ją wykonywa według zasad od których nigdy nie zbacza: chciéj mi pan naprzód wyjawić swoje nazwisko, dać adres przynajmniéj dwóch znanych i szanownych osób, u których możnaby o panu zasięgnąć potrzebnych wiadomości; następnie chciéj pan wymienić jaki rodzaj pomocy otrzymać pragniesz od pana du Tertre, a wróciwszy za trzy dni, otrzymasz pan odpowiedz.
— Panie, racz mię wysłuchać, — zawołałem, — położenie moje jest zbyt naglące... ja... nie mam...
— Przebacz pan, chwile moje są policzone, — przerywając mi odpowiedział kassyer, — chciéj się pan udać do drugiego pokoju, służący poda panu co potrzeba do napisania żądanych przezemnie wiadomości.
A że nalegałem aby mię wysłuchano, kassyer wstał, zadzwonił, grzecznie odprowadził mię aż do drzwi, i rzekł do jednego z posługujących:
— Podaj panu co potrzeba do pisania.
— Dziękuję ci... napiszę... w domu... i list mój przyszłe — smutnie rzekłem do służącego, i ze śmiercią w sercu wyszedłem.
Późniéj dowiedziałem się że pan du Tertre istotnie znaczne summy rozdawał, nigdy jednak nie odstępował od prawideł jakie, w dobrze czynieniu, sobie zakreślił. Boleśnie zwiedziony w swojéj nadziei, przyznać jednak musiałem że w Paryżu, gdzie zawsze nie mała znajduje się liczba awanturników i zuchwałych próżniaków, rozsądek i chwalebna chęć godnego rozdziału jałmużny, słusznie dyktowały bankierowi taką ostrożność; atoli co do mnie, jakiż mogłem zostawić adres? Czy kaléki bez nóg? Do kogóż się udać miałem aby za mnie zaręczył?
Jednakże jeszcze nie rozpaczałem; ten tylko co się znajdował w położeniu mojemu podobném, pojmie jak uporczywym złudzeniom ulega człowiek aż do chwili kiedy nareszcie ustąpić muszą przed rzeczywistością. Gdym wyszedł od bankiera, korzystając z pięknéj pogody, udałem się do Tuilleries; a to w następnym zamiarze:
— Pojmuję, — powiedziałem sobie, — że pan du Tertre pragnie zlewać swe dobrodziejstwa na osoby pewne, uczciwe; że je zwłóczy nim udzieli, bo zasięga wiadomości: może rzadko kiedy zdarzyło mu się poznać tak naglące i rozpaczliwe położenie jak moje, i gdybym mógł był dostać się do niego, szczerość wymowy mojéj byłaby go niezawodnie wzruszyła i przekonała. Nie mogłem z nim mówić, ha! to będę mówił z kim innym; pójdę na miejsce publicznéj przechadzki, uczęszczane najwięcéj przez bogatych; znajdę osobę któréj twarz natchnie mię zaufaniem, poproszę o chwilę rozmowy w jakiéj alei; pewno nie zostanę odepchniętym.
Próbować więc chciałem na osobach bogatych tego, com nadaremnie próbował na biédnych robotnikach w porcie.
Przybywszy do Tuilleries, stanąłem w lipowéj alei ciągnącéj się wzdłuż ulicy Rivoli; wkrótce ujrzałem jakiegoś młodego jeszcze człowieka, rysów łagodnych i nieco posępnych; wysiadł z pięknego pojazdu. Zaczął zwolna przechadzać się po alei. Szedłem za nim krok w krok. Na piérwszym zawrocie, mimo moje postanowienie, nie śmiałem przystąpić ku niemu... łatwo usprawiedliwiłem się przed sobą samym z kłopotu jakiego mimowolnie doznałem. — Niech jeszcze raz w oczy mu zajrzę — mówiłem sobie, — niech się przekonam że mię nie omyliło piérwsze wrażenie; szedłem wolniéj; obejrzał się, zawrócił, a dostrzegłem zawsze jednakową łagodność fizyonomii, smutnéj i nieco roztargnionéj. Dłużéj już namyślać się nie będę, — powiedziałem sobie, — czuję żem odzyskał ufność; przystąpię ku niemu gdy przechodzić będzie obok kawiarni wystającéj na tarasie... Ale i tym razem znowu znalazłem pretext odroczenia mego postanowienia. Kilku przechadzających się — że tak powiem — przegrodziło mię od niego; wreszcie aleja w drugim końcu zdawała mi się nie tyle zapełnioną.
Nim przebyłem tę przestrzeń, stosując moje kroki do kroków przyszłego dobroczyńcy mojego, szukałem wzrokiem innych bardziéj może zachęcających fizyonomij. Nie znalazłem żadnéj. Kilka już tylko kroków postąpić miałem aby w drugim końcu alei znaleźć się prawie sam na sam z człowiekiem na którym, mimo jego wiedzę, spoczywały ostatnie moje nadzieje; uzbroiłem się mocną wolą, przyśpieszyłem kroku, i zbliżając się ku niemu drżącym, stłumionym głosem wyjąknąłem:
— Panie...
Czy bojaźń i zakłopotanie uczyniły słowa moje niezrozumiałemi, czy też przyszły mój dobroczyńca był roztargniony lub zajęty, dosyć że nie słyszał mię i powoli szedł aż do końca alei. Wstydząc się mojéj słabości, zmogłem się na ostatnie nad sobą wysilenie, i stając naprzeciw niego w chwili gdy zawracał, pozdrowiłem go bojaźliwie powtarzając:
— Panie...
— Panie? — zdziwiony odparł zatrzymując się i bacznie na mnie poglądając.
A widząc że milczę osłupiały, dodał:
— Pan się zapewne mylisz; ja nie mam szczęścia znać pana.
Słowa te zmroziły mię; postanowienie moje z wiatrem uleciało; cofnąłem się przed niepodobieństwem opowiedzenia biegu mojego życia nieznajomemu w miejscu przechadzki tylu tłumów, przedstawienia mu tysiąca szczegółów, zdolnych jedynie wzbudzić interes i odróżnić mię od pospolitego żebraka. To téż przerażony moją śmiałością, odpowiedziałem z zająkaniem:
— Nie, panie, ja nie mam zaszczytu być panu znanym... chciałem tylko... miałem nadzieję...
Ani słowa więcéj wymówić nie zdołałem; gardło moje ścisnęło się, stanąłem niemy, nieruchomy, z kapeluszem w ręku, nie śmiejąc wznieść oczu na tę osobę, która coraz bardziéj zdziwiona, niecierpliwym i dumnym głosem rzekła mi:
— Nakoniec, cóż pan żądasz? dla czegóż mię pan zatrzymujesz w pośród przechadzki?
Na te dosyć głośno wymówione słowa, kilka osób obróciło się i zatrzymawszy się, na mnie spojrzało; aż dotąd stałem zawstydzony z kapeluszem w ręku, ze zwieszoną głową, atoli widząc że postawa moja, zakłopotanie, milczenie, a niemniéj téż bardzo naturalne zdziwienie osoby którą zaczepiłem, zaczynały zwracać uwagę przechodniów, pomiędzy którymi dostrzegłem nawet jednego z inspektorów ogrodu, wymknąłem się mówiąc niepewnym głosem:
— Przebacz pan... sądziłem... że mówię z kim innym.
Atoli i teraz jeszcze nie traciłem odwagi. — Nie mogę przecież od razu nabyć śmiałości i zręcznych przebiegów, koniecznych żebrakowi, — z goryczą rzekłem sobie. — Może to z czasem przyjdzie... Próbujmy jeszcze... a nadewszystko odważnie...
Przechodziłem koło kościoła: wszedłem doń z nadzieją w sercu; — Kto się modli, ten jest miłosiernym, powinienem był więc znaleźć jaką litościwą duszę. Niewiasta miłéj i odznaczającéj się twarzy właśnie wychodziła z kościoła; postępował za nią służący, niósł aksamitny woreczek z herbem. W chwili gdy dama ta przebywała korytarz urządzony na zewnętrznéj stronie drzwi kościoła, przystąpiłem ku niéj i rzekłem spiesznie:
— Pani, w imię Boga! zlituj się nademną... jestem sam jeden w Paryżu, nie znam nikogo... znikąd nie mam pomocy... proszę tylko o robotę abym uczciwie mógł na życie zapracować.
— Czyś z tutejszéj parafii przyjacielu? spytała mię ta dama.
— Nie, pani.
— Czy proboszcz twojéj parafii zna cię? czy może ręczyć za twą pobożność i moralność?
— Niestety! pani, ja nie mam ani przytułku ani parafii...
— Mocno mię to boli, — odpowiedziała dama; ale że na nieszczęście całemu światu dawać nie można, dlatego jałmużny moje zachowuję dla biédnych z mojéj parafii, którzy ściśle wypełniają obowiązki religii.
I poszła w dalszą drogę........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyczerpany potrzebą, około godziny dziesiątéj wieczorem wracałem do mieszkania kaléki bez nóg; oburzenie wstrząsnęło całém mojém jestestwem, dusza moja tonęła w zwątpieniu i żółci; nienawiść ludzi zajmowała miejsce dotychczasowéj rezygnacyi. Po tylu daremnych i szczerych usiłowaniach uniknienia złowrogiego losu, wyobrażenia o sprawiedliwém i niesprawiedliwym, dobrém a złém, zaczynały wikłać się w moim umyśle; zaczynałem... o nieszczęsne symptoma!... odłączać praktykę od teoryi pod względem uczciwości...
Sprzykrzyło mi się nadewszystko... cierpiéć... spodziewać napróżno! lękać się o przyszłość! i ciągle pytać samego siebie: — Umręż jutro z głodu lub zimnu?
— „Uczciwość, delikatność, honor, — pomyśliłem — są to zaiste przecudne wyrazy, — ależ żyć niemi nie można. Nic sobie nie mam do wyrzucenia, wszystko czyniłem, wszystkiego się imałem szukając pracy, ale jéj nie znajduję; lub lóż jest ona tak przekorna, tak pełna przygód, iż dla niepewnego zarobku narażać się wypada na nikczemność, na obcowanie z podłą zgrają... o może i na śmierć nawet. Nie będę tyle głupim abym poświęcenie dla dobrych zasad posuwać miał aż do zakończenia na głodnéj śmierci; wolę raczéj zbłądzić. Przyjmę tymczasowo ofiarę kaléki bez nóg, a tak zyskam kilka dni czasu, w ciągu których odbiorę list od Klaudyusza Gérard lub odpowiedź od wdowy pana de Saint-Etienne, bo napiszę do niej”.
— „Postępowanie moje, czuję że jest podłe, niegodne, — dodałem, — piérwszy to krok na drodze sromoty... ale będzie też i ostatni... jeżeli bowiem za tydzień nie otrzymam wiadomości od Klaudyusza Gérard, lub wdowy mojego protektora... skończę to nędzne życie“.
Teraz, kiedy już z zimną krwią w przeszłość zajrzéć mogę, wiem z doświadczenia że prawie wszyscy ludzie którzy upadają (podobnie jak ja czułem się upadającym) ciemnieją, nie dostrzegają przyszłéj sromoty... równie jak i ja sam siebie zaślepiłem szaloną nadzieją zacniejszej przyszłości, lub zamiarem wszystko gładzącego samobójstwa. Atoli, prawie zawsze, niestety! płonność téj nadziei wkrótce poznać się daje: godzina śmierci wybija, śmierci która ma uwolnić od skalanego życia... lecz jak potępiony pragnie odroczenia chwili kaźni, tak i ty odraczasz chwilę własnéj zagłady... Cóż znaczy dzień, tydzień, miesiąc więcéj, kiedy jeszcze nikt twéj podłości nie odkrył?... Czyliż szczęśliwy traf nie może cię naprowadzić na drogę dobrego? a wtedy czyż z niéj już kiedykolwiek zboczysz?...
I jako nikczemnik zostajesz przy życiu... Ale skoro hańba twoja na jaw wyjdzie, skoro się stanie publiczną... o! wtedy... bez wątpienia, raczej śmierć niż pręgierz! śmierć powtarzam, na którą się sam poprzednio już skazałeś. Śmierć? dlaczego, po co to niewczesne i bezpożyteczne męczeństwo?... Albożeś nie na wieki już osławiony?... O! więcéj zawsze warte haniebne życie niż śmierć haniebna... boś spełnił wieczne wyzucie, bo żyjesz w swój nikczemności...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Przybyłem do kaléki bez nóg, czekał mię:

— Nie udało ci się? — rzekł wybuchając głośnym śmiechem; — nie przynosisz mi do wypchania ani kawałka litościwego człowieka?
— Będę twoim kommissantem, — odparłem ponuro ale stanowczo.
— Od jutra?
— Od jutra.
— A no, tak to lubię, do kroćset! Oto porządek naszego postępowania: byłem pewny że wrócisz; nająłem dzisiaj mały umeblowany lokalik, umówiłem się o urządzenie, jutro pójdziemy go razem obaczyć. Powiesz żeś zadowolony, podpiszesz kontrakt, właściciel już uprzedzony. Zamówię ci także obiady w traktyerni; na niczém ci nie zbraknie. Jednak, żebyś nabrał ochoty i mnie także dał jakąś rękojmię, jutro osobiście zaniesiesz zegarek do lombardu; pojutrze będziesz wolny, ale późniéj rozpoczniemy nasze działania...
— Bardzo dobrze, — odpowiedziałem; ale głodny jestem i spać chcę.
— Czekałem na ciebie z wieczerzą. Będzie coś więcéj niż chléb i mleko; oto dobry materac. Dzisiejszéj nocy wracam na moje łóżko, wiek mię do tego upoważnia, młodzieńcze...
— A nie masz tu wina? — spytałem czując potrzebę odurzenia się.
— W to mi graj! I owszem... Mam tu butelkę madery... skosztuj-no, mój synu.
Jadłem i łakomie piłem; tak nienawykły byłem do wina, żem się położył jeżeli nie pijany, to przynajmniéj odurzony, bo z końcem tego wieczoru znikają wspomnienia zwykle mi tak obecne.
Nazajutrz, przebudziwszy się, postrzegłem kalékę bez nóg już ubranego.
— Na jedenastą naznaczyłem schadzkę właścicielowi domu, a już dziesiąta, — mówił, — ubieraj się i chodźmy.
Ubrałem się, poszliśmy.
Gdyśmy opuszczali mieszkanie kaleki, rzekł mi:
— Na, weź ten zegarek.
I pokazał mi bardzo piękny zegarek z łańcuszkiem.
— Wezmę gdy potrzeba będzie oddać go do lombardu, jeszcze czas, — odpowiedziałem.
— Jak chcesz... pójdźmy naprzód obejrzéć mieszkanie i podpisać kontrakt... Przyznaj żem doskonały do interesów?
— Wyborny...
Przybyliśmy na ulicę Faubourg-Montmartre, do domu bardzo porządnej powierzchowności; weszliśmy na górę dla obejrzenia mieszkania; składało się z trzech małych pokoików wychodzących na dziedziniec, bardzo przyzwoicie umeblowanych.
— Będziesz tu mieszkał jak król, — rzekł mi kaléka, — to lepsze trochę jak śniég lub paryzkie błoto w nocy, hę?
— Daleko lepsze.
— Chodźmy do właściciela podpisać kontrakt i zapłacić za kwartał z góry, masz tu dwieście franków.
Bandyta włożył mi w rękę dziesięć sztuk złota.
Właściciel czekał na nas, kontrakt już był przygotowany, kaléka porozumiał się z tapicerem względem mebli, a ten z właścicielem; wyliczyłem dwieście franków, kopią kontraktu miano mi doręczyć późniéj.
— Zrobiliśmy doskonały interes, — powiedział mój towarzysz, wychodząc z domu, — nabycie towarów bagatela, ale sprzedaż ich, a sprzedaż zyskowna i niepodejrzana, to sęk; kiedy tymczasem rzecz bardzo naturalna, gdy młody i znany w swoim cyrkule człowiek, dziś pozbywa się klejnotów lub srebra, jutro bielizny i sprzętów, starając się mianowicie o dobór kupujących, podobnie jak ty ich dobierać będziesz: dzisiaj w jednym cyrkule, jutro znów w drugim, i mogąc dać uczciwy adres gdzie kupujący ma przynieść zapłatę... to nawet nie rzuca cienia podejrzenia, a potém — widzisz mój kochany? to są tylko drobnostki późniéj dopiéro poznasz jaką można miéć korzyść z ciebie i twojego zakładu w tym cyrkule.
— Nie wątpię... ale gdzie teraz idziemy?...
— Do lombardu: będziesz żądał cztérysta franków na zegarek i łańcuszek, dadzą ci trzysta, bierz...
— Bardzo dobrze, chodźmy.
— Weź zegarek.
— Zaraz.
— Jak ci się spodoba.




6.
Spotkanie.

Doznałem usposobienia umysłu jakiemu ulega człowiek który marzy, lecz nie jest pewny że marzy; zresztą, głos sumienia umilkł zupełnie, byłem usprawiedliwiony we własnych oczach; a przejęty nienawistném uczuciem przeciw społeczności mówiłem sobie:
— Uporczywie błagałem ją o pracę i chléb, nie odpowiedziała mi, gwałtem doprowadziła mię do ostateczności albo zakończenia życia śmiercią głodu, albo dopuszczenia się niecnego czynu; niech więc hańba moja spadnie na tę macochę; ona nie uznaje mi praw życia, ja nie uznaję jéj przepisów.
Towarzysz mój wyczytał mi zapewne z twarzy gorzkie myśli moje, bo odezwał się:
— Tak cię lubię mój synu: jesteś blady, zaciskasz zęby... Pewny jestem że z dobrym nożem w ręku, nie zląkłbyś się nawet dziesięciu osób.
Zanim towarzysz mój tych złowrogich słów domówił, zatrzymać się musieliśmy wpośród zbiegowiska wywołanego z powodu skupienia się kilku powozów; zatkany róg ulicy coraz bardziéj napełniał się przechodniami; stanąłem na brzegu chodnika. Nagle mimowolny wydałem okrzyk. O kilka kroków ode mnie postrzegłem... Reginę, w jednym z powozów które się wyminąć nie mogły.
Była czarno ubrana, podobnie jak ją widywałem w każdą rocznicę śmierci jéj matki, lekka bladość pokrywała jéj melancholijną i piękną twarz, była zamyśloną.
Przypadkiem spojrzała w moję stronę... przez chwilę zaledwie jéj smutny, roztargniony wzrok spoczął na mnie.
Oczy nasze się spotkały... ona jednak nie zdawała się spostrzegać tego.
W téj chwili droga się otworzyła, a powóz w którym znajdowała się Regina z drugą kobiétą, ruszył daléj i znikł.
Spojrzenie Reginy było elektryczne; Boskie światło nagle rozjaśniło otchłań w którą wpaść miałem... W okamgnieniu nowe powziąłem postanowienie.
Kilka osób które się na chwilę podobnie jak my zatrzymały, przedzieliły mię od kaléki bez nóg. Na lewo ujrzałem otwartą bramę, a pod jéj sklepieniem ostatnie stopnie schodów; korzystając więc z chwili gdy mój towarzysz patrzył w przeciwną stronę, szybko wpadłem w tę bramę, tak że mię odźwierny nie spostrzegł. czćmprędzéj wszedłem po schodach na piérwsze piętro, a potem powoli dostałem się aż na piąte, gotów zapytać o jakiego nieznanego lokatora i tym sposobem usprawiedliwić obecność moję w tym domu.
Chciałem czekać aż kaléka oddali się biegając za raną z jednego końca ulicy w drugi. Zatrzymawszy się chwilę na ostatniém piętrze, wolno zszedłem na dół bawiąc nieco w każdéj sieni i tym sposobem zyskałem blizko kwadrans czasu; wreszcie ostrożnie wyszedłem na ulicę, oglądając się na wszystkie strony.
Kaléka bez nóg zniknął.
Zagłębiwszy się w przejście tworzące la cité Bergère, poszedłem szybko, i dążąc mniéj uczęszczanemi ulicami tego cyrkułu, przybyłem na jakieś rozległe i puste grunta, z jednéj strony opasane ostatniemi zabudowaniami przedmieścia, z drugiej zaś murem Paryż okalającym.
Tutaj dopiéro odetchnąłem — byłem wolny... Postanowienie moje coraz bardziej dojrzało.
Spokojność mi wróciła.
Spoglądając w koło siebie, postrzegłem że z ostatniemi domami na przedmieściu, graniczą rozmaite budowle rozpoczęte a z powodu zimy zaniechane; budowle te ogrodzono lekko pospajnnemi deskami. Jedna z nich zaledwie wznosiła się nad fundamentami; dostrzegłem niezupełnie dokończoną piwnicę, któréj jednak środek już dostatecznie był urządzony. Opatrzność widocznie przyszła mi w pomoc. Niecierpliwie oczekiwałem nocy.
Długo przechadzałem się po tych pustych gruntach; ponure i tak powietrze wkrótce pokryło je gęstą mgłą.
W miarę rozmyślań, postanowienie moje wydawało mi się rozsądniejszeém, logiczném, a straszny obłęd który mię był opanował, a z którego mię wyrwał widok Reginy, znikł zupełnie.
Nakoniec... nadeszła noc...
Łatwo zrobiłem sobie otwór w ogrodzeniu z desek któremi opasano niedokończoną budowlę. Zeszedłem do fundamentów, i zabrawszy trochę słomy którą na zimę przykryto ociosane kamienie, urządziłem sobie z niéj łoże w głębi niedokończonéj piwnicy; zamiast poduszki wziąłem duży kamień; położyłem się... cierpliwie oczekując śmierci.
Ty wiesz, o Boże! żem to ostatnie postanowienie powziął bez nienawiści, bez gniewu, nawet bez oburzenia przeciw przeznaczeniu mojemu... Te niecne uczucia, równie jak zbrodnicze zamiary moje, ustąpiły przed jedném spojrzeniem Reginy.
Tak jest, ja postanowiłem umrzeć poprostu dla tego żem nie mógł znaleźć sposobu utrzymania...
Dla tego żem nie chciał żyć ceną hańby, któréj zrazu dopuścić się byłem gotów.
Dla tego nakoniec żem nie czuł w sobie odwagi, ani woli, ani siły do dalszéj walki z nieszczęsném położeniem mojém, jaką już od trzech dni wytrzymywałem.
Nie zabijałem się, nie rzucałem ostatniéj i szalonéj klątwy na nielitościwą społeczność; nie, nie, wiesz to o mój Boże!... Ale pełen rezygnacyi, litości i przebaczenia, ustąpiłem i uległem materyalnemu niepodobieństwu życia... tak jakbym z pogodą na czole ulegał śmiertelnéj chorobie.
Tą chorobą, była nędza... umierałem z nędzy... ale się nie zabijałem...
Bo abym się nie dopuścił zabójstwa... zbyt żywo utkwiły mi w pamięci rozmowy moje z Klaudyuszem Gérard o tym przedmiocie, którego on wszakże za zbrodnię nie uznawał; przeciwnie według niego, samobójstwo mogło być bohatérskie, wzniosłe, ale przypuszczał je tylko pod zbyt ważnemi warunkami.
— „Pozbawiać się życia, jestto być zarazem ofiarą, sędzią i katem, — mówił mi Klaudyusz Gérard, — bo przed najwyższym trybunałem własnego sumienia, własnego rozumu, wypada roztrząsać, sądzić przed wykonaniem zamiar, zamiar nie odwołalny. Nim więc potrafisz go rozważyć z należytą oględnością, z należytą powagą, nie postanawiaj, a nadewszystko nie postanawiaj nic, nim ci twa dusza, twoje sumienie odpowiedzą na następne pytania:
— „Czy miara nieszczęść twoich przechodzi miarę sił człowieka?
— „Czy śmierć twoja przyniesie komu korzyść
— „Czy masz niezbite dowody że twoje życie odtąd już staje się nieużyteczném dla twych braci?
„Zważ dobrze! iż jakkolwiek nędznym jest człowiek, może on jednak wyświadczać przysługi bliźniemu. Młody i silny, obronić może słabszego; rozsądny i zacny, oświecić może i poprawić tych których niewiadomość czyni złymi, słowem najmniejsza nawet przysługa przeważy płonność samobójstwa. Skoro okoliczności nie nadają mu cechy bohaterstwa, wzniosłości, samo tylko próżniacze i bezpłodne życie staje na równi z bezpłodną śmiercią...”
Nie miałem więc prawa do popełnienia samobójstwa... Śmierć moja mocnoby zmartwiła Klaudyusza Gérard, gdyby się o niéj dowiedział... a życie moje mogło być użyteczném Reginie.
To téż nie zabijałem się... ale umierałem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Od tego wieczoru poczyna się niejako moralne i fizyczne konanie moje, zkądinąd atoli nie tyle bolesne jak mniemałem.

Powietrze w téj wilgotnéj i ponuréj piwnicy było zimne. Kiedy spędziwszy pierwszą noc w niejakiém odrętwieniu ciała i myśli, ujrzałem przez sklepienie mojéj kryjówki przeciskające się blado światło poranku, o dziwy! z jakąś radością rzekłem sobie: Nie wyjdę... w dzień. Nic będę potrzebował turbować się o chléb lub przytułek...
Dzień ten przepędziłem w zupéłnéj nieruchomości, bom wkrótce uczuł zimno i niepokonaną ociężałość; obrócony twarzą do ściany piwnicy, zmrużyłem oczy i pogrążyłem się w dumaniach o przeszłości.
To długie rozmyślanie było niejako czułem i uroczystém pożegnaniem, które z głębi serca mojego zasyłałem wszystkim drogim dla mnie osobom...
Coraz bardziéj słabnące zmysły po kolei wywoływały Bambocha... Baskinę... klaudyusza Gérard... Reginę. Nad wieczorem zacząłem doświadczać bolesnych ucisków głodu; szczęściem zbyt już wyczerpany mózg mój prawie natychmiast uległ ich działaniu...
Od téj chwili zapewne owładnęła mię bezprzytomność, zwykle towarzysząca strasznemu paroxyzmowi który nazywamy konaniem z głodu... Nie wiem co się daléj ze mną stało...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Kiedym odzyskał przytomność zaledwie świtać poczynało, leżałem na miękkiém łóżku, w jakiémś poddaszu, pod którém dostrzegłem długą stajnie? a w niéj trzydzieści do czterdziestu koni.

Sądziłem że marzę, z wrastającym zdziwieniem spojrzałem w koło siebie. Wtem posłyszałem że ktoś idzie po drabinie wiodącéj ze stajni na poddasze, i mimo słabość moję, mimo ociężałość która mię jeszcze nie opuściła, natychmiast poznałem poczciwe oblicze woźnicy fiakra, który byłem najął w piérwszym dniu pobytu mojego w Paryżu.
— Ah... przecież! otworzyłeś oczy, — rzekł mi radośnie, — dobrze mówił lekarz żeś tylko z głodu chory... co zresztą widoczne było, bo kiedyśmy ci dali napić się trochę bulionu... zaraz ci się lepiej zrobiło...
— Jakże się tutaj dostałem? — spytałem wzruszony, — tobie zapewne należy za to podziękować?
— Tak sądzę i chlubię się tém, mój chłopcze, zaraz ci wszystko opowiem, abyś się nie męczył domysłami, bo toby twoję głowę strudziło i na nic się nie zdało; otóż rzecz się miała następnie: Wczoraj po południu, jakaś piękna damulka, ze spuszczonym kwefem, a ma się rozumieć i nosem, my się na tém znamy — przyszła na moje stanowisko, dała znak abym otworzył drzwiczki, a zwinna jak kotka, wskoczyła na stopień, zapuściła sztory i rzekła: — Do rogatek gwiazdy! skoro, przy będziesz na drogę do Neuilly, jedz powoli. — Dobrze, moja rybko... Wsiadam na kozioł, przybywam na drogę do Neuilly, jadę krok za krokiem....W pięć minut potém, damulka delikatną swoją rączką z całéj siły szarpie mię za kołnierz płaszcza, wołając:
— Czekaj! czekaj! otwórz drzwiczki. Zsiadam, otwieram, ale komu? przystojnemu młodzieńcowi, który wsiada mówiąc mi: — Jedź na przedmieście Montmartre, przy rogatce, zatrzymasz się w miejscu rozpoczętych budowli. — Zacinam konie, bo sam uważaj, jakito był kurs daleki: prawie taki, jaki z tobą odbyłem z ulicy Mont-Blanc na Przesmyk lisa. Przybywamy na grunta rogatek Montmartre; moje turkawki wysiadają weseluteńkie, młodzieniec płaci mi po książęcemu. Zapewne obrali sobie to odosobnione miejsce, aby nikt ich nie widział że razem wysiadają z fiakru. Wracam próżno, wtém niedaleko postrzegam jakieś zbiegowisko; podjeżdżam w tę stronę. A co to tam? Ot małe uliczniki bawiąc się w schowanego w rozpoczętych budowlach, znalazły jakiegoś tam człowieka; mówią, że umarł z głodu. Serce mi się ścisnęło wyciągam szyję, i cóż obaczyłem? ciebie mój biedaku z prowincyi. Mówię sobie: to nic dziwnego. — Niedaleko było do naszych stajni. Zanim dwa wymówisz, zsiadam, widzę że omdlałeś; oświadczam że cie znam, pakuję cię w mój powóz, przywożę tutaj, posyłam po lekarza.... przybywa i oświadcza że mrzesz z nędzy, że cię powoli trzeba poić bulionem. Słuchamy jego rozkazów, i mam nadzieję, że wkrótce zechcesz połknąć porządną porcyę bulionu, a przytém dobrą szklankę wina.
A gdy chciałem oświadczyć całą moję wdzięczność temu zacnemu człowiekowi, rzekł daléj:
— Cierpliwości... dobra wiadomość nigdy sama nie przychodzi, lakierowane kapelusze to dobre dzieci; otóż cośmy sobie powiedzieli; — Michał, nasz stajenny parobek, odprawił się; jeżeli ten biédny młodzieniec zechce tymczasem przyjąć jego miejsce, nic w tém nie będzie złego. Będzie, jak Michał, mieszkać na poddaszu nad stajnią; w nocy będzie pilnował koni, napoi je z rana, u my mu, równie jak Michałowi, zapłacimy po trzydzieści soldów dziennie; prawda, biédny chłopcze, mówił daléj mój zbawca, niebardzo to zaszczytne dla ciebie, który przybyłeś zająć w Paryżu jakąś świetną posadę; ule nakoniec zawszeto chléb, a mając chléb... można przyjść do czegaś....otóż i wszystko. Jeżeli podoba ci się miejsce Michała, to bez dalszego gadania, obejmujesz je skoro zupełnie wyzdrowiejesz, bo lekarz powiedział że potrzebujesz jeszcze naszych starań.... Nie turbuj się zatem o nic, jest nas tutaj dwudziestu, a jak każdy da po dwa soldy dziennie, wyżywimy cię póki znów sił nie odzyskasz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzięki Bogu, przeminął czas najostrzejszych prób moich. Nie potrzebuję mówić, z jaką wdzięcznością przyjąłem niespodzianą pomoc, którą mi przynieśli ci zacni ludzie. W kilka dni odzyskałem zupełne zdrowie. Nauczony doświadczeniem i zasadami Klaudyusza Gérard, wiernie i nie sądząc się bynajmniéj upokorzonym, pełniłem obowiązki, które mi zapewniały uczciwie zapracowany chléb.
Po upływie sześciu tygodni, protektor mój woźnica, rzekł mi:
— Słuchaj chłopcze, mam szwagra odźwiernym w jednym hotelu przy ulicy de Provence; jest tam wyborny kącik d!a czynnego, roztropnego komissanta, któryby, jak ty, a to rzecz nie lada! umiał czytać i pisać; mój szwagier ręczy między innemi, że będziesz przyjęty w hotelu; dochód wynosi blizko pięćdziesiąt soldów dziennie; czy wolisz to aniżeli tutaj stajenną posługę? Jeżeli wolisz, udamy się do prefektury z moim szwagrem i świadkiem, zameldujemy cię.... Wiem że i to jeszcze nie bardzo znakomite, ale nie tak przykrą jak tutaj będziesz miał pracę, a chléb zawsze pewny....wreszcie zobaczysz że ci już jakoś pójdzie....
Tém chętniéj przyjąłem tę nową ofiarę, że mimo najgortiwszéj akuratności, stosunki moje z licznymi panami, w ogóle dobrymi, ale niebardzo okrusanymi ludźmi, nie zbyt przyjemne były; mówię to bez ujmy głębokiéj wdzięczności, jaką dla nich żywię, za przyniesioną mi pomoc w najokropniejszéj chwili życia mojego.




7.
Marcin do księcia.

„Kilka słów Mości Książę, o tom co poprzedza.”
„Mogłeś Wasza Książęca Mość widziéć przerażające, nieszczęsne skutki wychowania przez zepsutych i włóczących się skoczków.“
„We Francji prawie co dzień dzienniki objawiają fakta, popierające to, czego niegdyś byłem świadkiem lub aktorem.... A jednak społeczność z samolubną obojętnością pobłaża tym potwornościom, których jedynemi ofiarami padają dzieci ubogiego.”
„O gorzkie urągowisko!.... Istnieją ustawy (wprawdzie niewprowadzone w wykonanie) mające, przynajmniej cel chwalebny.... bo dążą do urządzenia wychowania dzieci po rękodzielniach; lecz dlaczegóż te ustawy przemilczają o zgrozą przejmującém wychowaniu dzieci, przez niecnych rodziców, lub przez kuglarzy?... wychowaniu, które kazi, poniża te nieszczęśliwe istotki, a późniéj, prawie zawsze prowadzi je do prostytucyi lub kradzieży.”
„Opis kilku lat pobytu mego u Klaudyusza Gérard, przekonał także Waszą Książęcą Mość. jak rządzący Francją pojęli i pojmują wykształcenie wiejskiego ludu, który stanowi niezmierną większość narodu; widziałeś. Mości Książę, jaki byt, jakie poważanie i honory pozostawili nauczycielowi;
„Niech się tylko trafi jaka uroczystość, jaki obrzęd publiczny.... kogoż widzimy w piérwszych szeregach? urzędnika, dzierżącego miecz prawa; jenerała, dzierżącego miecz siły zbrojnéj; księdza, dzierżącego miecz boskiéj sprawiedliwości; onito reprezentują smutne narzędzia kar ludzkich i boskich, — skrępowanie — srogość — groźbę — na tym i na drugim świecie.”
„Atoli wśród tych okazałych orszaków, w jednym szeregu z ludźmi, którzy sądzą, karzą, krępują, czemuż nie widać nigdy człowieka równie ważnego w społeczeństwie, jak urzędnik, żołnierz lub ksiądz? słowem człowieka, któregoby przynajmniéj równie jak tamtych szanować należało; tojest nauczyciela ludu?“
„Tak jest, nauczyciela ludu, który moralnie utwarzać winien obywatela, który go winien kształcić, poprawiać, wpajać weń żarliwą i świętą miłość kraju i ludzkości, przygotowywać do spełnienia wszelkich obowiązków, wszelkich ofiar, jakie nakazuje pracowite i uczciwe życie?”
„Jeszcze raz powtarzam, czyli i nauczyciele spełniający najświętsze kapłaństwo, oświecenia, poprawy ludu, nie powinni iść w parze z tymi, którzy, skoro ten lud błądzi, sądzą go, rąbią lub potępiają?“
„Widziałeś Wasza Książęca Mość (a urzędowe dokumenta dostatecznie to poświadczają), w jakim celu sternicy tego kraju i ich wspólnicy, sprowadzają nauczyciela do najprzykrzejszego najodrażliwszego stanowiska.”
„Inny ustęp z życia mojego, da poznać Waszéj Książęcéj Mości fakt potworny, któryby należało uważać za rzadkie i przerażające zjawisko, a który jednak jest tak częsty, iż martwi, zgrozą przejmuje wszystkie wspaniałomyślne dusze, ale ich nie dziwi.“
„Aby tę złowrogą zagadkę rozwiązać, Mości Książę, należy ją następnie wyłożyć:
„Weźmy silnego, roztropnego i uczciwego młodzieńca, który dobrze przejął elementarne wykształcenie, który posiada rzemiosło, jest pełen dobrych chęci, odwagi, i nie wzdraga się od żadnéj pracy, nie lęka niedostatku, poprzestaje na mołém, słowem, pragnie jedynie sposobem uczciwym zapracować na chléb i przytułek.“
„Ten człowiek, z tak silném postanowieniem, z takiém zaparciem się siebie samego, tyle do pracy uzdolniony, czyliż zdoła znaleźć zawsze uczciwy zarobek na chléb i przytułek?
„Słowem, czy społeczeństwo przyzna i wprowadzi w wykonanie jego prawo do pracy, tojest jego prawo do życia za pośrednictwem pracy i uczciwości?“
„Epizod z życia mojego, który Wasza Książęca Mość dopiero przeczytałeś, rozwiązał tę kwestyę.”
„Wiem że poważni ekonomiści odpowiedzą:„
— Zbyt rzadkiemi są powody acz słuszne, dla którychby człowiek z dobrą chęcią, rozsądkiem i zdolnością nie mógł znaleźć zatrudnienia lub umieszczenia się... prędzéj lub późniéj.“
„Tak jest... prędzéj lub późniéj... W tém téż cała kwestya, Mości Książę.
Prędzéj lub późniéj...
„Być pozbawionym wszelkich zasobów, a znaleźć ustalone zatrudnienie po upływie dwóch lub trzech dni... to prędko... tak prędko, iż prawie cudownego potrzeba trafu aby tego dopiąć... Odwołuję się w tym względzie do wszystkich, którzy równie mnie doświadczyli tak rozpaczliwego położenia.
„Otóż Mości Książę, dla człowieka któremu brak wszystkiego, a który nie chce ani żebrać, ani kraść — znaleźć w upływie dwóch dni, jakiekolwiek zatrudnienie... po upływie dwóch dni... czy Wasza Książęca Mość pojmuje?... to już bardzo późno... mało bowiem który z ludzi dłużej nad dwa dni... głód wytrzymać może...
„Znaleźć zatrudnienie po upływie trzech dni... to zbyt późno Mości Książę... bo wtedy już człowiek jest na skonaniu...
„— Dwa lub trzy dni? wszakże to tak krótko... wszak to prędko przemija? — powiedzą szczęśliwi tego świata...
„Albo też raczéj...
„Znajdujemy wprawdzie umartych lub umierających z głodu... ale to tak rzadko...
„I tak już potworną jest rzeczą, że wpośród społeczności której tylu członków opływa w zbytku, jedno bozkie stworzenie mrzéć może z powodu wszelkiego braku... ale tego rodzaju wypadki, są bardzo rzadkie. Dlaczego?
Dlatego, że większa część ludzi, którzy podobnie jak ja poznali okropny stan daremnego ofiarowania swych rąk, swojego rozsądku, swojéj gorliwości wzamian za jakąkolwiek pracę, nie namyśla się nad tą ostatecznością:
Umrzeć z głodu, czystym i uczciwym.
„Albo;
Żyć ceną hańby, występku lub zbrodni.
„I otóż to dlaczego więzienia i galery tak są zaludnione i oto dlaczego, Mości Książę, śmierć z głodu jest dosyć rzadka.
„Czemże temu zaradzić? jałmużną? Nie, jałmużna jest bezkarna, jałmużna poniża...
„Należy uznać i wprowadzić w wykonanie tę świętą zasadę:
„Społeczność wszystkim swoim członkom zapewnić winna: — fizyczne i moralne wykształcenie — środki i narzędzia do pracy, — dostateczną zapłatę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
„Nie dla wzbudzenia większego dla siebie zajęcia lub politowania, śmiem zwrócić uwagę Waszéj Książęcéj Mości na poprzedzające karty, lecz aby polecić miłosierdziu Twojemu Panie, niezmierną liczbę tych, którzy równie jak ja znajdowali się lub znajdować mogą w okropném położeniu jakie opisałem.”


8.
Zlecenia.

Jakkolwiek byt mój nie był zupełnie zabezpieczony, jednak od kilku miesięcy żyłem wolny od haniebnych i zgrozą przejmujących stosunków, które mię skalały; dzięki protekcji przyjaciela mojego, woźnicy fiakra, byłem patentowanym komissantem, u drzwi hotelu przy ulicy de Provence. Przez niepojęty a nader dla mnie bolesny zbieg okoliczności, nie otrzymałem żadnéj odpowiedzi od Klaudyusza Gérard do którego często pisywałem; wdowa po panu de Saint-Etienne również milczała; niecierpliwie oczekiwałem nadejścia wiosny, w nadziei że jako cieśla znajdę robotę. Moje rzemiosło kommissanta niezbyt mi się podobało, jako z pewnych względów tchnące służebnością, która mię częstokroć mocno bodła... A jednak, nie jeden rok życia spędzić miałem w służebności... Sprzeczność ta wkrótce się wyjaśni.
Zawisłość tę osładzał mi jedynie (i wyznaję że nawet dosyć szczodrze), jakiś rodzaj miłego dumania któremu się oddałem odkąd poczułem w sobie gwałtowną potrzebę samotnego zagłębiania się w lubych marzeniach a raczéj wspomnieniach, aby tym sposobem uniknąć obrzydłéj rzeczywistości jaka mię nieraz otaczała.
Z dumań do uwag szybkie jest przejście, zwłaszcza kiedy je podsyca silne uczucie ciekawości... lecz ciekawości nie dziecinnéj, nizkiéj, raczéj powiedziałbym prawie... filozoficznéj — jeżeli takie wyrażenie się nie byłoby śmiechu godném; każdy więc łatwo pojmuje, że moje powołanie komaiissanta, nastręczało mi rozległe pole do moich studjów.
I tym razem znowu, przekonałem się o prawdzie twierdzenia Klaudyusza Gérard, że: „— we wszystkich warunkach życia nauka moralną i materyalną przynosi korzyść.” — Umiejący czytać i pisać kommissanci byli zbyt rządkiém zjawiskiem, naturalnie zatém w niejednéj okoliczności wziąłem górę nad moimi współkolegami, a tę przewagę nieraz przychodziło mi podtrzymywać siłą pięści, bo mi jéj zazdrościli niepiśmienni współzawodnicy; szczęściem byłem zwinny i silny, wszystkie więc tego rodzaju wałki, na moję korzyść wypadły. Tak energicznie bronione stanowisko moje, nakoniec utrwaliło się i było szanowane; nieraz nawet dawnym moim nieprzyjaciołom z rogu ulicy zdołałem wyświadczyć kilka małych przysług, bądź pisząc za nich, bądź im czytając. Co do upokorzenia, tej głównéj cechy mojego stanowiska, długi pobyt w praktycznéj szkole Klaudyusza Gérard nauczył mię, iż człowiek w każdym stanie i miejscu godnie zachować się i godnie postępować może.
Żyłem więc od dnia do dnia, szukając przyjemności jużto w zbadaniu natury danego mi polecenia, bądź z nakazanego mi pośpiechu, bądź ze sposobu przyjęcia listu, lub danéj odpowiedzi; już to w zgłębianiu charakteru, gustu, a nawet namiętności osób które mię częściej używały. Uwagi te tém łatwiéj czynić mogłem, że skromny mój stan kommissanta, nie wzbudzał żadnej nieufności; to téż nieraz, słowa które nie sądzono obym słyszał, albo też okoliczności ważne jedynie dla bacznego, roztropnego spostrzegacza, objaśniały mię i naprowadzały na drogę wielu odkryć.
Nie powierzając nikomu moich uwag, upatrując w nich tylko rozrywkę w doktiiwym smutku, lub środek dokładniejszéj pod względem praktycznym znajomości ludzi i rzeczy, bez skrupułu oddawałem się tak niewinnemu zgłębianiu obyczajów.
Od miesiąca używał mię nie tylko codzień, ale i po całych dniach prawie, młodzieniec zajmujący małe mieszkanie w hotelu przy ulicy de Provence, u którego drzwi prawie ciągle stałem.
Baltazar Roger (był to ów hebes który tak zmierził życie biédnemu Leonidasowi Rekin, celującemu uczniowi, później zaś skromnie odgrywającemu rolę człowieka ryby), Baltazar Roger, którego imię posiada dzisiaj europejską sławę, wówczas znany był tylko kilku przyjaciołom, wtajemniczonym w jego dzieła. Ten młody poeta miał najlepsze serce, dowcip najweselszy i najoryginalniejszy w świecie. Brzydki był, ale jego brzydota tak była przyjemna, ożywiona i krotochwilna, śmiał się zawsze z całego serca i najpiérwszy ze wszystkich głupstw swoich, albo też tak naiwnie wierzył w niepodobne do prawdy a niewinne kłamstwa swoje, które nakoniec ze szkodą jego na jaw wychodziły — że zapominano o brzydocie jego, pomnąc tylko na sam dowcip i dobroć.
Mimo tę wesołość umysłu, mimo wytryski dowcipu, poezye Baltazara miały charakter ponury, namiętny, dziki, młody pisarz wówczas dziwaczne i złowrogie tytuły poświęcał, panującemu smakowi.
Kommissa jakie mi Baltazar od miesiąca poruczał były mozolne, częste, nieskończone; celem ich była sprzedaż dzieł jego, wtedy pogardzanych, dzisiaj zaś sprawiedliwie i chciwie poszukiwanych. Z księgarzami nic począć nie można było. Odbywszy pielgrzymkę po wszystkich cyrkułach Paryża, smutny wracałem do Baltazara odnosząc mu napowrót płócienny worek z rękopisami.
Te odmowy, to niepowodzenie, Baltazar znosił z stoiczną spokojnością, z niezachwianą wesołością; nigdym nie miał szlachetniejszego i bardziéj budującego przykładu pociechy, nadziei i pogody duszy, jakie czerpać można w pracy i nauce, w nauce! téj słodkiéj matce (alma mater, jak mawia! Baltazar). Ubogi był, często nawet znajdował się w bardzo kłopotliwém położeniu, a nigdy nie opuszczała go ufność w przepysznéj przyszłości, téj nagrodzie jego talentu; nie była to jednak duma, lecz przeczucie, uczucie własnéj wartości.
Pewnego poranku, oddając mi kosztowny swój worek pełen zwitków papieru rzekł:
— Marcinie... jest tu — 1° skołatane serce, 2° uśmiechy szatana, 3° facecye wisielca... do każdego rękopisu dołączam list... każdy rękopis i każdy list zaadresowałem do innego księgarza. Zalecam ci jak najwyraźniéj, abyś żadnego rękopisu nie zbywał za mniéj jak za cztery tysiące franków. W ogóle żądam, dwanaście tysięcy franków... za trzy rękopisy. Nadewszystko zaś... Marcinie... nadewszystko! nadewszystko! każ sobie płacić złotem, czy rozumiesz?... czystém złotem, jużem się o to umówił i zgodził z mojemi księgarzami. — Nie chcę żadnych bankocetli, ani talarów, tylko samo złoto, rozumiész?
— Rozumiem, panie.
— Masz tu szkatułeczkę w któréj się bardzo łatwo pomieści sześćset luidorów... oto kluczyk do niéj... włóż go w środek... a strzeż się, mój Marcinie... filutów nie mało... będą się kręcić koło ciebie... uważaj; te łotry węchem czują złotko... choćby nawet o milę od ciebie byli.
— Bądź pan spokojny, umiem być ostrożnym.
Baltazar Roger wydał mi te rozkazy z tak dobrą wiarą, tak pewnym był owych sześciuset luidorów, że mimo doznanych tylokrotnych niepowodzeń, podzieliłem nakoniec to jego przekonanie; lecz niestety! złudzenie krótko trwało, i ja wróciłem w kilka godzin po wyjściu.
— Spodziewam się żeś brał tylko samo złoto! — zawołał Baltazar skoro mię postrzegł.
— Panie, nic mi nie dawano...
— Tylko same bankocetle? o gbury!
— Nie panie... ale...
— No to talary? o wałkonie! za bozką ambrozyę płacą grubemi talarami... brzydkiemi talarami... jakby za cukrowy syrop... lub suszone śliwki... o korzenniki! o tchórze! Dla poetów powinniby obmyślić brylantową monetę!
— Ale proszę pana, mnie nic wcale nie dawano, smutnie odpowiedziałem:
— Możeś nie trafił do księgarzy?
— Owszem panie.
— No, to cóż?
— Oto! proszę pana, jeden dał mi ten list; drudzy oświadczyli, że teraz handel niedobrze idzie... że nie mogą nic drukować, a mianowicie skoro autor nieznany!
— O woły! o osły! — zawołał Baltazar; nie wiedzą jak wielką potęgę wydobyć można... z nieznanéj ilości! Bonaparte... przed oblężeniem Tulonu, takie był nieznanym!... Ilość nieznana!... a wszakże to pewnik naszéj epoki! Powiadasz więc... że ci Filistynowie nawet nie otwierali moich rękopisów!
— Nie, panie... nie chcieli nawet abym je z worka wydobył.
— Nie czytali... odrzucili... rzecz bardzo prosta... spokojnie i dumnie rzekł Baltazar Roger, — o! drogo oni mi przypłacą ten brak rozsądku... Po sto luidorów więcéj za każdy rękopis? Jak myślisz, Marcinie? czy dosyć po sto luidorów?
— Panie...
— Tyś naiwny, rzetelny, i nic cię ta kwestya nie obchodzi, powiedz więc Marcinie! czy dosyć sto luidorów? Podobało mi się zrobić cię sędzią worka tych faryzeuszów... chcesz może abym podwyższył cenę o dwieście luidorów?
— O! proszę pana...
— Niech więc stanie na stu... Tyś wspaniały, młodzieńcze! tyś wielki!... A więc przyniesiesz mi jutro dziewięćset luidorów złotem... bo te bydlęta muszą czytać moje poezye, ręczę ci; już ja mam na to sposób niezawodny. — Przyjdzie tu jutro, ale bardzo rano... bo przed drugą chciałbym mieć pieniądze... dla ciebie przeznaczam dwadzieścia pięć luidorów... będzie to mała fortunka... kupisz sobie zastawny liścik... albo co zechcesz. Możesz zostać milionerem... Jakób Lafitte przyszedł do Paryża tylko z dwoma luidorami w kieszeni... a ty ich masz dwadzieścia pięć... możesz więc być dwadzieścia trzy razy bogatszym od niego... To nieźle, co? Otóż to tak się nagradza, dobrych kommissantów... Dwadzieścia trzy razy bogatszy od Jakóba Lafitte!... No, do jutra, Marcinie; weź moje buty... ale nie łachocz ich szczotką zanadto... bo jedna z tych dwóch sierotek i tak już mocno wyszczerza ząbki przez przyszwy... do jutra, mój kochany!
Wszystkie te niedorzeczne wróżby oczekującym mię majątku, Baltazar powiedział bardzo seryo i w najlepszej wierze. W zachwycie potężnéj wyobraźni swojéj, najnierozsądniejszą nadzieję brał za rzeczywistość... Z niezmordowanym zapałem znowu zabierał się do pracy, nieraz dwa i trzy dni nie wychodząc z domu.
Poeta przyrzekł mi dwadzieścia pięć luidorów; ta summo, a nawet dwudziesta piąta jéj część byłaby mi przyszła w samą porę. Od miesiąca, Baltazar cały mój czas zajął swojemi literackiemi zleceniami, a że dotąd nic mi jeszcze nie zapłacił, w wielkim więc byłem kłopocie, zwłaszcza, że oszczędzony tuzin franków już się wyczerpywał.
Kiedym raz, z wielką boleścią serca, prosił go o trochę pieniędzy, Baltazar rzekł mi pompatycznie:
— Ej wstydźże się! myślę ja o czemś lepszém dla ciebie niż o dziennej zapłacie.
Odebrawszy taką odpowiedź, nie śmiałem powtórzyć mojego żądania. Baltazar tak był dobry, tak serdeczny, żem się go zranić obawiał. Postanowiłem więc czekać, nie wiedząc sam jak wybrnę z tego położenia, jeżeliby dłużej trwać miało.
Niezupełnie dowierzałem obiecanym dwudziestu pięciu luidorom o mianowicie uzyskaniu dziewięciuset takich samych sztuk złota, ale widziałem że Baltazar tak był pewnym swego, i tak dalece sam pragnąłem aby się ziściły jego nadzieje, żem je mimowolnie w części podzielał.
Lecz niestety!... nazajutrz, nowe niepowodzenie. Księgarze teraz już nie tylko nie chcieli przeczytać listów, nie tylko nie przyjęli rękopisów, ale mię prawie za drzwi wypchnęli...
Znowu zatém wspinałem się na piąte piętro do mieszkania Baltazara, niosąc pod pachą worek z rękopisami, a w ręku niepotrzebną szkatułkę na pieniądze: rozmyślałem jakimby sposobem, niezbyt raniąc miłość własną poety, poprosić go powtórnie o małe zaliczenie, bo właśnie wymówiono mi komorne w izdebce zajmowanéj przy ulicy św. Mikołaja, gdyż dawno nic nie płaciłem.
Drzwi od mieszkania Baltazara zastałem otwarte; ale jakżém się zdziwił, gdy w przedpokoju poety ujrzałem tłómok i materac, a przez uchylone drzwi dosłyszałem wybuchy śmiechu i wesołą rozmowę, temi słowy przeplataną:
— O! poczciwy... kochany Robercie... cóż za niespodzianka!...
Na imię Roberta, przyszedł mi na pamięć podróżny, któremu przenosiłem pakunek gdy wysiadał z parostatku, owa osoba, którą mimo przebrania i zmiany rysów, poznano, w oczach moich przyaresztowano i do więzienia zawieziono.
Spojrzałem na tłómok leżący w przedpokoju Baltazara i poznałem na nim dawniéj już dostrzeżony adres: Hrabia Robert de Mareuil.
Nie ma wątpliwości, był to przyjaciel dziecinnych lat Reginy, ów Robert, o którym nieznajomy z szynku pod Trzema Beczkami, pod czas mojego z nim spotkania, mówił mi jak o współzawodniku.
Od czasu jak mi się Regina na chwilę pokazała, nie widziałem jéj więcéj; ale szalona miłość moja zamiast ostygać, owszem wzrosła wśród ostrych prób jakie przebyć musiałem; ciągle wspominałem na słowa, które wyrzekł Klaudyusz Gérard:
— „Nie widzimy Boga, a jednak uwielbiamy, czcimy Go, czujemy że nam przewodniczy, że nas na dobréj drodze utrzymuje. — Taka zatém niech będzie miłość twoja dla tej tajemniczéj dziewicy, dla téj gwiazdy życia twojego...”
I tak też było: w uwielbianiu niewidzialnéj i nieobecnéj Reginy, czerpałem siłę do walki z hańbą w jaką mię popychała prawie nieprzeparta potęga nędzy.
Niespodziane zatem spotkanie Roberta de Mareuil, z tysiąca powodów ważném dla mnie było. Z gwałtowném biciem serca zapukałem do drzwi pokoju, w którym się znajdowali Baltazar i Robert.
— Wejdź, — rzekł mi poeta.
I ujrzawszy mię, z radosném uniesieniem zawołał:
— Robercie... oto nasz okręt!... w sam czas przybywasz... skąpiemy się w złocie...
To mówiąc, poeta, któremu oczy błyszczały jak dwa karbunkuły, pochwycił z rąk moich sławną szkatułkę; ale, niestety! poczuwszy, że djabelnie lekka, wzruszył ramionami, niecierpliwie i z wyrzutem zawołał:
— No proszę... otóż znowu te bankocetle?... te cuchnące szmatki, przesiąkłe wszystkim brudem kassyerskich palców!
Niepodobna opisać, wrażenia istotnéj odrazy z jaką Baltazar Roger otworzył szkatułkę mającą zawierać tyle wzgardzone bankocetle.
Otworzył... nic w niéj nie znalazł.
Zawsze spokojny i przedziwnego humoru ani nawet mrugnął.
— A jakże Baltazarze? — odezwał się Robert, jak mi się zdawało dobrze znający bujną wyobraźnię przyjaciela swego... A cóż? czy się skąpiemy w złocie?
— Czekaj do jutra, — pompatycznie odpowiedział Baltazar, — a obaczysz że zamiast brać tę kąpiel w nędznéj i ciasnéj wannie, weźmiemy ją w rzece!... Tak jest, pływać będziemy po czystym paktolu, będziemy się w nim pluskać, nurzać, będziemy w nim brnąć po same uszy. A tymczasem, oczekując téj szczęśliwéj chwili... ty mię nie opuścisz.... Mam tu obok drugi pokój... niech ci służy.
— I ja tak myślę, — odrzekł Robert.. — Alboż sądziłeś że gdzieindziéj mieszkać będę?... Ale, ale, muszę przecież zawiadomić mojego krewnego, że przybyłem... jest to konieczne.
— O jakimże to krewnym mówisz? — spytał Baltazar. — Ja mu zazdroszczę. Jakże się nazywa?
— Eh do licha!... baron de Noirlieu!...
— Ah! wybornie... ten oryginał. Ojciec prześlicznéj panienki... w któréj się...
Robert skinieniem przerwał Baltazarowi.
Dwaj przyjaciele spojrzeli po sobie... nie dostrzegli mojego pomieszania.
Baron de Noirlieu... był to ojciec Reginy.
— Rozumiem cię Robercie, — rzekł Baltazar do przjaciela... — W takich interesach ostrożność nigdy nie zawadzi. Ale bądź spokojny... Marcin, którego tu widzisz i którego ci zalecam, jest to sama prostota, poczciwość uosobiona; szczęśliwy, bo głupi jak gęś... sprytny jak kozioł... regularny jak zegarek, dlatego też niezrównany poseł... Proszę cię o protekcyą dla Marcina.
Robert z pogardliwém roztargnieniem spojrzał na mnie przez chwilkę. Spuściłem oczy truchlejąc aby mię nie poznał; ale obawa moja była zbyteczna.
— Cóż to za jeden ten chłopak? spytał.
— Jest to mój poborca... odpowiedział Baltazar z komiczną godnością otulając się starym szlafrokiem... skarb poczciwości; od czasu jak go używam, jeszcze nigdy nie brakło ani szeląga... w rachunkach które mi zdaje...
— Bardzo wierzę, — z uśmiechem odparł Robert, — a że przy obowiązkach poborcy ma zapewne dosyć wolnych chwil, pozwolisz więc że mu dam jedno zlecenie.
— I owszem, upoważniam cię do tego Robercie.
— Naprzód, daj mi co potrzeba do pisania...
— Wiesz dobrze, Robercie że mamy dwie klassy uprzywilejowanych, u których znajdziesz zawsze pióra pogięte niby myśliwskie rogi, i atrament niby sos z cebulą. Te dwie klassy ludzi stanowią odźwierni i poeci. Otóż jako poeta, to tylko dla ciebie uczynić mogę...
I to mówiąc, Baltazar wskazał przyjacielowi stoik od pomady, na dnie którego pleśniał jakiś niby czarniawy osad... a gąszcz ta tak była lepka, że odarte i ogryzione pióro dotąd w niej jeszcze tkwiło.
— A teraz papieru... — rzekł Robert de Mareuil napróżno szukając na stole poety tego co żądał; natomiast znajdował tam pantofel, karafkę, parę szczypców i surdut; nakoniec, po długiem poszukiwaniu, dwaj przyjaciele znaleźli dosyć dobry arkusz papieru. Rozmącono atrament, hrabia Robert de Mareuil zrobił sobie miejsce na stole i zaczął pisać mówiąc do przyjaciela:
— Wszystko dobrze zważywszy, nie wiem czy mi się ten list na co przyda...
— Naprzód, powiedz, do kogo piszesz?
— Do mojego krewnego.
— Do barona de Noirlieu?
— Tak jest...
— I dlaczegóż wątpisz o skutku listu twojego?
— Mówią że baron prawie zwaryował.
— Ah! bah! A to z jakiej przyczyny?
— Ze smutku...
— Jakiego smutku?
— Z takiego samego na jaki się Jerzy Dandin użalał przed swoim teściem i teściową, — rzekł Robert de Mareuil, spojrzeniem porozumiewając się z przyjacielem.
— Widocznie obaj sądzili, że słów tych nie pojmuję.
— No... no... no... i ten biedny baron, — tonem komicznego politowania rzekł Baltazar — oszalał dlatego?... i to mu w głowie utkwiło?... Potém, miarkując się dodał: wybacz, kochany Robercie... ale, na seryo, to głupstwo, jeżeli w istocie ma miejsce... zbyt ci musi być nie na rękę.
— A to znowu zkąd? — podnosząc głowę żywo spytał Robert de Mareuil.
— Ależ... z powodu... tego... o czém wiesz doskonale.
— Przeciwnie, — mocno patrząc w oczy poety odparł Robert.
— Jakto, przeciwnie?
— A tak, niezawodnie...
— Ależ ja ci mówię... o donnie Elwirze, don Juanie... albo, jeżeli wolisz, o donnie Annie! — powiedział Baltazar.
— Słowem... skoro kommandor stanie na swym piedestale, już więcéj nikomu zawadzać nie będzie, odparł Robert de Mareuil.
— Ah! dobrze!... bardzo dobrze!... teraz cię rozumiem. — rzekł Baltazar Roger. — Ale to bardzo łatwo przekonać się czy baron w istocie zwaryował.
— Nie tak to łatwo... ma on tam starego mulata, nazwiskiem Melchior... to jego poufny sługa... nie tak łatwo wpuszcza on kogo do barona.
— Cerbera ugłaskać można... a wreszcie tylko się dowiadujemy... Któż ten list zaniesie?
— Ten chłopak... — odrzekł Robert de Mareuil wskazując mię lekkiém kiwnięciem głowy, i nieprzestając pisać.
— Czekaj-no, mam dobrą myśl! — zawołał Baltazar Roger.
I poważnie zaczął się przechadzać wzdłuż i wszerz pokoju, kiedy tymczasem Robert de Mareuil list swój kończył.




9.
Przedmieście du Roule.

Potrzebowałem wielkiéj władzy nad sobą samym, abym pozostał pozornie nieczuły i obcy rozmowie, która dotyczyła najdrażliwszéj kryjówki serca mojego... miałem się dowiedzieć o mieszkaniu ojca Reginy, a może nawet ją samą spotkać w tym domu.
Dzięki wskazówkom Klaudyusza Gérard, dostatecznie się obznajomiłem z arcydziełami mowy naszéj; zrozumiałem więc znaczenie porównania jakie Baltazar i hrabia de Mareuil u Don Juana pożyczyli; chodziło o Reginę. Jéj ojciec, jeżeli rzeczywiście był obłąkany, tém samém nie mógł już zbyt wielkiéj stawić zawady...
Zawady?... zapewne w zamiarach Roberta? Lecz jakież były te zamiary?... To wiedziéć potrzebowałem i to mię mocno niepokoiło.
Zdało mi się że dosyć dobrze znam Baltazara, i że pewnym być mogłem iż on nigdy by nie popierał złych lub niegodnych celów; ale nie znałem ani charakteru, ani poprzedniego życia Roberta de Mareuil. To tylko o nim wiedziałem, że go aresztowano trzy miesiące temu. — Czy przybywał z więzienia? Czy Baltazar wiedział o tém? Te mię na teraz zajmowały myśli.
Pragnąłem przeniknąć do głębi istoty Roberta de Mareuil: z najpilniejszą téż uwagą badałem jego fizyonomią, podczas gdy Robert pisał a zamyślony Baltazar tu i owdzie przechadzał się po pokoju.
Ciekawie śledząc Roberta de Mareuil, postrzegłem że suknie jego w niektórych miejscach wypełzły i starością świeciły, kapelusz zrudział, bóty popękały, bielizna była wątpliwéj białości. A jednak młodzieniec ten tyle miał w sobie wrodzonéj elegancyi, tyle wytworności, iż nieprędko uderzyło to ubóstwo odzieży; jego piękna twarz, jakkolwiek rysów niezbyt regularnych, miała nieskończony wdzięk i wyraz szlachetny, głowę nosił dumnie, czoło miał wysokie, oczy żywe, śmiałe, a lekko ściśnięte usta, nos prosty i długi, zapowiadały zarazem odwagę i przebiegłość.
Powinien był raczéj pociągać do siebie niźli przeciwne wzbudzać uczucie, a jednak, skutkiem może uprzedzenia, z kilku zmarszczeń brwi, z mrugnięcia okiem, z szyderczego uśmiechu wniosłem że człowiek len jest fałszywy, chytry i surowy.
Milczący, stałem u drzwi, przybrałem minę jak można najgłupszą; czekałem na list Roberta de Mareuil; tymczasem poeta przechadzał się po pokoju ciągle zajęty swoim pomysłem. Nagle zatrzymując się, rzekł mi:
— Marcinie... wszakżeś poczciwy i wierny chłopak...
— Panie... jakżeś łaskaw...
— Pragnę ci zapewnić zaszczytne stanowisko...
— Mnie, panie?
Mniemałem, że mi znowu wspomni o przyobiecanych dwudziestu pięciu luidorach, które mię kiedyś miały uczynić dwadzieścia trzy razy bogatszym od Jakóba Lafitte; ale nie. Baltazar Roger, z chwalebną skromnością częstokroć zapominał o milionach, któremi go uposażyła bujna jego imaginacya i które między innych rozrzucał.
— Tak jest, Marcinie, — powtórzył, — pragnę ci zapewnić zaszczytne stanowisko.
— Zbyt pan jesteś łaskaw.
— Powiedzno... sądzę... żem ci jeszcze ani grosza nie dał... od czasu jak wypełniasz moje zlecenia?
— Tak, panie... ale...
— No, nie mówmy więcéj o téj drobnostce, z czasem wszystko się znajdzie... nawet wkrótce... A teraz posłuchaj mię: pan hrabia Robert de Mareuil, mój przyjaciel, odtąd ze mną mieszkać będzie, zamiast więc przychodniego sługi, wolimy mieć lokaja wiernego i przywiązanego; chceszże przyjąć u nas te obowiązki?
— Panie...
— Czekaj, potém odpowiesz... Dostaniesz mieszkanie, żywność, opranie, opał, światło, odzież, obówie, będziesz wyczyszczony, wyczesany.. i szanowany!... Dostaniesz pięćdziesiąt franków miesięcznie... które zmienione w kapitał, będą ci wypłacane... corocznie... z procentem... bo ty Marcinie nie pojmujesz co to znaczy zamiana procentu na kapitał, a potém znowu procentu od procentu... za pięćdziesiąt lat, w ten sposób kapitalizując same tylko twoje zasługi będziesz archimilienerém. Cóż? czy ci się to podoba?
Nie mogłem więc uniknąć tych nieszczęsnych milionów... Dwadzieścia trzy razy bogatszy od Jakóba Lafitte... archimilioner po pięćdziesięcio-letniém kapitalizowaniu zasług... była to dla mnie rzecz nieochybna... Jednakże z projektu Baltazara dostrzegłem najwyraźniéj, że poczciwiec, będąc wówczas w wielkim kłopocie i nie mogąc mię wynagrodzić za moje usługi, uznał że daleko krócéj i łatwiéj przyjąć mię za lokaja.
Przed przybyciem hrabiego Roberta de Mareuil, byłbym odmówił poecie, a oczekując powrotu pięknéj pory roku, w ciągu której spodziewałem się że jako cieśla znajdę robotę, byłbym zmienił ulicę unikając pokusy do bezpłatnego nadal pełnienia zleceń Baltazara; bo mimo szalonych projektów, miał on serce tak wyborne, charakter tak wspaniały, żem go bardzo kochał. — Atoli obecność Roberta de Mareuil i niepewna jakaś obawa o los Reginy, skłoniły mię do chwilowego przynajmniej zgodzenia się na ten projekt. Jakkolwiek słabym był węzeł mający mię połączyć z istnieniem Reginy, pochwyciłem go jednak, w nadziei że może mimo jej wiedzy wyświadczę jéj kiedyś jaką przysługę, i że znajdę może sposobność do tajemnego i nieograniczonego dla niéj poświęcenia się, któremu dało początek utrzymywanie grobu jéj matki...
Baltazar mniemał zapewne, że rozmyślam nad jego projektem, bo dodał po chwili:
— Nie spiesz się z odpowiedzią Marcinie... ale jeżeli raz co postanowisz... niechże to postanowienie będzie niezmienne...
Nie chcąc pokazać się skwapliwym w przyjęciu propozycyi, odpowiedziałem z niejakiém wahaniem:
— Ale, proszę pana, nie wiem czy będę mógł... dobry sługa tyle rzeczy umiéć powinien...
— Ty posiadasz wszelkie przymioty: jesteś nadewszystko prosty i naiwny... tak, dobrze mówię, należysz do rzędu osób, którym przyobiecano królestwo niebieskie, a które z czasem dostaną parę pięknych białych skrzydeł, co im przez całą wieczność grzbiet gładzić będą... Niech mię szatan strzeże od Frontinów! Skapinów! Figarów! Nie wiesz co ja przez te imiona rozumiem? Patrzysz na mnie głupowato, poczciwy mój Marcinie... Tem lepiéj... ja to lubię właśnie. — Jednę tylko masz wadę... tojest że umiesz czytać... ale za to pewno pisać nie umiesz?
— Przepraszam pana... umiem trochę.
— Tém gorzéj... ale trudno być doskonałym. Wreszcie z postępem czasu i przy dobrych chęciach potrafisz zapomniéć tego... No, jakże? przyjmujesz u nas służbę czy nie?
— Jeżeli pan sądzisz że się panu na co przydam... ha... to i spróbuję...
— Jesteś nasz, przeznaczam ci czterdzieści pięć franków zadatku... które wraz z resztą summy zostaną w kapitał zamienione...
— Dziękuje panu.
— Nie ma za co... A cóż! Robercie, czyś już napisał ten sławny list? — spytał Baltazar przyjaciela.
A gdy ten z pilną uwagą list odczytując, nie spieszył się z odpowiedzią, Baltazar zawołał:
— O czémże myślisz... Robercie?
— Odczytywałem list, — składając go odrzekł młodzieniec.
Trzeba było znaleźć lak, a przynajmniéj opłatek... nowy kłopot.
— Jakto! spytał Robert — i nie ma sposobu zapieczętowania listu? Jakże sobie zaradzasz?
— Nigdy listów moich nie pieczętuję — ze staroświecką prostotą odpowiedzał Baltazar, — nic wierzę aby je czytać miano... a nawet co lepsza.. pozwalam na to.
— IDo licha!... bardzo temu wierzę... do takich hieroglifów trzeba znać klucz... ja nie raz muszę odgadywać twoje pismo... muszę improwizować myśl twoję... Ale na nieszczęście, nie umiejąc pisać tak kształtnie jak ty, muszę innym sposobem chronić się przed obcą niewyrozumiałością... i koniecznie obstaję za zapieczętowaniem listu.
— Otóż mam co nam potrzeba! — nagle zawołał Baltazar.
I wziął z komody ogromny zwój papiéru, jakiego zwykle architekci używają do rysowania planów.
Rzeczywiście był to plan.
— Cóż tam znowu masz u djabła? — spytał mocno zdziwiony Robert.
— Jest to plan pałacu, którym sobie kazał wybudować; — skromnie odpowiedział Baltazar.
— Kazałeś sobie budować pałać? — Właśnie po jutrze zaczynają... pragnąłbym Robercie abyś... sam własną, twoją ręką założył węgielny kamień do téj budowli, — serdecznie ściskając dłoń przyjaciela, mówił Baltazar.
I obracając się do mnie dodał z całą powagą:
— Jutro wieczór musisz się koniecznie zaopatrzyć w srébrną kielnię i cebrzyk ze słoniowéj kości, potrzebne do tego obrzędu... Pamiętajże o tém Marcinie.
— Dobrze panie, — tym razem zupełnie osłupiały odpowiedziałem, bom wierzył w pałac.
Lecz Robert de Mareuil, lepiej zapewne odemnie znający wyskoki bujnéj wyobraźni przyjaciela swojego, rzekł mu z najzimniejszą krwią:
— Zgoda... po jutrze założę węgielny kamień do twojego pałacu... ale...
— Na przedmieściu S. Antoniego! — zawołał istotnie uniesiony poeta — chciałbym skierować ludność Paryża w tę stronę... w ten dawny magnacki cyrkuł. Dam piérwszy przykład... znajdę naśladowców... założymy stolicę w stolicy... stolica to kraj, kraj... to Francya... Francya, to czoło Europy... Ten nowy cyrkuł nazwę: cyrkułem Europy! — I owszem, bardzo dobrze — rzekł Robert, obawiając się aby koczująca myśl poety gdzieindziéj nie zabłądziła — buduj sobie pałac na przedmieściu S. Antoniego... nie pozwól niech ci przypomnę że list mój zapieczętować trzeba i...
— Słusznie — odparł Baltazar wzruszając ramionami i rozwijając ogromny arkusz pa pióru, na którym znajdował się skreślony plan okazałego pałacu z ogrodem. Nie brakowało tam ani elewacji, ani przecięcia, ani profilu. Gdzieniegdzie poprzyklejane były starannie małe papierowe opaski.
— Czy widzisz te opaski? — spytał Baltazar przyjaciela.
— Baltazarze, ja potrzebuję coś do zapieczętowania listu i nie odstąpię od tego.
— Te opaski są to dodatki, zmiany, jakie codziennie robiłem w pierwiastkowym planie mojego pałacu... Pomnik należy kreślić i poprawiać niby jakie poema; a czémże jest pałac, jeżeli nie poematem z bronzu i marmuru?
— Baltazarze, ja potrzebuję zapieczętować list — powtórzył niepoprawny hrabia.
— Wiem;., i dlatego téż mówię ci o tych opaskach: przyklejam je... czém?... oto tym klejem w tabliczkach który tu widzisz... Hum? a co? czyż nie prosto do celu zmierzam?... Później pomówiemy o pałacu, dasz mi o nim swoje zdanie; muszę zamówić do przyozdobienia ogrodu pięćdziesiąt do sześćdziesięciu grupp i posągów z najlepszego marmuru... Ha! nie mogę się decydować. Pradier wyborny; pełen wytworności. i wdzięku... ale dłuto Dawida daleko potężniejsze... pełne rozległości i powagi... Mamy także Dusseigner’a, Antoniego Moyne, Barrye, wszyscy pełni są oryginalnych pomysłów. W czémże tu u djabła wybrać... Tak samo rzecz się ma i z malowidłami... Delacroix, Paweł Delaruche i Amaury-Duval podejmują się niektórych... Chciałbym także miéć coś z robót Ingress’a, ale książę de Luynes zajął go zupełnie swoim zamkiem de Chevreuse, a przyznaj że to przykre... Ah! Robercie, Robercie... melancholijnie dodał poeta — jakże ja dobrze w téj chwili pojmuję wszelkie nudy, wszelkie kłopoty Medyceuszów.
Lecz Robert de Mareuil skoro tylko dostał nieoceniony kawałek kleju, natychmiast zajął się jak mógł zapieczętowaniem listu, nie zdając się wcale podzielać ubolewań poety, z powodu przyozdobienia swojego pałacu. Ja zaś zupełnie byłem przekonany; widok planu z opaskami, a osobliwie polecenie zaopatrzenia się w srebrną kielnię i cebrzyk z kości słoniowéj aby można było założyć węgielny kamień pałacu, wywarły na mnie niepokonane wrażenie. Zaczynałem brać Baltazara za jednego z dziwacznych milionerów, którzy pod płaszczem ubóstwa lubią ukrywać skarby swoje; to też i przyobiecane dwadzieścia pięć luidorów, nie wydały mi się tyle bajecznemi. Ale wkrótce zajęły mię ważniejsze myśli, bo Robert de Mareuil oddając napisany list rzekł:
— Czy znasz mój chłopcze, przedmieście du Roule?
— Znam panie... albo prawie jakbym znał. Wprawdzie niedawno jestem w Paryżu... ale rozpytam się... i trafię niezawodnie.
— Pójdziesz pod N. 119...
— Dobrze panie...
— Spytasz o barona de Noirlieu. Wreszcie, umiesz czytać... nazwisko masz tu na adresie...
— Rozumiem panie...
— A mój pomysł... przerywając przyjacielowi zawołał Baltazar.
— Jaki pomysł?
— Przekonania się czy baron rzeczywiście znajduje się w położeniu Hamleta lub Ofelii, kiedy miał być w położeniu Jerzego Dandin?
— I cóż! — powiedział Robert, — jakże się o tém przekonać?
Poeta wzruszył ramionami i rzekł do mnie:
— Skoro tylko przybędziesz do pałacu barona de Noirlieu... powiesz odźwiernemu że przynosisz list adresowany do własnych rąk barona.
— Dobrze panie.
— Ale, do własnych rąk barona... czy rozumiesz?
— Bah! proszę pana, chciałbym zrozumieć.
Baltazar odwrócił się do przyjaciela i z tryumfującą miną wskazał na mnie.
— A co, wszak powiedziałem ci że on nie będzie nigdy Frontinem?
— Jakto! — zawołał zniecierpliwiony Robert de Mareuil — nie rozumiesz że masz oddać ten list samemu tylko baronowi?
— Ah! tak panie... teraz rozumiem; i nie oddam go nikomu tylko panu baronowi.
— Przecież! — wtrącił Baltazar. Teraz to co innego... A maszże ty dobrą pamięć?
— Co proszę pana?
— O! skarbie niewinności, niech cię!... Kiedyś co widział lub słyszał, czy ci to tkwi w pamięci?
— O! nie, proszę pana, za dzień lub dwa najdaléj to już nic nie pamiętam.
— Słuchajże! oddając list baronowi... patrz na niego pilnie, badaj jego twarz, uważaj dobrze co będzie robił, słuchaj pilnie co ci powie odebrawszy i przeczytawszy ten list... osobliwie staraj się to wszystko dobrze spamiętać... i zaraz wracaj opowiedziéć nam... Przecież niepodobna abyś przez tak krótką chwilę miał to zapomniéć?
— O! nie, panie... tak zaraz nie zapomnę... Ale na przykład, nazajutrz, już pewno nic pamiętać nie będę.
— Widzisz Robercie że ten chłopak to anti-Scapin! zawołał Baltazar.
— Jeżeli cię spytają od kogo ten list przynosisz — dodał przyjaciel poety, powiesz że od pana hrabiego Roberta de Mareuil, który dopiero co przyjechał...
Tu Robert namyślał się przez chwilę, poczém mówił znowu:
— Przyjechał... z Bretanii.
— Czy rozumiesz? z Bretanii — odezwał się Baltazar i widziałem że powstrzymał gwałtowny wybuch śmiechu — z Bretanii? — powtórzył.
— Rozumiem panie...
— No, idź... a spiesz się... powiedział Robert.
Potem dodał:
— Ale zapomniałem... gdyby cię nie dopuszczono do barona... przyniesiesz list hapowrót... a służącemu powiesz że przyjdziesz znowu jutro rano o dziewiątéj.
— Dobrze panie...
— A przy tej sposobności — rzekł znowu Robert po chwili milczenia, uważaj czy pomiędzy służącym i którzy cię przyjmą, będzie jaki mulat.
— Mulat, proszę pana? a co to takiego?
— Człowiek piernikowego koloru, lub coś podobnego — rzekł Baltazar.
— Ah! dobrze, proszę pana... rozumiem.
— A gdyby przypadkiem, z niejakiém zakłopotaniem mówił znowu hrabia Robert — wprowadzono cię do barona... a ujrzysz przy nim młodą panienkę... słuszną... bardzo ładną... z trzema czarnemi znamionami na twarzy... widzisz że ją łatwo poznasz?
— Poznam panie.
— Otóż! — ciągnął dalej hrabia — uważaj, czy ta panna nie będzie blada... smutna.
— Nie ma w tém nic złego, — dodał poeta.
— Pewnie, proszę pana... zaraz poznać można... kto blady i smutny...
— No, poczciwy Marcinie — rzekł Baltazar — rozpuść skrzydła... i zlatuj ze schodów.
Ruszyłem ku drzwiom, ale w chwili gdym miał wyjść, zmieniłem zamiar i naiwnie spytałem Baltazara:
— Proszę pana, a dokąd mam się udać po srébrną kielnię?
— Hę? — mruknął poeta ogromnie otwierając oczy.
— A tak panie, po srebrną kielnię którą mi pan kupić kazałeś?
— Kazałem ci kupić srebrną kielnię? — odrzekł poeta patrząc na mnie.
— I cebrzyk ze słoniowéj kości, prószę pana.
— Cebrzyk ze słoniowej kości?...
Biédny poeta o wszystkiém zapomniał.
— A tak! — głośnym śmiechem wybuchając zawołał Robert, — dla założenia...
— Jakiego założenia? — spytał coraz bardziej zdziwiony poeta obracając się do przyjaciela.
— Węgielnego kamienia...
— Gdzie?
— Na twój pałac...
— Na mój pałac?
— Na twoję stolicę... w stolicy... na twój cyrkuł nowéj Europy... O czemże u djabła myślisz Baltazarze?
— Ej! do licha!... czemużeś mi tego od razu nie powiedział? — zawołał poeta. Obaj widzę cedzicie słówko po słówku? jakbyście koronkę odmawiali... W istocie trzeba żeby mi Marcin kupił poświęcaną kielnię i cebrzyk!
— A gdzież się to sprzedaje, proszę pana?... spytałem poety — a przytém ja nie mam pieniędzy...
— Czekajno! — zawołał Baltazar jakby nagłą myślą uderzony. — Jaki to mamy dzień pojutrze?...
— Dzisiaj panie mamy wtorek — naiwnie odpowiedziałem — po jutrze więc będziemy mieli czwartek.
— Czwartek! wilia do piątku! — trwogą i oburzeniem wybuchając wrzasnął poeta, — jabym miał w wilią piątku zakładać węgielny kamień mojego pałacu... a to chyba, aby mi się ten pałac potém na głowę obalił... O fatalności!... co za wróżba!... jak smutny prognostyk!...
Poczém dodał powoli i rozrzewniająco:
— Nie Marcinie, nie mój chłopcze, nie przynoś ani kielni ani cebrzyka... chyba że chcesz widzieć jak. kiedyś twojego biédnego pana własny jego pałac gruzami swojemi zasypie.
— O! panie...
— Byłem pewny twojego serca... Idźże teraz dopełnij dane ci zlecenie, a wracaj rychło...
— Idę panie — odpowiedziałem, zmierzając ku drzwiom.
I w chwili gdym je zamykał, usłyszałem głos poety powtarzającego...
— W wilią piątku... Nie, nigdy! w tym względzie jestem równie zabobonny jak Napoleon!.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z gorączkową, pożerającą niecierpliwością pobiegłem na przedmieście du Roule.
Adres barona de Noirlieu taki sam był jak i ów królewską koroną i symbolicznemi znaki ozdobiony adres na pargaminie... który znalazłem w pularesie zawierającym listy matki Reginy.







  1. Będziemy mieli sposobność wspomnieć o tym wybornym wynalazku Gallin’a, który tak dzielnie rozwinął doskonały pomysł Rousseau’a, i muzykę wokalną przemienił w zupełnie nową i dla wszystkich dostępną naukę, w naukę którą pan L. D. Emil Chevé i pan Aimé Pàris, dwaj najzapaleńsi adepci Gallin’a, równie pomyślnie, świetnie jak bezinteresownie upopularyzowali, i których starania co dzień uwieńczane są osiąganiem prawie niepodobnych do wiary skutków.
  2. Powtarzamy że nie przesadzamy. Następne i ostatnie cytaty z urzędowego dzielą pana Lorrain przekonają w jakie ręce wyrachowana obojętność powierzyła częstokroć wykształcenie ludu.
    Aude, okręg Carcassonne. Niejaki V... bez upoważnienia pełni obowiązki nauczyciela: prowadzi występne życie; mniemają że wyszedł z galer. — Niévre, okręg Château-Chinon. W tej gminie znalazłem uwolnionego złoczyńcę, który uczył po kryjomu. — Gers, okręg Lectours. Istnieje tu jedna tylko szkoła niejakiego N... człowieka złéj reputacji, karanego za lichwę i pijaka. — Gers, okręg Mirandy. Nauczyciel ma złą sławę, — oskarżają go o lichwiarstwo. — Puy-de-Dome, okręg Thiers. Niezbędna jest zmiana nauczyciela; bardzo często napastuje go wielka choroba. — Dolne Pireneje. Nauczyciel w Aros cierpi wielką chorobę. — Herault, okręg Saint-Pons. Podczas pięknéj pory roku kiedy szkoły są opróżnione, liczni nauczyciele najmują się do śłużby lub na pastuchów. — Aude. Nauczyciel ma sklep korzenny. Tylko panowie N. i V. zajmują się cerulictwém przed lub po lekcyach. Eure, kanton de Vernon. Pomiędzy złymi nauczycielami znalazłem: cerulika, krawca i fabrykanta publicznych pojazdów. — Aude, okręg Limoux. Nauczyciel już stary i niedołężny, a nadto dotknięty dziedziczną głuchotą. — Eure i Loire. O... nauczyciel, niegdyś chłopak stajenny, nie wlewa żadnego zaufania w rodziców. — Meurthe. Nauczyciel w Tramont-Lassier jest głuchy. — Sadne-et Loire. Z uczuciem boleści wyznać przychodzi że nauczyciel cierpi chorobę ś. Walentego. — Dolne Pireneje. Pomiędzy złymi nauczycielami, znalazłem przynajmniéj trzecią część kalek, kulawych, mańkutów, chodzących na kulach i t. p. których jedynie fizyczna nieudolność powołała do nauczycielskiego stanu.
    Zaprzestajemy tak bolesnych i niezliczonych cytat, boby nas zbyt daleko zawiodły, lecz na poparcie tego cośmy powiedzieli kończymy slowy słynnego pisarza.
    Zawierają one w sobie wielką skazówkę dla każdego kto umie porównywać, czekać i mieć nadzieje.
    — „Konwcncya w swéj okropnéj nędzy — chciała przeznaczyć na początkową oświatę pięćdziesiąt cztery miliony... Szczególna to epoka, w któréj ludzie mieli się za materyalistów, a która rzeczywiście była apoteozą myśli, panowaniem umysłu, — Nie taję, że obok wszelkiéj nędzy naszego czasu, to mi najwięcéj dolega, że we Francyi na największe względy zasługującym człowiekiem, ale zarazem najnędzniejszym i najbardziéj zapomnianym, jest nauczyciel wiejski. Kraj zostawia ich nieprzyjaciołom kraju. — Mówicie, że braciszkowie lepiej uczą. — Zaprzeczam temu — chociażby i tak było, co mię to obchodzi? — Nauczyciel jestto Francya, — braciszek, to Rzym. — To cudzoziemiec, to nieprzyjaciel; czytajcie raczéj ich książki, idźcie za ich zwyczajami i podaniami. Pochlebiają uniwersytetowi, a sercem i duszą są jezuitami.“
  3. Powiedzieliśmy już, że pragniemy przytaczać wzory o ile możności niezupełnie urojone. Przed „kilku miesiącami dzienniki brzmiały historyą kobiéty zwanéj piękną Angielką, która mimo bogactwa swoje, i szlachetność rodu, uczęszczała do najhaniebniejszych szynków, gdzie się wódką upijała. Nie zapomniano także pewnego członka angielskiego dukery, którego na śmierć zapitego znaleziono pod teatrem Ashley; był to markiz N..., aresztowany pod obeém nazwiskiem. Syn upomniał się o niego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.