Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARCIN PODRZUTEK
CZYLI
PAMIĘTNIKI POKOJOWCA
PRZEZ
EUGENIUSZA SUE
SPOLSZCZONE
PRZEZ
TŁUMACZA TAJEMNIC LONDYNU.
Tom czwarty.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. H. Merzbacha, Księgarza
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.

1846.






17.
Poświęcenie.

Baskina po raz piérwszy usłyszała imię Bambocha; spojrzała na ranie zdziwiona, i spytała:
— Kto jest ten Bamboche?
— Jeden z naszych towarzyszy, dziécię, jak my.
— A gdzie on?
— Tam, na górze, w małym gabineciku,... także bardzo chory... Ale ty go znasz.
— Ja?
— Tak jest... pamiętasz zapewne, że przed kilku miesiącami la Levrasse był u twojego ojca, i chciał cię zabrać...
— Ah! prawda, pamiętam, po jego odejściu ojciec kilka razy odrywał się od roboty i całował mię... Płakał, a jednak bardzo był kontent O! nie tak to łatwo zabrać mi moję Joasię, — mówił, i obsypywał mię pieszczotami.
— A nazajutrz rano?
— Nazajutrz?
— Nie przypominasz sobie że mały chłopak przyszedł szukać u was pugilaresu, który la Levrasse miał zgubić w waszém mieszkaniu?
— Ah! tak... prosił nawet abyśmy mu pozwolili szukać po wszystkich kątach... pomagaliśmy mu... i długo wraz z nim szukałam... Pamiętam że ciągle na mnie patrzył, i kiedy się wraz z nim pochyliłam, pocałował mię w szyję, tak że ojciec tego nie widział... a ja pękałam ze śmiéchu...
— A więc tym chłopakiem... był nasz towarzysz Bamboche... i on także nie zapomniał o tobie... a gdybyś wiedziała jak on ciebie kocha!...
— Kocha mię?... A za co?
— Bah!... — rzekłem niemało zakłopotany, — boś bardzo milutka... bardzo ładna... bardzo dobra; od czasu jak cię widział, ciągle tylko o tobie mówi... słowem, gdybyś nawet była jego siostrą, toby cię nie wjęcéj kochał...
— Kiedy tak... to i ja go bardzo kocham...
— O! i dobrze czynisz... bo on był tak nieszczęśliwy.
— Doprawdy?
— Tak jest!.. Wystaw sobie malutkiego chłopczynę, który widział jak jego ojciec umarł w lesie... jak kruki dziobały jego ciało... a on opędzał je jak mógł.
— O Boże mój!... Boże! — ze łzami w oczach zawołała Baskina.
— To jeszcze nie koniec. Kiedy został sam, bez nikogo, daleko mniejszy aniżeli my, włócząc się po drogach, musiał żebrać o jałmużnę.
— Biedny sierota!... bez ojca i matki!
— O! tak, spotkał jeszcze bardzo niegodziwego żebraka, który mu kazał żebrać i bił go prawie co dzień...
— Bez ojca i matki!... jałmużny żebrał po drogach!... i jeszcze go bili!... — powtarzała coraz bardziéj rozrzewniona i zdziwiona Baskina; mimo nędzy w jakiéj dotąd żyła, zaledwie słabe miała pojecie o okropnym losie Bambocha.
— Późniéj zaś... spotkał go la Levrasse i zabrał z sobą... ale i ten także bardzo był dla niego niegodziwym, bo kiedy Bamboche chciał uciekać...
— A czemuż nie uciekł?
— Tyś temu przyczyną.
— Ja?
— Tak jest... Od chwili jak cię obaczył, kiedy u was szukał pugilaresu... ciągle tylko o tobie wspominał, a że la Levrasse wobec niego powiedział, że prędzéj lub późniéj twój ojciec pozwoli abyś z nami pojechała; Bamboche rzekł: „Mniejsza o to że mię biją... niech sobie robią ze mną co chcą, ja zostanę... bo Baskina wkrótce może przybędzie... a wtedy już jéj nie opuszczę.
Teraz, kiedy za pomocą doświadczenia i rozwagi, tłumaczę sobie i uzupełniam te tak drogie dla mnie wspomnienia, pojmuję zdziwienie i wzruszenie Baskiny na opowiadanie, które ją przekonywało o przywiązaniu Bambocha. Bez wątpienia ta biedna dziewczynka w niewiadomości swojego wieku, w niewinności serca, wielkie uczuwała politowanie dla naszego towarzysza, gotowa była kochać go jak brata, bo, według mojego zdania, on kochał ją jak siostrę; bo dotąd bardzo był nieszczęśliwy, a nawet narażał się na największe przykrości, oczekując wstąpienia Baskiny do naszéj trupy... Atoli ostatni ten, nieco romantyczny w wieku Bambocha dowód przychylności, zdawał się raczéj dziwić aniżeli wzruszać Baskinę; przeciwnie zaś nieszczęścia od samego dzieciństwa prześladujące Bambocha rozczuliły tę naiwną i niewinną istotę, gdyż wysłuchawszy mię wpośród marzącego milczenia, rzekła:
— Wiesz co? skoro ojciec po mnie przyjedzie, musi także zabrać i Bambocha, kiedy tutaj wszyscy się z nim tak niegodziwie obchodzą... U nas, wprawdzie, często głód i zimno dokucza, ale przecież o jałmużnę nie żebrzemy, rodzice nigdy nas nie biją, bo nigdy nic złego nie robimy... Nie kłamiemy, jesteśmy grzeczne, uczymy się wszystkiego co nam mama pokazuje... inaczéjbyśmy ją mocno zasmuciły; i modlimy się do Najświętszéj Panny, i za nas samych i za wszystkich od nas nieszczęśliwszych... To téż — z czarownym wdziękiem po chwilowym namyśle dodała: ja pewno także mimo wiedzy i za Bambocha musiałam modlić się do Najświętszéj Panny, bo ona się nim opiekuje, bo ojciec mój weźmie go do nas... i już go więcéj bić tutaj nie będą...
Chociaż tym razem jeszcze mniéj ufałem w opiekę Najświętszéj Panny; nie śmiałem jednak niszczyć nadziei Baskiny i odpowiedziałem:
— Tak, tak, twój ojciec weźmie Bambocha.
— I ciebie także, — dodała patrząc na mnie z niepojętą słodyczą; — i ciebie takie, boś ty dla mnie tak dobry... bo mię ciągle pilnujesz...
— O! gdyby Bambochc był zdrów, toby cię zapewne lepiéj pielęgnował...
— Tak sądzisz?
— O! jestem tego pewny.
— I dlaczegóż miałby być lepszym dla mnie, aniżeli ty?
To straszne dlaczego, tak właściwe dzieciom, w wielki mię kłopot wprawiło, alem się wyplątał z niego mówiąc:
— On ciebie jeszcze bardziéj kocha niż ja... bo téż zna cię dawniéj...
Niezupełnie zadowolona Baskina, zamyśliła się na chwilę i potém rzekła mi tonem naiwnéj ciekawości:
— Kiedyż przecie obaczę tego Bambocha?
— Skoro tylko nieco wyzdrowieje.
— On więc jeszcze bardziéj chory niż ja?
— O! tak... dotąd mię nie poznaje...
— Ale ponieważ ja już wstawać mogę, pójdę więc z tobą pilnować go, — rzekła Baskina. — Przeszłego roku, moja siostra Eliza ciężko chorowała... obieśmy z mamą bardzo dobrze ją pielęgnowały.
— To być nie może, — odpowiedziałem, — narażałabyś się na niebezpieczeństwo...
— A ty czy się nie narażasz także?
— Nie, ja zdrów jestem, ty zaś jeszcześ sama chora...
Po nowéj chwili milczenia, Baskina rzekła zamyślona:
— O! mój Boże! jakżebym chciała aby ojciec prędko przyjechał, i zabrał ztąd ciebie, Bumbocha i mnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka dni po téj rozmowie, nie jedynéj w podobnym rodzaju, Baskina, któréj zawsze w najlepszém świetle przedstawiałem mojego towarzysza, powoli zdawała się coraz większego przywiązania nabierać do Bambocha; ten zaś po raz piérwszy od czasu swojéj choroby, uczuł ulgę, odzyskał przytomność, poznał mię... i skoro tylko zebrał swoje wspomnienia, natychmiast zapytał:
— Gdzież ona?
— Jest tutaj... i podobnie jak ty ciężko chorowała.
— I ona także! — z głęboką rozpaczą zawołał, — a teraz?... cały drżący dodał obracając się ku mnie;
— Teraz już ocalona, — rzekłem.
Bamboche mi nie odpowiedział, ale zalał się łzami, objął mię serdecznie, i o ile dozwalały jego wyczerpane siły przyciskał mię do swojego łona. Tak pozostaliśmy przez kilka minut, niemi, rozczuleni, płaczący.
Bamboche piérwszy przerwał to milczenie, mówiąc mi z niepodobnym do opisania wyrazem wdzięczności:
— Byłem prawie bezprzytomny... a jednak... czasem jakby we śnie... widziałem... że tu i owdzie chodziłeś; że dzień i noc siedziałeś przy mnie... Jestem pewny że tak było... to mię cieszyło... to mię uspakajało... bo nie wiém dlaczego wyobrażałem sobie że mię matka Major otruć chciała...
A po nagłej przerwie zapytał:
— A któż pielęgnował Baskinę?
— Ja.
— Ty!... jakże, kiedyś ciągle był przy mnie?
— Nie ciągle... skoroś się nieco uspokoił, a mianowicie w nocy... zaraz szedłem czuwać przy Baskinie.
— I nad nią... także czuwałeś — z nowém wylaniem wdzięczności zawołał Bamboche; a po krótkiém milczeniu dodał poważnym, szczerym i prawie uroczystym głosem:
— Marcinie! odtąd masz prawo żądać abym się w ogień rzucił dla ciebie... a rzucę się.
I znowu z wyrazem głębokiéj wdzięczności powtórzył:
— I nad nią... także...
Lecz nagle blada twarz jego mocniéj jeszcze zbielała, wzrok jego zachmurzył się, nabrał dzikości, postrzegłem że mu wargi zadrgały, a to stanowiło w nim oznakę mściwego wzruszenia; szybko wyrwał mi swą rękę... i jakby chciał wejrzeć aż do głębi serca mojego, wpoił we mnie swe siwe oczy jaśniejsze jeszcze gorączkowym ogniem, mówiąc głucho:
— Więc wiele nocy przy niéj spędziłeś?
— Tak jest... naiwnie, chociaż mocno zdziwiony tak nagłą zmianą jego fizyonomii odpowiedziałem — tak jest, przepędzałem przy niéj każdą noc, każdą chwilę, których nie przepędzałem przy tobie...
— I tylko sam jeden? — coraz bardziéj powstrzymywanym głosem zapytał.
— Sam jeden; bo matka Major bawiła się zawsze z pajacem, a człowiek-ryba wprawdzie czuwał czasami przy Baskinie, lecz rzadko, gdyż utrudziwszy się mocno kuchnią i gospodarstwem, wcześnie udawał się na spoczynek.
— Zostawałeś z nią sam na sam? — powtórzył Bamboche, i oczy jego złowrogim ogniem zabłysły.
— Ale! tak... sam na sam; lecz cóż ci to?... dla czego takim wzrokiem patrzysz na mnie?
Bamboche gwałtownie się poruszył chcąc się na mnie rzucić, ale siły go zdradziły, i wypadł prawie z łóżka mrucząc:
— Rozbójniku!... ty ją kochasz., tak, ty kochasz ją — powtórzył z trudnością dźwigając się na posłaniu, bo zdumiały, nie myślałem mu przyjść w pomoc; — tak... ty ją kochasz... i ona się w tobie kocha... pewny jestem... żeś mię przed nią jak najgorzéj wystawił... ja was oboje zabiję...
To gwałtowne wzruszenie wyczerpało jego zaledwo odradzające się siły, padł na łoże jak nieżywy.
Zrazu nie pojąłem że uczucie zazdrości tak dalece rozdrażniło Bambocha na mnie; lecz skoro się jaśniej wytłómaczył... lubo boleśnie dotknięty zostałem, wnet mu przebaczyłem, bo wiedziałem że potrafię nie tylko uspokoić zazdrosną rozpacz Bambocha, lecz nadto go przekonać, jak dalece poświęcałem się dla niego.
Osłabiony tém gwałtowném uniesieniem, Bamhoche leżał bez ruchu; pochyliłem się ku niemu. Na twarzy jego już nie gniéw ani nienawiść, ale bolesna, dojmująca rozpacz malowała się. Po wklęsłych jego policzkach łzy ściekały. Skoro, mówię, pochyliłem się ku niemu, zmrużył oczy aby mię nie widział, ale bez ustanku płakał.
Ta boleść, ta słabość w chłopcu zwykle tak zatwardziałym, tak porywczym, głęboko mię wzruszyły. Jakże będę szczęśliwy, pomyślałem, skoro go wywiodę z błędu, powiém mu i udowodnię żem wcale nie myślał odstręczyć mu Baskiny...
— Płaczesz?... — rzekłem do Bambocha.
— Tak jest!... płaczę... wiém że to podle, — odpowiedział strapiony — ale nie mogę wstrzymać się... Choćby mię na sztuki rąbano, możebym ani krzyknął... ale teraz, cierpię jakby mi kto serce wyrywał, i płaczę mimo woli.
I wnet wracając do wrodzonéj porywczości, dodał zgrzytając zębami:
— Nie zawsze jednak będę tak podły!!...czekaj... zemszczę się i na niéj i na tobie... O! zemszczę się...
— O jednę tylko rzecz proszę cię, — rzekłem z uśmiechem, — to jest żebyś miał rozum i jak najprędzéj odzyskał zdrowie.
Bamboche sądził że z niego drwię; odpowiedział mi językiem boleści i gniewu.
— Tak jest, — powtórzyłem, — bo skoro będziesz mógł wstać... zaprowadzę cię do Baskiny, a przekonasz się którego z nas obu... ona kocha...
Bamboche gwałtownie poruszył się i badawczo spojrzał na mnie.
I jakby z twarzy przekonał się o szczerości słów moich, natychmiast z wypogodzoném czołem zawołał:
— Ona mnie kocha...
— O! tak, tak... ona cię... już bardzo kocha!
— Ale ona mię raz tylko u swojego ojca widziała...
— Cóż ztąd, kiedy od czasu jak się tu znajduje, jak tylko mię zrozumiéć mogła... tuk często mówiłem jéj o tobie... tyle razy opowiadałem twoje nieszczęścia, śmierć twojego biednego ojca, nędzę jaką cierpiałeś u kaleki bez nóg, i to co tutaj cierpisz.. iż...
— Tyś jéj to wszystko opowiadał? — zawołał Bamboche, chciwie chwytając każdy mój wyraz, jakby słowa moje wracały mu nadzieję, szczęście, życie... Pierś jego wzdymała się, słowem odżył.
— Tyś jéj to wszystko opowiadał? — powtórzył.
— Powiedziałem, i więcéj jeszcze... Mówiłem, żeś mógł był umknąć ztąd, gdzie cię tyle męczą, lecz że od chwili jak ją po raz piérwszy w domu jéj ojca ujrzałeś, marzysz i myślisz jedynie o niéj... Ależ kiedy ona cię kocha! sądzę że nie będziesz chciał ją bić?
Na te wyrazy, ruchliwe rysy Bambocha znowu się zmieniły; nie wyrażały już wdzięczności lub niedowierzania, nie wyrażały nienawistnéj rozpaczy, ale pomieszanie i bolesny wstyd, że mię tak niesłusznie posądzał. Słowem, była w nich dziwna jakaś mieszanina rozrzewnienia, błagania i oburzenia przeciw samemu sobie. Ten chłopak zwykle tak nieugięty, teraz załamał ręce, ukląkł na swojém posłaniu, i rzekł mi proszącym głosem:
— Marcinie!... bracie mój... zmiłuj się, przebacz...
— No, no... daj pokój... bądź cicho, zbyt wielką mi boleść zadajesz, — rzekłem odwracając oczy od Bambocha, którego twarz w téj chwili dojmujące cierpienia wyrażała. — Dla czegóż tak mi dokuczasz kiedyś tak szczęśliwy? — dodałem łzy ocierając.
— Marcinie... ty mi musisz przebaczyć, — z gorączkową niespokojnością powtórzył Bamboche, — musisz!
— I cóż ja ci mam przebaczyć?... — zawołałem rzucając się w jego objęcia, — albożci mam nie przebaczać, kiedy cię widzę szczęśliwym, i kiedy mię bratem nazywasz?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O! tak jest, bratem... jedynym i prawdziwym bratem,... bratem aż do śmierci, — szepnął Bamboche głosem pełnym szczęścia.
Od téj pory, Bamboche i ja wielceśmy się zestarzeli; spotykaliśmy się w rozmaitych, zupełnie przeciwnych i nieraz okropnych okolicznościach... a na wspomnienie tych scen z lat naszych dziecinnych, nigdyśmy od łez wstrzymać się nie mogli...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka dni po téj rozmowie, Bamboche zupełnie wyzdrowiał.
Jednego poranku, czas był posępny, dżdżysty (nie wiém dla czego okoliczność ta uderzyła mię); po raz pierwszy wprowadziłem przyjaciela mojego do pokoju Baskiny.
Mimo szczéréj radości jaką czułem na widok szczęścia Bambocha, w chwili, gdyśmy weszli do tego nędznego pokoiku, czułem jednak jakieś mocne w piersiach ściśnienie.
Było to jakby przeczucie, iż od tego dnia... od tej chwili... zaczyna się nieszczęsne przeznaczenie téj biédnéj dziewczyny... i że to ja mimowolnie, prostodusznie, do tego się przyczyniłem.
Przez samą wyrozumiałość, a więcéj z obawy abym nagłym i mimowolnym smutkiem nie zakłócił tego pierwszego spotkania... wyszedłem powiedziawszy Baskinie:
— Oto mój dobry brat, o którym ci tyle razy wspomniałem.
— To téż bardzo go już kocham, — naiwnie rzekła Baskina...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę późniéj, widząc że matka Major i Poireau niespodzianie wrócili (było to zapewne dla niepogody, gdyż byli wyszli na cały dzień), wpadłem spiesznie do pokoiku w którym zostawiłem Baskinę i Bambocha żeby ich uprzedzić o przybyciu naszych państwa. Umówiliśmy się bowiem że Bamboche i Baskina jak najdłużéj udawać będą chorych, żeby przez to wstrzymać ile można powrót naszych ćwiczeń akrobatycznych.
Baskina, siedząc na swém łóżku, od niechcenia igrała z kruczemi włosami Bambocha, które wciągu jego choroby znacznie podrosły; on zaś, u nóg Baskiny na małym stołeczku, miał łokcie oparte na kolanach, podbródek w obie dłonie ukryty i milcząc pożerał ją swym wzrokiem z niewypowiedzianą czułością i jakąś bojaźnią, która mię mocno przejęła.
Nagłe przybycie moje bynajmniéj nie zdziwiło moich przyjaciół.
Bamboche wstał, przystąpił do mnie i wskazując na Baskinę rzekł mi wzruszonym głosem:
— Bracie... oto moja żoneczka, moja dozgonna towarzyszko...
— Tak jest... a Bamboche mój mężulko; pojedziemy z moim ojcem skoro tylko tu przybędzie... Bamboche i ty Marcinie będziecie mu pomagali pracować.
Bamboche dał mi znak porozumienia i rzekł do Baskiny:
— Tak jest, nasz kochany brat Marcin pojedzie z nami... nieprawdaż Baskino, my go nigdy nie opuścimy?
— O! nigdy, — z czarownym wdziękiem odpowiedziało dziécię, — bo to brat nas obojga.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bamboche późniéj mi powiedział, że to pierwsze widzenie się było niewinne i czyste, tak jak być było powinno.
A jednak chociaż to tylko język dziecinny przyswoił wyrazy: mężulko, żoneczka, wywarły one na mnie niepojęte, bolesne wrażenie; mniemam że to wrażenie byłoby inne, gdyby Bamboche i Baskina byli się nazwali bratem i siostrą.
Uwaga ta nie wynikała bynajmniéj z zazdrości, mimo bowiem erotycznych zwierzeń Bambocha, serce moje nie budziło się jeszcze; ale trapiła mię jakaś niepewna niespokojność o przyszły los Baskiny; słowem, wyrazy mężulko, żoneczka, mimowolnie przypominały mi miłostki Bambocha z matką Major, i ztąd to uległem daleko gwałtowniejszemu wzruszeniu aniżeli w chwili kiedym wprowadził Bambocha do Baskiny.

Koniec piérwszéj części Pamiętników Marcina.



PAMIĘTNIKI MARCINA.
Część druga.

1.
Wielkie widowisko.

Było to pod koniec września; Baskina już prawie ośm miesięcy do trupy naszéj należała; po rozmaitych wędrówkach przybyliśmy do Senlis.
Szereg naszych widowisk rozpocząć miało wielkie przedstawienie, a wilią tego naszego wystąpienia, po wszystkich rogach ulic można było czytać na olbrzymim afiszu:

WIELKIE PRZEDSTAWIENIE
rozpoczynające widowiska akrobatycznéj trupy

sławnego Józefa Bonin (zwanego la Lecrasse).
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Sceną komiczna pajaca z jego panem. — Wesołe
śpiewki wykonane przez małą dziewięcioletnią

Baskinę i jéj przyjaciela pajaca.
CZĘŚĆ DRUGA.
Wielka ludzka piramida, wykonana przez żeńskiego Herkulesa, Marcina, Bambocha i Baskinę (najstarsze z tych trojga dzieci ma dopiéro lat trzynaście).
NASTĘPNIE:
okazywany będzie sławny Człowiek-Ryba, ułowiony przez amatora to wodach Nilu. Przyroda przepysznemi płetwami zastąpiła ręce tego niepodobnego do wiary zjawiska, które żyje, jada i sypia jedynie w wodzie, karmi się zaś żywemi rybami, które na świeżo i same jeść będzie wobec prześwietnéj publiczności.

To nadzwyczaj dziwne stworzenie jest tak dalece miłe i ułaskawione, iż mówi czterema językami: francuskim, łacińskim, greckim i Nilowo-egipskim, jako rodzinnym. Osoby życzące zaszczycić człowieka-rybę swojemi odwiedzinami, raczą, podług upodobania, przemawiać do niego jednym z tych czterech języków, a niezwłoczne odpowie.
Zakończy widowisko wielka bitwa sławnéj Kobiéty-Herkulesa z przełożonym akademii fechtowania w Teneryfie, Konstantynopolu, Persepolis, Kaudebelc.
La Levrasse otrzymał pozwolenie rozbicia swojego obozu na stosownym placu za miastem: tam urządziliśmy obszerny namiot na miejsce widowisk. Publiczność wchodziła przez drzwi, ponad którémi wisiały rozmaite malowidła; najznakomitsze z nich przedstawiało człowieka-rybę.
Nasz powóz, w którym wszyscy mieszkaliśmy, ustawiono za namiotem, cześć jego w te stronę przedłużona i od miejsca igrzysk przedzielona płócienny ściany, służyła zarazem za stajnią i skład obroku dla trzech koni naszych i Lucypera wielkiego karego osła.
W wilią przedstawienia zrobiliśmy wielką próbę i wszelkie ćwiczenia poszły nam bardzo dokładnie. Od pięciu miesięcy naszéj akrobatycznéj podróży, żadne jeszcze przedstawienie nie zapowiadało tak pomyślnego skutku.
Przyzwyczajenie tyle ma potęgi, iż mimo długich lekcyj i nieodłączonéj od nich męczarni, los mój dosyć mi był znośny. Skoro więc występowałem publicznie, poczytywałem sobie niejako za chlubę pracować o ile mogłem najlepiéj, a zbiérane oklaski próżność moję mocno łechtały. Byłbym się może na seryo poświęcił ryzykownemu zawodowi skoczka, gdybym nie żywił w sobie ciągłéj nadziei prowadzenia wraz z Bambochem i Baskiny wygodnego i wędrownego życia próżnujących cyganów, które było przedmiotem codziennych naszych marzeń.
Ilekroć zapytałem Bambocha, kiedy opuścimy trupę, zawsze z tajemniczy miny odpowiadał mi:
— Jeszcze nie; zapewne bardziéj aniżeli ty pragnę uciec z Baskiną, ale musimy czekać sposobności.
— Czyliż każdéj nocy nie możemy opuścić la Levrassa? — rzekłem; — wszak nas nie zamykają.
— Wiém... że nic nad to łatwiejszego.
— A więc?
— Jeszcze nie czas.
— Dlaczego?
— Naprzód... jeszczém nie znalazł tego co szukam. A potém, — ze skrytą nienawiścią dodał Bamboche, — nie chcę opuszczać la Levrassa, matki Major i pajaca, nie zapłaciwszy im mojego długu... o! bo ja im muszę odpłacić za swoje...
— Nie rozumiem co znaczy twoje jeszczem nie znalazł, czego szukam.
— To moja tajemnica, — z większą jeszcze skrytością odrzekł Bamboche, — ani ty, ani Baskina nie powinniście o tém wiedziéć; ale, bądź. spokojny, tajemnica ta dotyczy i obchodzi nas wszystkich, i umkniemy skoro tylko będzie można.
Czekałem więc cierpliwie tej upragnionéj chwili; w tém dowiedziałem się niespodzianie, że godzina naszego oswobodzenia nakoniec wybiła.
Kiedy teatr naszych widowisk był w środku miasta, mieszkaliśmy zwykle w oberży; lecz skorośmy go urządzali za miastem, spaliśmy wszyscy razem w furgonie i wielkim powozie, w części zbudowanéj nakształt okrętowéj kajuty; i wtedy tajemne nasze rozmowy w nocy, stawały się prawie niepodobnemi.
Podczas wieczerzy, która miała miejsce po jeneralnéj próbie i pod gołóm niebem, Bamboche dał mi kilka znaków porozumienia, których znaczenie doskonale pojąłem, starałem się więc zbliżyć do niego korzystając z krótkiéj chwili czasu między końcem wieczerzy i godziną udania się na spoczynek.
— Tym razem Marcinie, — rzekł mi Bamboche głosem cichym, wzruszonym zapewne ważnością nowiny jaką miał udzielić, — tym razem znalazłem nakoniec to, co szukałem.
Te słowa szczególnie dobitnie wymówił.
— To téż, — dodał — jutro w nocy... uciekamy razem z moją żoną.
— Doprawdy! — nie mogąc ukryć radości zawołałem. — Ale dla czegóż nie dzisiaj?
— Niepodobna... powiem ci dla czego... Tylko pamiętaj abyś nie usnął jutro wieczorem; kiedy się pokładziemy w kajucie, zamknij oczy ale nie śpij.
Potem z wyrazem tryumfującego a utajonego szczęścia dodał:
— Nakoniec... jutro w nocy... będziemy wolni jak ptaszki... i pomszczeni... o! dzielnie pomszczeni... bo... oddawna już szukam stosownego środka pomsty, ale teraz go mam...
Gruby głos matki Major przerwał szybką moje rozmowę z Bambochem.
— Idźmyż spać, do pioruna... — rzekł żeński Alcyd biorąc pajaca pod rękę.
— Eh... idziemy... idziemy, ty próżna baryło! — odezwała się Baskino swym dziecinnym głosem, podrzeźniając matkę Major.
Potém z głośnym śmiechem rzuciła się na szyję Bambocha, i razem odeszli; la Levrasse, siedząc przy stole, mierzył ich wzrokiem ponurym, szyderczym i pożądliwym.
Wkrótce noc ciemności swoje rozpostarła nad powozem, który nam wszystkim za nocleg służył.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

To co mi przytoczyć pozostaje dla wyjaśnienia smutnéj przemiany biednéj Baskiny, niedawno tak naiwnéj i niewinnéj... powtarzam, co dotyczy tej przerażającej zmiany, to mię aż parzy w usta że tak powiem.
W obecnéj chwili, kiedy okiem rozsądku i doświadczenia w przeszłość poglądom, nie wiem jakiemu uczuciu bardziej ulegam, czy odrazie, zgrozie, czy téż przerażeniu; muszę jednak spełnić obowiązek jaki na siebie włożyłem, a spełnię pisząc niniejsze karty.
Pogląd na tę nienawistną przeszłość, nie jest bez korzyści dla mnie... Oburzenie i zgroza jakie coraz silniéj we mnie wzbudza, przeświadczają mię, że co dzień pewniéj stąpam po drodze dobrego; bolesne wzruszenie jakiego dzisiaj doznaję, jakiś rodzaj drżenia, któremu ulegam na samą myśl że na nowo, choć tylko wspomnieniem przebywać mam tę przepaść przewrotności, zepsucia i niegodziwości — to wszystko mówi mi głośno iż niedosyć jest czuć wstręt ku złemu, lecz że mimo nizkiego stanowiska mojego na świecie, w skromnéj sferze mojéj, winienem wszelkich dokładać starań abym zapobiegał, przeszkadzał, lub leczył złe, które mię przejęło tak zbawienną nienawiścią i przerażeniem.
Tak, zaprawdę... pali mię w usta to, co mam przytoczyć dla wyjaśnienia przemiany Baskiny... A jednak nic powiem wszystkiego... są bowiem tajemnice, które gdy wyjawić zamierzam, pióro mimowolnie z rąk mi wypada.
To nieszczęśliwe dziécię opuściło ojca w całéj niewinności i czystości wieku swojego, bo wychowane było na łonie uczciwéj i pracowitéj rodziny Po upływie ośmiu miesięcy... co mówię? po dwu czy trzech miesięcznym pobycie w naszéj trupie, przysłuchując się bez ustanku wyuzdanym i sprośnym żartom pajaca, przeklinaniom, obelgom i cynicznym dowcipom wszystkich, ośmioletnia Baskina zaczęła śmiać się z tych wyuzdań, z tych sprośności, i wnet do nich przywykła, tak że nakoniec wyuczyła się kląć i lżyć podobnie jak my wszyscy... wyznać bowiem winienem, że i ja sam równie jak ona temu zgubnemu wpływowi uległem.
Odzyskawszy zupełne zdrowie, mimo że często jeszcze pytała o ojca, powoli jednak nieokrzesana wesołość nasza zaczęła rozpraszać jéj troski. Bamboche i ja wysilaliśmy się rozmaitemi sposobami usunąć smutek, jakiemu ulegała kiedy niekiedy myśląc o swojéj rodzinie. Nadto Baskina powoli znalazła nadzwyczajne upodobanie w lekcyach tańca i śpiewu (a raczéj rozwiozłych śpiewek) których udzielali jéj matka Major, la Levrasse i pajaco; z przyrodzenia uposażona zwinnością, rzadkim wdziękiem, wkrótce wykonywała niektóre charakterystyczne tańce z zachwycającym powabem, a jéj czysty dziecinny głosik, nad wszelki wyraz miły, dziwną stanowił sprzeczność z wyuzdanemi śpiewkami jakich ją uczono.
Kiedy Baskina po raz piérwszy przed publicznością wystąpiła, przyjęto ją szalonemi oklaski, a widowisko niezmierny dochód przyniosło; od téj pory to dziecię powzięło nieszczęsny pociąg do naszego powołania; bo wreszcie, jakaż istota, choćby nawet rozsądniejsza od niéj, zdołałaby się oprzéć urokowi tryumfu, który zawsze pochlebia, upaja, chociaż go udzielają tłumy niewykształcone, nieokrzesane, z jakich się składała publiczność naszego teatru, nastręczającego jedyną zabawę ubóstwu jéj przystępną?
Po każdém przedstawieniu, tojest po każdym tryumfie, bo Baskina, jak się wyrażają wzniecała furorę, czarująca jéj twarzyczka jaśniała szczęściem i dumą; słowem, tak przywykła dożycia koczującego, pełnego drażniących wzruszeń, niebezpiecznych podróży i grubiańskich uciech, iż w pół roku po swojém do nas przybyciu rzekła mi zamyślona:
— Zdaje mi się iż umarłabym z nudów, gdybym teraz musiała jak dawniéj, żyć u nas... a jednak, jeżelim smutna czasem, to dlatego że myślę o drogim moim ojcu... o biednéj matce... o moich siostrach...
W rzeczy saméj, Baskina z początku bardzo często myślała o swojéj rodzinie, późniéj wspomnienia te coraz były rzadsze: ledwo kiedy niekiedy dostrzegłem łzy w jéj wielkich czarnych oczach, które wtedy przybierały wyraz smutku i marzenia.
Raz także, widziałem iż Baskina uległa jakiejś mimowolnéj i niepojętéj trwodze.
Na jedném z naszych przedstawień, jak zwykle śpiewała i tańczyła z nadzwyczajnym wdziękiem, przywoływano ją głośnemi okrzyki; znikła; wszędzie jéj szukaliśmy; nakoniec znalazłem ją pod naszym powozem, ukrytą w sianie; płakała gorącemi łzami, była blada, zmieniona.
— Co ci to siostrzyczko? — spytałem.
— Nie wińém... — odpowiedziała wzruszonym głosem, — zlękłam się.
— Zlękłaś!... a czego?...
— Publiczności która mię przywoływała...
— Ależ, przywołanie powinnaś uważać za zaszczyt. Wszyscy jak szaleni tupali nogami, boś im się bardzo podobała...
— Cóż? kiedy się okropnie przelękłam! myślałam że mię przywołują aby mi co złego wyrządzić, i rzekłam sobie, pamiętając na słowa matki mojéj: Najświętsza Panno... Matko Boga, zlituj się nade mną...
Byłoż to instynktowne przeczucie nieszczęsnych następstw powołania, któremu poświęcać się zaczynała? Nie wiém, dosyć że chociaż wówczas dzieckiem byłem, to osobliwsze postępowanie Baskiny mocno mię uderzyło.
— I czegożeś się tak lękała, — spytałem znowu, i dlaczego błagałaś Najświętszéj Panny o litość? Nigdy ci się jeszcze żadne wystąpienie nie udało tak dobrze.
— Prawda, — ocierając łzy odrzekła Baskina, — a jednak przelękłam się... To mi się piérwszy raz przytrafiło.
I po chwili lękliwie dodała:
— Ale nie mów nic Bambochowi... onby mię wybił za takie tchórzostwo... a potém samby sobie zadawał męczarnie, a to mię tak boli.
W rzeczy saméj, ilekroć Bamboche wprowadzał w wykonanie nikczemne zasady kaleki bez nóg o sztuce wzbudzenia miłości ku sobie, kiedy bił Baskinę: zaraz poéem, jakby dla pokuty lub usprawiedliwienia, zadawał sobie dziesięćkroć dolegliwsze cierpienia, i z bohatérską odwagę znosząc te męczarnie, mawiał jej:
— Biłem cię abym ci pokazał że jestem twoim panem, ale nie przez upodobanie w dokuczaniu ci, bo daleko większe cierpienia zadaję sobie samemu aniżeli tobie.
I tak n. p. razu jednego jakby na poparcie lego nierozsądnego rozumowania, którego się uporczywie trzymał, widziałem jak Bamboche z zimną krwią wbijał sobie śpilkę za paznokieć, na pięć lub sześć linij głębokości... Mimo okropnej boleści, fizyonomia jego nie zdradzała najmniejszego cierpienia, ale w zapale dzikiéj czułości mówił:
— Biłem cię Baskino, ale cię ubóstwiam.
A Baskina, rzuciwszy się mu naszyję, że tak powiem, przepraszała go jeszcze za to iż ją obił.
Nieszczęściem wpływ Bambocha na Baskinę nic ograniczał się na tém że w skutku tak dzikiego stoicyzmu zapomniała grubiaństw jakich się niekiedy względem niéj dopuszczał. Zły przykład, ta najdelikatniejsza trucizna, udziela się i rozlewa z tak przerażającą szybkością, że zetknięcie z haniebnemi zasadami kaleki bez nóg, tego koczującego żebraka, zaraziło już trzy ofiary... naprzód Bambocha, potém mnie, nakoniec Baskinę.
W miarę jak Bamboche powtarzał, że pracowici i uczciwi ludzie są to głupi męczennicy swéj pracy i uczciwości (a nie zapomniał przytoczyć Baskinie za przykład jéj ojca); w miarę jak wychwalał chytrość, oszustwo i co gorsza, kradzież, jako środki, jako cel wesołego, próżniaczego i koczującego życia, w miarę jak powtarzał że opuszczeni i biédni u bogatych znajdują tylko samą wzgardę i okrucieństwo, że dlatego bogatych uważać powinni za nieprzyjaciół; Baskina powoli przywykła (a to było najgorsze) do mniemania że złe jakie możemy wyrządzać jest tylko odwetem. Wreszcie, usposobiona do zepsucia towarzystwem wśród którego żyliśmy, wkrótce podobnie jak i ja, wpadła w nieszczęsne błędy Bambocha. Wpływ jaki on na nią wywierał, odtąd podwójnej nabrał potęgi, i nakoniec nieszczęśliwa szalenie pokochała tego chłopaka, czuła ku niemu przywiązanie pełne tkliwości i trwogi; uczucie zaś niegodziwego obejścia, na jakie niekiedy użalać się mogła, zawsze ustępowało głębokiemu podziwianiu nieposkromionéj energii i nieustraszoności jego charakteru.
Wszystko to miało proporeye dziecinne wprawdzie, ale zupełne. Pewien wielki myśliciel powiedział, że dzieci są to mali ludzie. Wypadki których byłem świadkiem przekonywają mię o prawdzie tego axyomatu, mianowicie skoro przedwczesne zepsucie, rozlewając się po krwi dziecięcéj, zbyt szybko rozwinie rozsądek, skoro zbyt rychło rozżarzy w niém ogień namiętności pełnoletnim właściwy.
Jeszcze słów kilka, ale lekko tylko dotykając tego kału.
Namiętna miłość Bambocha dla Baskiny stała się naprzód przedmiotem sprośnych szyderstw, a potém piekielnych podżegań całéj trupy, szczególniej zaś la Levrassa; (poźniéj domyśliłem się obrzydłéj rachuby tego człowieka przeciw któremu Bamboche pałał instynktowną nienawiścią).
Jednego dnia, skutkiem świętokradzkiéj farsy, odbyła się parodya małżeństwa Bambocha z Baskiną.
La Levrasse reprezentował ojca pana młodego... matka Major przedstawiała matkę narzeczonéj...
Pajaco udzielił małżeńskie błogosławieństwo, w wyuzdanych i komicznych wyrazach, co w obecnych temu obrzędowi wielką wzbudziło wesołość.
Lecz źle mówię: jedna istota błędną łzą stawała w opozycyi przeciw tej okropności jedynie komicznością zamaskowanéj.
Przypadkiem rzuciłem spojrzenie na Leonidasa Rekina, człowieka-rybę, który patrzył na tę zgrozę z głębi swojéj sadzawki... Na twarzy jego malowało się bolesne oburzenie, a dwie łzy które ukrył zwieszając głowę, po licu jego spłynęły...
Ta haniebna scena miała miejsce w Troyes, wieczorem po widowisku, wobec lokatorów oberży w któréj mieszkaliśmy.
Ci ludzie widzieli i zaiste nic innego w téj parodyi widzieć nie mogli, jak tylko żart zaledwie nieprzyzwoity, dostatecznie uprawniony częstemi przykładami nazw mężulku, żoneczko, do jakich nieraz niewinnie upoważniają nawet najskrupulatniejsi rodzice

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz po owym dniu, Bamboche kazał sobie wykłóć na piersiach niezatartemi literami, następujące wyrazy:

Baskina aż do zgonu,
Jéj miłość lub śmierć.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tos ię stało między Bambochem i Baskiną w wilią wielkiego naszego przedstawienia w Senlis, po którem wszystko troje mieliśmy uciekać, bo, jak mówił Bamboche, miał nakoniec to czego potrzebował.




2.
Wesołe śpiewki.

Najpiękniejszy dzień jesienny przyświecał wiefkiemu widowisku naszemu w mieście Senlis.
Słońce wznosiło się wspaniale; około czwartéj po południu teatr nasz. rozbity pod gołém niebem, otoczony był tłumami widzów, pękających od śmiechu z figlów naszego pajaca i jego pana la Levrassa, którzy wysilali się zwabić i zabawić coraz liczniejszą publiczność; figlom tym towarzyszyły, jak zwykle, olbrzymie policzkowania i bicia nogą, które la Levrasse wydzielał z komiczną powagą, a pajaco przyjmował ze zwyczajnym odgrażaniem, z wykrzywieniami i wykrzyknikami.
Po téj paradzie nastąpiła scena wesoła, śpiewana przez pajaca i Baskinę.
Skoro Baskina, poprzedzona już swą sławą ukazała się na przed teatralnych deskach, zrazu wszystko się uciszyło, głuchy tylko szmer podziwienia przebiegł po tłumach.
— Ah jaka ładna!...
— Jak pięknie ubrana.
— Rzekłbyś że to mała kobiéta.
— Jak piękne ma włosy!
— A ta śmiała mina! co?
— A jak ładna figurka!
— Chciałbym tylko żeby była przynajmniéj o pięć lub sześć lat strasza... O! z tak ładną figurką... na honor nie ręczyłbym za siebie...
— A jak zgrabna... jak dobrze zbudowana!
— Jaka nóżka... patrzno... jaka nóżka i jaka łydka...
— A te dołki w ramionach!
— A ta minka złośliwa... przebiegła!
— Jak zaśpiewa, tobyś ją zjadł.
— Chwała Bogu! będzie śpiewać... mówią że jéj scena z pajacem jest okropnie tłusta.
— Tém lepiéj!
— Czekajno... ty ładny mały szatanku.
— Prawda — ona strasznie zakrawa na złego ducha!...
— Należałoby nazwać ją Diablotiną... nie zaś Baskiną.
Tych wszystkich wykrzykników słuchałem ukryty za dekoracyami u wejścia do naszego teatru.
Dziś doświadczenie pozwala mi dokładniéj zastanawiać się nad wrażeniami, jakie to dziécię wywarło na publiczności.
Jeżeli Baskina zmieniła się moralnie, to niemniéj wykształciła się i fizycznie: jéj rysy, zawsze czarowne, lubo straciły słodki wyraz swobodnéj niewinności, a policzki, jeżeli się tak wyrazić godzi, nie miały już owej świeżéj okrągłości; cera, mimo że jasna i pełna przezroczystości cechującej siłę i zdrowie, była blada, nie miała już, tego różanego rozkwitu, który cechuje rumieniec dziecięcy. Niegdyś trwożliwe jéj wielkie, czarne oczy, lekko okolone, teraz śmiało i odważnie patrzały na tłumy, a złośliwy i zuchwały uśmiech błąkał się po jéj świeżych ustach, niegdyś tak skromnych.
Dziwaczny i bezwstydny kostium w który ubrano Baskinę, zamiast obrażać publiczność naszę, owszem zdawał się wielce przypadać do gustu.
Na jéj pięknych, jasnych włosach, splecionych w dwa długie aż do ziemi prawie spadające warkocze, miała zukosa wdzianą małą grecką czapeczkę szkarłatną, wyszywaną srebrnemi łuszczkami; niezmiernie wycięty a również pąsowy i srebrem tkany gorsecik, dokładnie wydawał jej smugłą kibić; szyja, pierś, ramiona i bielutkie jak kość słoniowa ręce, były obnażone; delikatne, świecące szelki utrzymywały krótką, jasno niebieską, jedwabną spódniczkę srebrem tkaną i zaledwie kolan dosięgającą; obcisłe, cielistego koloru trykoty dozwalały widzieć najdelikatniejsze kształty aż do drobnéj nóżki, którą czerwone safianowe buciki fałszywemi gronostajami obszyte, pięknie ubierały.
Późniéj gdy miałem sposobność widzieć i podziwiać przecudny marmurowy posąg Starożytnéj Bogini miłości, zachwycające kształty tego arcydzieła mimowolnie przypominały mi Baskinę.
Tak ubrana Baskina wystąpiła na naszym teatrze aby odśpiewać scenę z pajacem.
Pajaco nie miał brzydkiéj twarzy, lecz cechowała ją nikczemność; ubrany był, stosownie do swojej roli, w płócienną kurtę i obwisłe spodnie, spiczastą czapkę i rudą perukę.
Nagle najgłębsza cisza zaległa wśród widzów. Scena rozpoczęła się od jakiéjś recytatywy przeplatanéj zwrotkami i dwuznacznikami oddawna znanemi na rynkach; tytuł jéj: Miłość Pajaca.
Pajaco zbliżył się z politowania godną miną, a posunąwszy w tył jednę nogę, niezgrabnie ukłonił się Baskinie, poczém naprzemian ze swą towarzyszką zaśpiewał co następuje:
Pajaco. Panienko, to ja przybywam mówić ci o miłości.
Baskina (pogardliwie zadąsana) O twéj miłości?... Ah! biednyś ty mój pajaco!
Pajaco (usiłuje objąć kibić Baskiny, ta zaś broni się śmiejąc) To ja, panienko, chciałbym doznać radości.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Baskina (dając mu policzek) Masz niedołęgo... masz głupcze!

Pajaco (płacząc, rycząc, obie pięści przytknął do oczu, i płaczliwie komicznym głosem odśpiewał swą znaną aryę:)

Hi, hi, hi, panienko,
Widziałem przez okienko
Twe miłostki z Arlekinem
Tym błaznem, djabła synem.
Wczoraj wieczór przy księżycu,
Widziałen jak na twém licu
Skradł.....

Baskina (przerywa mu głośnym śmiechem i z bezwstydną złośliwością pyta:)
Czy tak?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ta scena odbywała się wpośród głośnéj wesołości zgromadzonych tłumów.
Te nędzne, zaledwie rymowane dwuznaczności, nikczemne i sprośne dowcipy, służyły głównie za pretext, za ramę do scenicznéj gry, do brudnych deklamacyj pajaca i do wybitniejszego oddania całéj sprzeczności dziecinnego i wyzywającego wdzięku jego towarzyszki.
Nieczysty zapał kuglarza wydał mi się w owym dniu nad wszelki wyraz wyuzdanym; z zuchwałą postawą, sprośnym giestém, zaiskrzonym okiem, zbliżał się po kilkakroć do Buskiny pragnąc objąć jéj kibić, a tak dalece posunął się w swojéj cynicznéj pantominie, iż niektórzy widzowie wyszydzili go; większa jednak liczba obsypała poklaskami zanosząc się od śmiechu.
Przebiwszy dziurę w jednéj z płóciennych dekoracyj, niewidzialny, towarzyszyłem całéj téj scenie; wtem postrzegłem matkę Major o kilka kroków za mną; ale ona mię nie widziała... Straszny był wyraz gniewu i prawie dzikiéj nienawiści, jaki „dostrzegłem na jéj twarzy pomimo mocnéj warstwy świetnego różu; była bowiem przebrana za dziką kobiétę. Oczy jéj błyszczały ponurym ogniem, a grube, drobno porastającym wąsem przyćmione usta, konwulsyjnie drgały; kilka razy wyprężyła ręce zaciskając ogromne pięści, jakby komuś grozić chciała.
Zrazu nie przyszło mi na myśl, że ta mściwa Megera mogła być zazdrosną o swojego kochanka pajaca, który swą nikczemną pantomimą w scenie z Baskiną zazdrość żeńskiego Alcyda aż do wściekłości doprowadził.
Nie uważałem wreszcie za rzecz potrzebną badać przyczyn gniewu matki Major, która wkrótce po skończeniu sceny pajaca z Baskiną, szybko znikła po wewnętrznej drabinie.
Wtedy usunąwszy dekoracyę chciałem przystąpić do Bajkiny, aby jéj powinszować tak nadzwyczajnego powodzenia, lubo doznałem dotkliwéj i oburzającéj boleści słysząc jak wdzięczny i czysty głos tego dziecka kalał się ulicznemi sprosnościami.
Głos Baskiny tyle miał w sobie wdzięku, melodyi i giętkości, gra tyle wesołości, przyjemności i podżegającego powabu, że łacno zacierały odrażającą trywialność téj sceny. Baskinę przyjęto szalonemi oklaski, zapał doszedł do tego stopnia, iż mnóstwem drobnych a nawet i srebrnych pieniędzy zasypano przedteatralne deski, czego tém mniéj można się było spodziewać, że scena ta, mająca na celu zwabienie publiczności do wnętrza naszego namiotu, odbywała się pod gołém niebem, niby bezpłatnie i żadna kwesta po niéj nastąpić nie miała.
Natychmiast po téj rozrzutności widzów, z wściekłością rozległy się szalone okrzyki fora! fora!
Zawsze nieco ukryty za dekoracyami, zbliżyłem się teraz do Baskiny, uradowany i dumny że jéj będę mógł powinszować; to bowiem co mię obecnie zasmuca, w tedy mię zachwycało.
— To mi dopiero tryumf! — po cichu rzekłem Baskinie.
— Nie wspominaj mi o tém, — odpowiedziała ożywiona, promieniejąca, z zaognioném licem, iskrzącém się okiem, — nie posiadam się z radości... tak mię to bawi!...
W téj saméj chwili wołania fora! jeszcze się głośniéj rozległy.
Baskina ochłonąwszy nieco z pierwszego uniesienia, litośnie wzruszyła ramionami, i z szyderczém spojrzeniem wskazując na publiczność, rzekła mi głosem jeszcze drgającym z wzruszenia i tryumfu:
— Patrzno jak się publiczność zapala... ale to nic jeszcze... Jeżeli wyjdę i powtórzę scenę, to prawdziwym ogniem wybuchnie.
— A ja... uduszę cię... jeżeli wyjdziesz... Nie chcę aby cię pajaco dotykał i tak lubieżnym wzrokiem spoglądał na ciebie, — mruknął za inną jakiś głos gniewny i przytłumiony.
Obejrzałem się.
Był to Bamboche, blady jak ściana; gniew i zazdrość twarz mu zmieniły.
— O! Boże!.... czyż to moja wina wszak tak jest w roli, — rzekła truchlejąca Baskina obracając się w stronę kryjówki Bambocha.
— Fora!... fora!... scena pajaca z Baskiną! — wrzeszczały niecierpliwe tłumy.
— Zabraniam ci tego, — powtórzył Bamboche, i uchyliwszy nieco zasłony, okropne spojrzenie rzucił na Baskinę, — czy rozumiesz mię?
I znikł.
— Nie powtórzę tej sceny, — rzekło mi po cichu biedne stworzenie ze łzami w oczach, a potém dodała:
— Idz-że, powiedz mu, niech się nie gniewa...
Czyniąc zadosyć nieustającym wrzaskom tłumu, la Levrasse uradowany powodzeniem swéj pensyonarki, wdrapał się na przedteatrnlne deski i zbliżywszy się do Baskiny rzekł jéj zcicha:
— Publiczność niecierpliwi się... nuże!... o czém myślisz?... daléj, żywo, powtórz scenę!
— Nie, — śmiało odparła Baskina.
I cofając się chciała wyjść za improwizowane kulisy.
Że zaś wrzawa nie ustawała, la Levrasse potrzykroć komicznie ukłonił się publiczności, dając do zrozumienia że uprosi Baskinę aby powtórzyła żądaną scenę; ale mimo uśmiechającéj i komicznéj miny, zagniewanym głosem szepnął na ucho swojéj pensyonarce:
— Mała hultajko, rozgniewasz publiczność i pozbawisz nas ogromnego dochodu.
— Drwię ja z tego, — tak opryskliwie, tak śmiało rzekła Baskina, iż la Levrasse, utraciwszy nadzieję przezwyciężenia jéj uporu, dodał po cichu:
— Zapłacisz mi to!
Potém przybrawszy znowu swą wykrzywiającą się maskę, obrócił się do spokojnej już publiczności, ukłonił się i rzekł:
— Niech mi wolno będzie oświadczyć szanownemu zgromadzeniu, że Baskina... to nieocenione dziecię, musi wkrótce wystąpić w innych tańcach; utrudziłaby się więc za prędko powtarzaniem przed szanowną publicznością ulubionéj sceny.
A że wściekła wrzawa niezadowolenia odpowiedziała na te słowa, la Levrasse swym przenikliwym i nad tłumem górującym głosem dodał:
— Niech się szanowne zgromadzenie uspokoić raczy! bo nic nie straci... widowisko zakończone zostanie powtórzeniem téj sławnéj sceny, która dostąpiła zaszczytu podobania się prześwietnéj publiczności...
Gdy zaś i tę obietnicę przyjęto nowemi okrzykami niechęci, la Levrasse, jako wielki polityk, skinął na Baskinę oby odeszła i zawołał na orkiestrę złożoną z tolumbasa, trzech klarnetów i cztérech puzonów:
— Hej muzyka!... do dzieła!... zagłuszyć publiczność!...
Na ten rozkaz zabrzmiała piekielna orkiestra, a pajaco, jako człowiek roztropny, do jéj zagłuszającego hałasu dołączył rażące dźwięki ogromnego dzwonu; wrzawa wkrótce ustała, a wtedy la Levrasse i pajaco pochyleni nad poręczami przedscenia, na zabój wrzeszczeli:
— Wchodźcie panowie... wchodźcie;... to coście widzieli przede drzwiami, niczém jest w porównaniu z tém, co zobaczycie na teatrze... Wejdźcie panowie, wejdźcie!!
Mimo tego przebiegłego manewru la Levrassa, znaczna część rozdrażnionych widzów, rzuciła się na przedteatralne deski; powstał straszliwy zgiełk, który z wielką tylko trudnością uśmierzyli żandarmi, bo nakoniec prawo górę wziąć musiało. Kilku zbyt zagorzałych amatorów talentu Baskiny przyaresztowano, i wreszcie mogliśmy rozpocząć właściwe widowisko wobec niezmiernego tłoku widzów, bo wypadek ten podwoił powszechną ciekawość.
Piérwéj niż Baskina opuściłem przedscenie i pobiegłem uspokoić zazdrosnego Bambocha...
Gdym przechodził wzdłuż małego okolenia płóciennego które nam służyło za foyer, usłyszałem gruby głos matki Major. Chociaż usiłowała cicho mówić i głos o ile możności powstrzymywała, słowa jéj jednak doszły moich uszu.
Stanąłem i słuchałem:
— Powtarzam ci łotrze, że ty chcesz zwabić do siebie tę małą gadzinę, ale ja ją zabiję, — mruczała megera, — o! ho! ja cię już dawno mam na oku.
— Ej, moja gruba, ty nikogo w świecie nie zabijesz... tyś zanadto nikczemna, — odpowiedział zakatarzony głos haniebnego pajaca.
— Ja jéj nie zabiję? No... no, niech tylko kaszlnę... rzekła matka Major dobitniéj i ze szczególném brzmieniem wymawiając te wyrazy.
A wymowną pantominą dopełniła zapewne znaczenia słów swoich, bo po chwili milczenia pajaco zawołał, teraz już na seryo:
— Ah! kaszlając. Prawda, być może; ale ja ci nie wierzę... nie ośmielisz się na to... wobec publiczności...
Wtem usłyszałem jakiś ruch za płócienną zasłoną gdzie się znajdowali rozmawiający, i czémprędzéj uciekłem.
Wtedy pojąłem przyczynę gniewu matki Major, i tém bardziej lękałem się o Baskinę: nieraz wzywała mojéj pomocy broniąc się od grubiańskiéj natarczywości pajaca, ale z obawy jakiego nieszczęścia, błagała mię zawsze abym to taił przed Bambochem zbyt zazdrosnym i drażliwym. Biédne dziécię musiało się zatem obawiać i zazdrości matki Major i nienawiści pajaca.
Chciałem wszystko wyjawić Bambochowi, ale przypomniawszy sobie, te téj nocy jeszcze mamy opuścić trupę, a w słowach matki Major upatrując tylko daleką pogróżkę (słów tych zresztą dobrze nie rozumiałem bo mówiła iż kaszląc zabić może Baskinę), uznałem za rzecz rozsądną zachować milczenie, bom mniemał że niebezpieczeństwo da się jeszcze odwrócić.
Jednocześnie prawie z Baskiną przybyłem do Bambocha.
Biédaczka przystąpiła ku niemu z załamanemi rękami, ze łzą w oku, błagająca, w twarzy jéj malowało się niewypowiedziane uszanowanie, trwoga i czułość.
— Powiedz jedno tylko słowo... a nie wystąpię już tego wieczora — wzruszonym głosem poszepnęła.
A potém stanowczym tonem dodała:
— Nie, mój kochany... choćby mię la Levrasse chciał na sztuki porąbać, nie wystąpię już tego wieczora, jeżeli mi nie pozwolisz...
— Teraz, już mi to wszystko jedno..! bo już tylko ze mną, Marcinem, albo z matką Major występować będziesz — opryskliwie i surowo odparł Bamboche, ale wzrok i twarz jego świadczyły, iż poświęcenie i energiczny zamysł Baskiny mocno go wzruszyły.
I żeby nie okazać tego wzruszenia, odwrócił się mówiąc:
— Wołają mię.
Spiesznie odszedł; widziałem że mu łzy w oczach zabłysły.
— Mój Boże!... czegóż on chce jeszcze? — rzekła mi Baskina, która nie mogła dostrzedz rozrzewnienia Bambocha.
— On płacze... ale nie chce przyznać się do tego; odpowiedziałem Baskinie...
— Płacze... i dlaczego? — spytała.
— Bo go rozrzewniło twoje oświadczenie że wolisz narazić się na wszystko, aniżeli wystąpić na scenę mimo jego chęci.
— Widzisz więc!... widzisz!...jaki on dobry... — zawołała głęboko wzruszona Baskina.




3.
Ludzka piramida.

Nagle, matka Major weszła do foyer; przebrana za dziką kobietę, miała głowę ustrojoną w wieniec z piór pąsowych i czarnych; tunika z nakrapianéj materyi naśladującej skórę pantery spadała jéj tylko po kolana, ubrane w trykoty cielistego koloru. Mimo mocnéj warstwy różu widać było że twarz jéj zbladła; jéj wielkie czarne brwi ściągały się widocznie; spojrzenie coś złego zapowiadało.
Te złowrogie oznaki tém mocniéj mię uderzyły, że z niezwykłą łagodnością przemówiła do nas:
— Żywo, dzieci, żywo, — bardzo mało mamy czasu do przygotowania się na wystąpienie w ludzkiéj piramidzie... któréj obeliskiem będziesz ty, mały mój aniołku — wesoło dodała głaszcząc podbródek Baskiny i całując ją w czoło.
Zadrżałem patrząc na tę obłudną pieszczotę...
Niebezpieczeństwo grożące Baskinie, było więc blizkie... lecz jakie ono być mogło?
— A gdzież jest ten figlarz Bamboche? — łagodnie spytała matka Major — gotów nam jeszcze przeszkodzić w wystąpieniu...
— Bamboche!... — zawołałem.
— Jestem... jestem!... — rzekł towarzysz mój wbiegając.
Obaj mieliśmy także należéć do ludzkiéj piramidy: byliśmy ubrani, według zwyczaju skoczków, w pomarańczowych trykotach, pąsowych, obwisłych i wyszywanych spodniach i pąsowych bócikach kociém futerkiem obszytych.
— Daléj Baskino... marsz na górę, — rzekła matka Major zginając swój grzbiet i opierając ręce o kolana.
W mgnieniu oka Baskina lekko przebiegła po potwornym grzbiecie matki Major, dostała się na jéj barki i skrzyżowawszy ramiona, stanęła niby na jakiéj płaszczyźnie. Matka Major wzięła nas potém za ręce, mnie i Bambocha, uchylono ścianę namiotu, i weszliśmy wszyscy razem w środek małego cyrku, w którym odbywało się przedstawienie.
Wkrótce postrzegłem, ze matka Major czasami drży, jakby ulegając gwałtownemu a powstrzymywanemu wrażeniu. Podwoiła się obawa moja o Baskinę, bystro spojrzałem w oczy Megery; ogromna jéj pierś kilka razy tak mocno wzdęła się pod rysią skórą, że ten ruch udzielając się jéj barkom, jedynemu punktowi oparcia nóg Baskiny, zmusił biédnę dziécię do prawie niedostrzegalnego poprawienia się i przywrócenia tym sposobem należytéj równowagi.
Nagle, przypomniałem sobie słowa pajaca: kaszlając zabić ją możesz...
I natychmiast pojąłem o co rzecz chodzi.
Dla uzupełnienia ludzkiéj piramidy, ja i Bamboche mieliśmy zająć miejsce Baskiny na barkach matki Major, Baskina zaś dopiero na naszych barkach stać miała z założonemi rękami.
Tak więc jedno tylko niespodziane poruszenie matki Major, dźwigającej nas troje, spowodować mogło obalenie się całéj piramidy, a upadek Baskiny z wysokości dziewięciu do dziesięciu stóp, mógł być śmiertelny a przynajmniéj dla tak młodego dziecka nader niebezpieczny... Jakoż, to niespodziane poruszenie matka Major wykonać mogła jak najdoskonaléj i bezkarnie udając gwałtowny napad kaszlu, który nagle wstrząsając ogromną jéj osobą, pozbawiłby nas i tak już trudnéj do utrzymania równowagi.
Myśl ta z szybkością błyskawicy przebiegła mi po głowie, w chwili właśnie gdy matka Major zatrzymała się na środku cyrku i gdy Baskina zsunęła się na ziemię, ustępując nam miejsca na ramionach żeńskiego kolosu.
Uprzedzić Bambocha nie było podobna: bo nas przedzielała cała szerokość matki Major. Powinienem był wprost odmówić udziału w utworzeniu ludzkiéj piramidy i tym sposobem nie dopuścić nieszczęścia jakiego się obawiałem; lecz wpośród mojéj trwogi i przerażenia nie przyszło mi to namyśl, u ulegając machinalnemu przyzwyczajeniu (bardzo często powtarzaliśmy to ćwiczenie) wskoczyłem na prawe ramię żeńskiego Alcyda, podczas gdy Bamboche wskoczył na lewe.
Matka Major lekko grzbiet pochyliła, ręce o biodra oparła, i nieruchoma niby kamienny posąg, stała niezachwiana pod podwójnym naszym ciężarem; zaledwie uczuła że już trzymamy równowagę, szepnęła do Baskiny:
— Na ciebie koléj... żywo!
To wszystko odbyło się nadzwyczaj szybko, gdyż te utrudzające i zbyt niebezpieczne ćwiczenia trwały zaledwie kilka minut.
Stanąłem na ramieniu matki Major, ale jak powiedziałem, nie pamiętałem uprzedzić piérwéj Bambocha o mojéj obawie, bo równie jak i on myślałem tylko o utrzymaniu równowagi; potem dopiero lewą ręką objąłem go przez pół, co i on równie uczynił.
Korzystając z téj chwili, czemprędzéj szepnąłem mu:
— Pilnuj Baskiny.
— Bądź spokojny, — odpowiedział sądząc ii mu udzielam płonną radę przezorności.
— Ale nie... — żywo powtórzyłem, — strzeż się matki Major... uważaj.
Bamboche już mię nie słuchał; gdyż Baskina trzymając się tuniki, a nawet warkoczu kobiéty. Herkulesa, dostała się na jego barki, a w chwili gdym uwiadamiał Bambocha, stawiała nogę na jego dłoni, niby na stopniu; zkąd znowu lekko wskoczyła mu na barki, a umieściwszy prawą nogę na jego ramieniu, lewą oparła na mojém, założyła ręce na krzyż i z całym swym wdziękiem pozdrowiła publiczność.
Te sztukę, wykonaną z dziwną zręcznością, wdziękiem i odwagą, wszyscy widzowie przyjęli hucznemi oklaski.
Nagle, jeżeli się tak wyrazić mogę, uczułem powolnie postępujące wzdymanie się ramion matki Major, zamyślającéj kaszlnąć z całéj siły... a w téj właśnie chwili, Baskina, rozochocona oklaskami, ufna to swéj sławie, cofnęła nogę którą opierała na ramieniu Bambocha i lekko ją w tył odrzuciła,... tak, że teraz jedyném punktem oparcia téj biedaczki był koniec drugiéj nóżki spoczywającej na mojém ramieniu.
Powodowany instynktowném poruszeniem, którego ważności nie miałem czasu wyrachować, szybko w tył się wygiąłem wyciągając ręce przed siebie w chwili właśnie gdy matka Major gwałtownie zakaszlała... Wtedy lekko naprzód pochylona Baskina, któréj ja jedynie służyłem za punkt oparcia, tak upadła, że z niewypowiedzianém szczęściem uchwycić ją zdołałem w moje objęcia... i tak ją utrzymując skoczyłem równemi nogami na ziemię.
Bamboche nieprzewidujący tego poruszenia, stracił równowagę, lecz jemu podobnie jak i mnie skok taki żadném nie groził niebezpieczeństwem.
Wszystko troje zatém równemi nogami stanęliśmy na ziemi. Publiczność mniemała że sztuka taka w ten sposób skończyć się była powinna, i zagłuszyła nas oklaskami, podczas gdym na ręku unosił prawie bezprzytomną Baskinę, wołając na Bambocha:
— Pójdź... pójdź!...
I wszyscy troje zniknęliśmy za płócienną ścianą, zostawując matkę Major wpośród jéj udanego kaszlu, tak zmieszaną wypadkiem który zniszczył jéj okrutne zamiary, iż skamieniała; z otwartemi usty przez kilka chwil stała nieporuszona niby jaka karyatyda, aż publiczność wygwizdała ją i wysykała.
Aby jéj mocniéj dokuczyć, powiedziałem natychmiast do przełożonego akademii fechtunków w Teheranie, który oczekiwał chwili natarcia na żeńskiego Alcyda:
— Porządek widowiska został zmieniony, koléj na pana. Idź pan prędko, bo matka Major czeka.
Chciałem tym sposobem zyskać na czasie i uwiadomić Bambocha i Baskinę o niebezpieczeństwie jakie jéj groziło.
Jakem przewidział, przełożony natychmiast wystąpił do szranków, z uszanowaniem ukłonił się matce Major i z wszelką uprzejmością wyzwał na pojedynek.
Był to mały, chudy, szpakowaty człowiek, zwinny i sprężysty, zalotnie uzbrojony i ubrany w białe trykoty, od których cudnie odbijały jego pąsowe safianowe sandały. Poczciwiec nie mógł się wprawdzie chlubić że był uczniem sławnego Bertranda, który (słyszałem jak sam to mówił jednemu z moich panów) umiał połączyć wdzięk i szlachetność klassycznéj akademii z całą srogością fantazji fechmistrzowskiéj sztuki, który żelazu nową nadał potęgę, wlewając w nie wyrozumowanie, wyrachowanie i myśl; atoli i małemu naszemu przełożonemu nie zbywało na wdzięku i śmiałości, kiedy się zasłonił przed matką Major; ale wściekła Megera widząc że Baskina uniknęła jéj nienawiści, uradowana że gniew swój czemkolwiek nasyci, uchwyciła maskę, rękawice, napierśnik i floret, i zręcznie zastawiając się, niby trąba powietrzna, uderzyła na nieszczęśliwego przełożonego, nie czekając na odparcie, i tak zajadle nań natarła iż złamała floret o jego piersi. Wtedy widząc się rozbrojoną, w ślepéj wściekłości, broniła się ogromnemi pięściami swojemi, tak, że mniemany ten pojedynek zakończył się walką na kułaki.
Z wielką dopiéro trudnością i wśród powszechnego śmiechu wyrwano potłuczonego, pokaleczonego człowieka z okrutnych szponów matki Major; widowisko odbywało się odtąd już bez żadnéj przeszkody i zakończyło się wystąpieniem człowieka-ryby.
Leonidas Rekin jak najdzielniej wywiązał się ze swojéj powinności: zjadł pięknego żywego węgorza, dwufuntowego szczupaka i tuzin drgających jeszcze kiełbików, a dzięki pięknym niebieskim płetwom o doskonałych sprężynach, cudów dokazywał w swojéj sadzawce, bo płetwy te sztucznie przymocowane do gorsetu ze stalowéj łuszczki, i widziane zdaleka przy kopcącém świetle naszych kinkietów, dostateczne sprawiały złudzenie. Co większa, Leonidas miał na głowie przepaskę z gumowanéj niebieskawej materyi, do której zgrubnie przymocowane były uszy z woskowanego płótna, co mu nadawało najdziwaczniejszą w świecie fizjonomią.
Niespodziany jednak wypadek, o mało co nie skompromitował tak szczęśliwego złudzenia; atoli człowiek-ryba, już w téj mierze doświadczony, miał się na ostrożności.
Właśnie, wpośród powszechnych oklasków, Leonidas Rekin zjadł ostatniego surowego kiełbika, i zdawał się objawiać swoje zadowolenie z tak smacznéj uczty, bo swobodnie bujał po swojéj sadzawce, igrając płetwami niby ptak prójący powietrze lekkiemi skrzydły, gdy wtém jeden z widzów, zapewne jakiś niewyrozumiały sceptyk, wstał wołając:
— Dam dziesięć su za przypatrzenie się zblizka płetwom tego jegomości!
To niebezpieczne objawienie niedowierzenia na nieszczęście podobało się widzom, wnet wielka ich liczba także wstając zawołała:
— I my... i my także... damy po dziesięć su za zbliżenie się do sadzawki.
— I za dotknięcie człowieka-ryby, — dodał zatwardziały sceptyk.
La Levrasse obawiając się wkroczenia nie wyrozumiałych ciekawców, skinął na żandarmów i bezpieczny pod ich zasłoną, odpowiedział publiczności:
— Naprzód oddaję człowieka-rybę pod opiekę siły zbrojnéj i prawa... bo afisz mój nie ogłasza bynajmniéj, że się do niego zbliżać można, a tém bardziéj dotykać płetw jego...
A gdy ironicznym śmiechem przyjęto tę protestacyą, la Levrasse majestatycznie dodał:
— Jednakże... abym przekonał prześwietną publiczność, że moje zjawisko nie lęka się zgoła najściślejszego nawet examinu, najskrupulatniejszéj kontroli... przyjmuję propozycją szanownych widzów lecz pod jednym warunkiem...
— Ah... ha... widzicie! zakłada warunek, — wrzasnęli sceptycy.
— Tak jest, panowie, zakładam warunek — powtórzył la Levrasse... — lecz warunek bardzo prosty... to jest że tylko cztéry osoby, które prześwietna publiczność sama wybrać raczy, będą mogły zbliżyć się do człowieka-ryby.
— Dlaczegóż tylko cztéry? — zawołano.
La Leyrasse skromnie spuścił oczy i rzekł:
— Łaskawi panowie, zjawisko, jako człowiek-ryba, żyje tylko w wodzie i nie nosi żadnéj odzieży,... ten jednak zwyczaj nie zatarł w niém wstydliwości... nadzwyczajnéj, wstydliwości chwalebnéj i zaszczyt mu przynoszącéj... ale tak drażliwéj, iż nie ręczę, czy sama obecność nawet cztérech tylko szanownych widzów, którzy, że tak powiem, raczą przybyć tu dla przejrzenia aż do dna sadzawki człowieka-ryby, zbyt dotkliwie nie zrani owej wstydliwości którą właśnie wychwalałem.
Płaczliwy jęk człowieka-ryby zdawał się potwierdzać słowo la Levrassa, który odwróciwszy się do Leonidasa Rekina, poważnym i wzruszającym tonem mówił daléj, chcąc niby przygotować go do tak bolesnéj ofiary:
— Trudno mój chłopcze, choć to nas wiele kosztuje, winniśmy uledz żądaniom publiczności: sadzawka nasza powinna być szklanna. aby nikt niemiał w podejrzeniu naszéj fenomenalnéj uczciwości... Nabierz zatem odwagi, przyjacielu; uczyń jeszcze raz ofiarę z twojego wstydu.
Na te słowa, Leonidas znowu odpowiedział bolesnym jękiem, i zanurzywszy się w sadzawce znikł zupełnie.
— Uspokójcie się, łaskawi panowie, — potulnie rzekł la Levrasse do zaczynnjącéj niecierpliwić się publiczności, — zaraz on wyjdzie na powierzchnią wody, aby na wzór wielorybów odetchnąć mógł świeżém powietrzem.
A zwracając mowę do żandarmów, dodał:
— Można wpuścić cztéry wybrane osoby... ale Uprzedzam że cofnę udzielone pozwolenie, jeżeliby te osoby obstawały przy chęci zapłacenia mi po dziesięć su... niech mam zaszczyt bezpłatnie udzielić im ten przywiléj.
Trudno było okazać się wspaniałomyślniejszym jak la Levrasse.
W chwili gdy człowiek-ryba znowu wypłynął na powierzchnią wody, czteréj wybrani wpadli, pragnąc chciwém okiem przejrzéć tajemnicę sadzawki; ale la Lavrasse rzekł im z uroczystym giestem:
— Pamiętajcie łaskawi panowie, że człowiek-ryba jest nadzwyczaj wstydliwy.
— Co nas to obchodzi! odparł jeden ciekawy.
— Nic już więcéj nie powiem, — sentencyonalnie odrzekł la Levrasse. — Teraz moi panowie, uprzedziłem was... możecie zadosyć uczynić waszéj ciekawości... skoro tego żądacie.
— Kiedy ci czteréj niedołęgi zbliżyli się do mojej skrzyni, — mówił mi człowiek-ryba opowiadając tę scenę, — przybrałem minę okropnie zawstydzonego i kręciłem się niby przestraszona najada; lecz kiedy oparci o brzeg mojéj sadzawki ciekawcy przecierali sobie oczy aby mi się lepiej przypatrzyć... zrobiłem lekkie poruszenie... i paf... woda, dotąd przezroczysta, nagle zaczerniała jak atrament, co większa, buchnął z niéj siarczany odor, tak okropnie zapowietrzony, iż czteréj ciekawi, pozbawieni tchu w tył się cofnęli, zatykając nosy i patrząc jeden na drugiego. La Levrassc wołał tymczasem:
— „To wstyd, moi panowie, to wstyd; wszak uprzedzałem, że obrazicie jego wstydliwość; gdyż nakształt mięczaka, który uciekając przed rekinem otacza się czarnym płynem i mąci wodę a tém samém wstrzymuje nieprzyjacielska pogoń, mój człowiek-ryba, także dla uniknienia wzroku zbyt żywo wstydliwość jego raniącego, ma dar otaczania się chmurą, która“...
La Levrasse musiał wyrzec się przyjemności rozwodzenia się nad własnościami mojej chmury; odor dwudziestu kąpieli w Barège wydałby się różanym albo jaśminowym zapachem obok woni wydobywającej się z mojéj sadzawki. — Ja sam o mało co się nie udusiłem, ale przynajmniéj radowałem się widokiem tłumnie cisnących się do drzwi widzów, nieżądających nawet reszty i sowicie ukaranych za chęć przypatrzenia się z blizka moim płetwom, okiem cztérech swoich postanników. Niepotrzebuję wspominać ci, kochany Marcinie, że kiedy nadeszła stanowcza chwila która mię zmusiła do pokrycia się chmurą, abym uniknął tak niebezpiecznéj ciekawości, natychmiast gwoździem przebiłem wielki pęcherz umieszczony na dnie mojéj skrzyni a należycie napełniony rozpuszczonym dymem i znaczną dozą najsubtelniejszych preparatyw z wodorodnego gazu, siarki i innych cuchnących ciał... Na ten opiekuńczy wynalazek pęcherza napełnionego zatrutą chmurą, wpadłem w skutku kłopotu jakiego mię raz, podobnie jak dziś nabawiła niebezpieczna ciekawość jednego z takich samych ichmościów; wtedy aby się od niego uwolnić, tak mocno rękami i nogami pluskałem w wodzie, że ile razy ciekawy zbliżył się do mojej sadzawki, zawszém go oblał i oślepił. Tym sposobem wybrnąłem z biédy; ale pęcherz jest daleko lepszym środkiem obrony, gdyż tę ma jeszcze wyższość iż prędko wypędza widzów, i po widowisku niepozostawia już maruderów, którzy chodząc z latarkami obok mojéj skrzyni z pod oka na mnie spoglądają:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O dziewiątéj wieczorem, kiedy już wszystkie lampy w zakładzie naszym pogaszono, zabraliśmy się do wieczerzy.
Bamboche, który naumyślnie zbliżać się do mnie nie chciał, rzekł mi szybko i po cichu:
— Wszystko idzie jak najlepiéj!... wszystko już gotowe... umykamy dzisiejszéj nocy!...




4.
Wieczerza.

Gdyż plac wyznaczony dla naszych widowisk, leżał w znacznéj odległości za miastem Senlis, mieszkaliśmy zatém w naszym podróżnym powozie.
Mimo że widowisko znaczny przyniosło dochód, w ciągu nastąpionéj po niém wieczerzy, na wszystkich twarzach panował smutek i przymus. Noc była przepyszna, wieczerzaliśmy więc pod namiotem.
Matka Major, wewnętrznie rozdrażniona zapewne z chybionéj sposobności zabicia, lub przynajmniéj ciężkiego zranienia Baskiny zrzuceniem jéj ze szczytu ludzkiéj piramidy, siedziała milcząca i kiedy niekiedy tylko rzucała wściekłe spojrzenie na pajaca. Ten dzielnie spijał, lecz tego wieczora prawie zupełnie utracił swą wyuzdaną i sprośną wymowę. Człowiek-ryba jak zwykle bojaiźiwy, jadł mało, kurczył się jak mógł aby nikomu nie przeszkadzał, unikając tym sposobem uwagi i zwykłych grubiaństw pajaca.
La Levrasse zdawał się być mocno roztargnionym; a choć zwykle lubiał trzeźwość, teraz wychylił jedna po drugiéj kilka szklanek wina; zdawało się że umyślnie pragnie rozpalić sobie głowę; kilka razy dostrzegłem że pałający i zaiskrzony wzrok zatapiał w Baskinę, i za każdym razem zadrżałem. Tymczasem mała towarzyszka nasza, zapewnie na tajemne polecenie Bambocha, o ile mogła, udawała swawolną wesołość, atoli po tych wybuchach szalonéj radości raptem osmutniała, bo jéj udana wesołość kryła w sobie trwogę jakiéj i ja doznawałem, pomnąc że téj nocy mamy na zawsze trupę opuścić.
Bamboche przeciwnie udawał nadzwyczaj rozdąsanego; mało mówił; przez cały ciąg wieczerzy poziewał, wyciągał się, mówił że jest bardzo utrudzony, a w chwili gdy mniemał że nikt nań nie patrzy, wstał od stołu zasyłając mi znaczące spojrzenie; lecz skoro przechodził po za krzesłem la Levrassa, ten, niby zrazu wcale na Bambocha nie zważając, nagle zatrzymał go i opryskliwie zapytał:
— Gdzie idziesz?
— Położę się bo już dłużéj wytrzymać nie mogę.
— My tu jedni bez drugich spać nie chodzimy, — szyderczo rzekł la Levrasse... zostań!
— Wszystko mi jedno, — odparł Bamboche, — położę się na ziemi, a i tu smaczno zasnę: proszę mię obudzić jak się skończy wieczerza.
I jak długi rozciągnął się przy jednéj z płóciennych ścian naszego namiotu przedzielającéj go od stajni wielkiego osła.
— Uważaj Lucyperze... abyś mię nie kopnął nogą przez ścianę, — rzekł Bamboche udając że zasypia i legł na ziemi.
Baskina ukradkiem rozpaczliwie na mnie spojrzała, bo Bamboche uprzedził nas że pod pozorem udania się no spoczynek, wstanie od stołu w środku wieczerzy, i dokona niektórych przygotowań niezbędnych do naszéj ucieczki, zalecając abyśmy byli zupełnie spokojni; lecz my widząc że go la Levrasse zatrzymuje, mniemaliśmy że już wszystko stracone; nadto sądziłem że nasz pan domyślił się zdradnego zamiaru i że nas czekają jakie niegodziwe sidła.
Wkrótce obawa moja podwoiła się, gdyż po chwili la Levrasse wydobył z kieszeni pulares, napisał coś ołówkiem, wydarł kartę i przez głowę człowieka-ryby podał ją matce Major.
Ta wzięta kartkę i nieczytając jéj, zdziwiona spojrzała na la Levrassa.
— Dzieci tego słyszeć nie mogą, — powiedział jej la Levrasse, dziwne spojrzenie rzucając na Baskinę.
Matka Major przeczytała... natychmiast na jéj twarzy zabłysła piekielna radość, i wnet zawołała:
— Zgoda.
Potém, oddawszy kartkę pajacowi, srodze, niedowierzającym tonem spytała:
— A ty? czy zgadzasz się na to?
— Bah, tak mi się zdaje... przeczytawszy, z nikczemnym uśmiechem, odpowiedział pajaco, — kiedy zbrakło... to się znajdzie.
— Tak! gniewnie zawołała matka Major... ale ja tu jestem!
— No, i cóż, zgoda czy nie? — powtórzył la Levrasse niezważając bynajmniéj na wykrzyknik megery.
— Dobrze... dobrze, zgoda, — odparła matka Major.
— Zgoda, — rzekł pajaco.
I oddając kartkę la Levrassowi, zakatarzonym głosem zaczął nucić gminną piosnkę „dziecię wkrótce u... dziecię u... wkrótce uśnie.”
Potém widząc że la Levrasse pali kartkę przy lampie na głos się roześmiał.
Spojrzałem na Baskinę i przekonałem się, że i ona także obawia się, czy tajemnicze słowa któreśmy dopiero słyszeli, nie ukrywają jakiego dla nas niebezpieczeństwa, i nie mają związku z wykryciem naszego zamiaru ucieczki.
Machinalnie powiodłem wzrok po miejscu na którém Bamboche położył się.... już go tam niebyło, podniósł zapewne ścianę przedzielającą nas od stajni osia Lucypera i znikł czołgając się.
Nie wiedziałem, czy umknął przed, czy też po przeczytaniu kartki którą la Levrasse podał swym poplecznikom; alem się jeszcze bardziéj zatrwożył.
Nagle la Lerrasse napełnił winem swą ogromną szklankę, dał znak matce Major i pajacowi aby to samo uczynili; potém wznosząc wraz z nimi pełne szklanice, złowrogim głosem zawołał:
— Zdrowie kotki!
Pajaco i matka Major przyjęli ten toast głośnym wybuchem śmiechu, który mi się także wydał fałszywym i złowrogim.
Poczém matka Major wstając od stołu, rzekła swym grubym zakatarzonym głosem;
— No, — Bamboche, Baskino, Marcinie, spać... łajdaki.
— Czyś ogłuchł?...rzekł laLevrasse schylając się w miejscu, na którém przed chwilą leżał Bamboche.
— Patrzcieno!... on umknął, — dodał zdziwiony la Levrasse. — Już go tu nie ma.
— Brawo!... tém lepiéj! niby nagłą myślą uderzona zawołała matka Major, jeżeli poszedł do powozu, to go wyrzucimy i żeby miał naukę na drugi raz... spać będzie pod gołém niebem.
— Tak, tak, — rzekł la Levrasse, rzucając na matkę Major pełne porozumienia spojrzenie — właśnie to chciałem mówić... niech gałgan śpi na dworzu.
— I tylko Marcin i Baskina dostaną cukrowanego wina nim pójdą lulu — dodała matka Major.
— Przejrzałem pilnie wszystkie trzy przedziały w powozie, — powiedział pajaco wracając po krótkiéj nieobecności, — ale nigdzie nie ma Bambocha.
Gdy to mówił, zdało mi się że włożył jakąś paczkę w rękę matki Major.
— O ho! kiedy Bamboche płata jakiego figla, — wtrącił la Levrasse, — to nie będzie bez ale... i pewno całą noc potrwa.
Co chwila spodziewałem się przybycia mojego towarzysza; nie przychodził...
Niepodobna było przypuścić że nas porzucił i sam uciekł. Powiedział nam wyraźnie, że téj jeszcze nocy umkniemy, ale nie wiedzieliśmy w jaki sposób to nastąpi, i dowiedzieć się zaś mieliśmy dopiéro w chwili dokonania ucieczki.
Wszyscyśmy wstali od stołu, gdy matka Major powiedziała: Chodźmy spać.
La Levrasse rozmówiwszy się po cichu z megerą, stojąc we drzwiach namiotu, przywołał pajaca, i jemu także rzekł coś do ucha.
Ze zaś te trzy osoby znajdowały się w cieniu, nie mogłem więc dostrzedz ich poruszeń, zdało mi się jednak iż usłyszałem trącanie butelkami.
Tymczasem człowiek-ryba, dotąd niby zupełnie obcy temu co się działo, chodził tu i owdzie, według zwyczaju zajęty sprzątaniem noży, widelców i cynowych talerzy.
Baskina zbliżyła się do mnie i rzekła niespokojnie:
— Bamboche nie wraca... gdzież on jest... co czynić?
— Nie wiém, — odpowiedziałem zmieszany.
— Nie pijcie cukrowanego wina... i miejcie się dzisiejszej nocy na baczności, — rzekł nam szybko i po cichu człowiek-ryba przechodząc koło nas obładowany sprzętami.
— No... bębny... do budy! — obracając się ku nam, zawołała matka Major. — Niech ten łotr Bamboche śpi sobie z Lucyperem, jeżeli mu się tak podobało.
W kilka minut późniéj, nasze kinkiety i stołowe naczynia zamknięto do mocnego kufra, a na dworze pozostał tylko próżny namiot, kilka krzeseł, kobylice i Lucyper, który kilka razy gwałtownie zabeczał: weszliśmy wszyscy do powozu, aby tam jak zwykle noc przepędzić.
Obszerny ten powóz, istny dom przenośny, bardzo mocno zbudowany, jak powiedziałem, dzielił się na trzy przegrody; przodowa stanowiła magazyn drzwiami przedzielony od garderoby. Jedne miał tylko drzwiczki w tyle i kilka małych zakratowanych okien, któremi wchodziło światło i powietrze. La Levrasse mocno zaparł te drzwiczki ze środka, a potém wprowadzając nas do środkowéj przegrody stanowiącej garderobę, rzekł do mnie i Baskiny:
— Ponieważ dzisiaj bardzoście się utrudziły moje kochaneczki, i zapewne chcecie smaczno zasnąć, dla tego nie przepędzicie nocy w kajucie razem z nami wszystkiemi, ale sami, jednak oddzielnie jedno od drugiego, żeby to was nie żenowało; ty, Marcinku w magazynie od przodu, a ty Baskino tutaj w garderobie... A żeście bardzo grzeczni, nim pójdziecie lulu, każde z was dostanie dobrą szklankę ocukrowanego wina... z cynamonem... to wam doda sił do jutrzejszego widowiska. Patrzcie-no tych łakotnisiów, już sobie usta oblizują... — poczém obracając się w stronę kajuty, dodał:
— I cóż, matko Major, czy to wino już gotowe?
— Zaraz, zaraz, tylko cukier potłukę.
— No, Marcinku, idź do swego pokoju, zaraz ci wino przyniosę — powiedział la Levrasse i otworzył mi drzwi do przodowéj przegrody.
— Masz tu materac położysz się na nim i będziesz spał jak w raju.
Trudno mi było wywinąć się z tego rozkazu lub mu się oprzeć; machinalnie usłuchałem i smutnie spojrzawszy na Baskinę już miałem wejść do tak zwanego magazynu... gdy nagle matka Major otworzyła drzwi od kajuty i rzekła do la Levrassa:
— Pójdźno mężu... Poireau wyborny koncept wymyślił.
La Levrasse zostawił nas, i wychodząc do kajuty, zamknął drzwi za sobą.
— Nie napijemy się cukrowanego wina, i ty nie opuścisz mię dzisiejszéj nocy, — rzekła Baskina.
I blada, drżąca, ze zmienioną twarzą, padła w moje objęcia mówiąc:
— O!... ja się boję.
Nic nie odpowiadając Baskinie, czémprędzej poskoczvłem i zamknąłem na zasuwkę drzwi, któremi la Levrasse wyszedł.
Jeszczem nie odjął ręki od téj zasuwki, kiedy la Levrasse, chcąc wejść do garderoby w któréj nas zostawił, zdziwiony i rozgniewany zawołał:
— Jakto!... wyście zamknęli!...
Zdyszali, przerażeni, nie odpowiedzieliśmy.
— No, no, — łagodniejszym i słodziuchnym głosem rzekł la Levrasse, — otwórzcie swawolniki. A to chyba feralny dzień dzisiaj? Bamboche chowa się, wy się zamykacie... To bardzo wesoło, bardzo zabawne, ale długo trwać nie powinno. No, no, otwórzcie, niosę wam wino.
— Nie otwierajmy, — rzekła mi Baskina co raz mocniéj przelękła, bo nieszczęśliwa domyślała się tego, czego ja w mojéj niewiadomości domyślić się nie mogłem.
— Niech wyłamią drzwi... niech mię zabiją... kiedy chcą... na szczęście Bamboche umknął, — w uniesieniu zawołała.
— Marcinie!... Baskino!... czy wy otworzycie? — wołał la Levrasse wstrząsając drzwiami.
Nagle dało się słyszeć kilka uderzeń z zewnętrznéj strony powozowych drzwiczek.
Wtedy usłyszałem jak w kajucie matka Major rzekła do la Leyrassa:
— O! ho! ktoś się dobija do drzwiczek.
— To ten łotr Bamboche, chce żebyśmy go puścili, — powiedział głos pajaca, — nie otwierajmy mu...
— To Bamboche... jesteśmy ocaleni, — zawołała promieniejąca Baskina ściskając mi obie ręce.
— I cóż, otworzycie czy nie? — wołał wściekły la Leyrassc, — chcecie żebyśmy drzwi wysadzili?
— Bamboche jest tam.... korzystajmy z czasu... nieco uspokojony, rzekłem po cichu do Baskiny.
Baskino skinęła na mnie abym milczał, i usiłując pokryć swoje wzruszenie, spytała.
— Kto tam?
— Jakto, kto tam? ja, la Levrasse.
— Zaraz, zaraz otworzę, — odpowiedziała Baskina.
— Dla czegóż nie natychmiast?
— Ale, bo to...
— Bo... co?...
— Bo ja chciałam się z panem... podrażnić — usiłując przybrać wesoły głos, odpowiedziała Baskina.
— Ah! byłem tego pewny. To żart — nieco spokojniéj rzekł la Levrasse, — ale moja kochana, ten żart już mię nudzić zaczyna; no, no, otwórz przecie.
— A czy pewno dostaniemy cukrowanego wina? — spytała Baskina.
— Ależ mówię wam że niosę dwie duże szklanki dla Marcina i dla ciebie, mała djablico!
W ciągu téj rozmowy wspiąłem się do szczeliny w powozie, usiłując obaczyć albo usłyszeć Bambocha; ale z wielkiém mojém zdziwieniem poczułem mocny odor siarki, i wśród nocnéj ciemności dostrzegłem światełko zrazu słabe, lecz wnet szybko powiększające się i rzucające różowy odblask na białe płótno naszego namiotu.
Natychmiast skoczyłem z krzesła na którém stałem i miałem powiedzieć Buskinie com dostrzegł na dworze — wtem nagle i prawie pod naszemi stopy uchyliła się część podłogi, jakby pierwéj już umyślnie była przepiłowana, a dotąd zewnątrz podpierana; potém przez ten otwór na ośmnaście stóp kwadratowych obszerny, pokazała się głowa i ramiona Bambocha.
— Żywo... rzekł nam, — chodźcie...
I znikł ustępując nam z drogi.
— Idź ty piérwsza, — powiedziałem Baskinie.
W okamgnieniu Baskina znikła przez ten rodzaj klapy.
W chwili gdym się udał za nią, la Lerrasse gwałtownie wstrząsnął drzwiami, i prawie natychmiast usłyszałem głos matki Major z przerażeniem wolającéj:
— Gore!... gore!...
Kiedy skurczony przebrnąłem pomiędzy pękami słomy, posłaniem Lucypera, i prawie jednocześnie z Baskiną wyszedłem z pod powozu... oślepił mię wielki płomień, po lewéj stronie buchający, który już blizką wieś oświecał.
Bamboche stał przede mną z wielkim pękiem zapalonej słomy.
Drugą ręką schwycił mię, gwałtownie odepchnął na stronę, i swą gorejącą pochodnię cisnął natychmiast pomiędzy mierzwę rozrzuconą pod powozem.
Ciąg powietrza pochodzący z otworu przez który się wymknęliśmy, tém mocniej podniecił ogień, tak że wnet płomienie zewnątrz i wewnątrz ogarnęły powóz, gdyż Bamboche podłożył także kilka pęków słomy przy drzwiczkach, któremi będący w powozie jedynie tylko wyjść mogli.
— Gore!... zawołałem, skorom przemówić zdołał, wszystko to bowiem przeminęło szybko jak błyskawica.
— Tak jest... gore! — odpowiedział Bamboche blady i wyrazem dzikiéj radości mocno zmieniony. — Tak jest... gore!.. szatany w kajucie zamknięte usmarzą się jak na ruszcie; drzwi od garderoby zamknięte, a drzwiczki zewnętrzne ćwieczkiem zabiłem!
— O!... jak krzyczą... czy słyszycie!... — rzekła Baskina równie jak ja przerażona jękami wydobywającemi się z powozu, którego podłoga już się paliła.
— Zaraz oni ucichną, — powiedział Bamboche.
A potém dodał przyspieszonym głosem:
— Teraz daléj na Lucypera!... za dwie godziny dostaniemy się do lasu... znam drogę.
— Jakto...wszystko troje razem? — zawołałem — to niepodobna... siadaj ty z Bambochem... ja sprobuję zdążać za wami.
— Czy ty mię usłuchasz! — okropnym głosem wrzasnął Bamboche.
I obróciwszy mię, wrzucił, że tak powiem, na Lucypera już okiełznanego, który przestraszony płomieniem, chrapał, tulił uszy, rył kopytem, chciał zerwać uzdzienicę którą był przywiązany do pala.
— Jesteś lżejszy ode mnie, — rzekł mi Bamboche, — zostań na siodle, Baskinę umieścisz przed sobą, niech się ciebie trzyma, ja wsiądę na grzbiet osła... żywo... żywo!
Baskina lekka jak ptaszek za jednym poskokiem przede mną usiadła.
Nieszczęśliwi zamknięci w powozie przerażające wydawali krzyki, Bamboche nożem odciął postronek przytrzymujący Lucypcra... Przestraszone zwiérzę skoczyło i pobiegło jak opętane; w tej saméj chwili Bamboche wskoczył mu na grzbiet i zawołał:
— Puszczaj go, bo ucieka od ognia... jest na dobréj drodze.
Ciężar nasz nic nie znaczył dla tego wielkiego, nadzwyczaj silnego osła; ale choćbyśmy trzy razy więcéj ważyli, byłby równie szybko popędził, bo go pożar okropną przejmował trwogą.
Bamboche mocno ściskając kolanami grzbiet Lucypera i silnie bijąc go piętami, odwrócił się aby ostatnim krzykiem nienawiści, zemsty i przekleństwa pożegnać gorejący i już dosyć od nas daleki powóz, a wygrażając pięścią zawołał:
— Długom czekał, rozbójniki... ale na mnie przyszła kolej!...
I pędziliśmy daléj wpośród ciemnéj nocy, którą kiedy niekiedy tylko rozwidniały iskry sypiące się z pod kopyt wściekle galopującego wierzchowca naszego... gdyż Bamboche przyspieszał bieg Lucypera, bodząc mu boki końcem swojego noża.




5.
Oaza.

Zostawując za sobą ogarnięty płomieniami powóz, pędziliśmy prawie noc całą.
Nade dniem Lucyper wyczerpawszy siły, zupełnie ochwacony, padł; żadną miarą nie mogliśmy zmusić go do wstania; czekaliśmy zatem dnia wśród lasu, do którego już od kilku godzin przybyliśmy.
Wszystkich nas przejmowała szalona radość, prędko bowiem wspomnienia niegodziwego obejścia i okrucieństw których byliśmy ofiarami, zatarły w nas wrażenie trwogi i litości, jakiém okrutny postępek Bambocha przejął mię i Baskinę; zresztą straszny ten odwet, w którym żadnego nie mieliśmy udziału, według nas był zasłużonym.
Szczęśliwi że oswobodzeni, układaliśmy tysiące planów jedne nad drugie niedorzeczniejszych; mieliśmy nakoniec kosztować wszelkich uciech, wszelkich słodyczy życia wolnego, bezczynnego i zamożnego, bo jak nas upewniał Bamboche, byliśmy bogaci, niezmiernie bogaci. Nie myśleliśmy wcale zaprzeczać mu tego; wreszcie nade dniem miał nam skarb nasz pokazać.
To niespodziane bogactwo dziwiło nas i zachwycało, szczególnie radowaliśmy się że byliśmy zupełnymi panami naszéj woli, że mogliśmy rozrządzać według upodobania czasem, który odtąd razem i jak najweseléj przepędzać mieliśmy.
Bamboche, nieugięty i nienasycony w życzeniach, wyliczał ciągle jak piękne suknie kupi Baskinie, jak nieustanne wyprawiać sobie będziemy uczty. Mówił mi także często że mi kupi piękny złoty zegarek. Napróżno wymawiałem się od tego daru, on uporczywie przy swojém obstawał. Do tak kosztownego cacka miał być dołączony jeszcze łańcuszek z dewizkami, a na kopercie zégarka Bamboche zamyślał wyryć napis: dar Bambocha i Baskiny ofiarowany ich bratu Marcinowi. Pomysł dowodzący tyle przychylności rozczulił mię, przyjąłem zegarek; wypadało go tylko kupić.
Bamboche z upodobaniem także opisywał swoje i moje suknie, bośmy zawsze jednakowo mieli być ubrani, jak dwaj rodzeni bracia; zamierzał zaś ubrać nas w niebieskie fraki, pąsowe kamizelki, żółte obcisłe spodnie, boty ze sztylpami i kutasami; kwestya, czy kutasy będą jedwabne czy złote, długo bardzo była roztrząsana. Baskina, z prawdziwym choć przedwczesnym gustem zadecydowała, że kutasy będą po prostu jedwabne. Dla odmiany mieliśmy miéć zielone czamarki z czarncei potrzebami i stojącym kołnierzem, niby po wojskowemu, a jasne spodnie z pąsowym lampasem dopełniać miały bohaterskiego charakteru tego stroju. Toaletę Baskiny stanowić miały same pióro, jedwabie, aksamity i kamienie. Rozumie się także iż mieliśmy trzymać powóz.
Noc upłynęła na tak pięknych marzeniach; za nadejściem dnia Bamboche przyrzekł przekonać nas o olbrzymiém naszém bogactwie.
Siedzieliśmy w głębi lasu, u stóp ogromnego drzewa; o kilka kroków od nas leżało martwe ciało Lucypera; Bamboche zbliżył się do niego i odwiązał od siodła dwie ciężkie sakwy, których w ciągu szybkiéj ucieczki naszéj nie dostrzegłem.
Z uroczystą miną przyniósł nam te dwie skórzane sakwy, widząc z jak żarliwą niecierpliwością pragniemy ujrzeć co się w nich zawiera.
Odpiął kaptur pokrywający jednę sakwę, u my nieco zawiedzeni i zdziwieni ujrzeliśmy że wydobył z niej parę pistoletów i rożek z prochem.
— Czy to już wszystko! — zawołała zdumiona Baskina, — czy to już całe nasze bogactwo?
— Wziąłem to abym miał czém bronić cię i nas obu, w razie gdyby la Levrasse wymknął się był ze swojego rusztu i gonił za nami.
— Ab! rozumiem, — rzekła znowu Baskina. — Teraz gdzież są nasze bogactwa... pokaż-no... pręzdéj.
— Patrzcie, — tryumfująco rzekł Bamboche wydobywając z sakwy skórzany woreczek ze srébrną klamerką, poczerniałą ze starości.
— Zważno to Baskino, — dodał, — zważno Marcinie.
Oboje wzięliśmy woreczek do rąk; był bardzo ciężki.
— Jakto, w tym worku pełno srébra? zawołała Baskina.
— Srébra? — pogardliwie wzruszając ramionami rzekł Bamboche... — srébra? wielka mi osobliwość...
Poczém wyjął z kieszeni kluczyk i podając mi go (bom wówczas trzymał woreczek), rzekł:
— Otwórz... bracie...
Włożyłem kluczyk do małego zameczka i worek otworzył się.
— Weźno jeden rulon, — powiedział Bamboche.
Wziąłem więc na los szczęścia, na trzy cale długi rulonik, starannie papierem obwinięty, z jednéj strony opieczętowany, z drugiéj zaś tylko założony.
— Rozwiń, — rzekł mi Bamboche.
Odwinąłem papier i zawołałem:
— Złoto!
— Złoto! — powtórzyła Baskina, — wszystko złoto!
— Weź drugi, — coraz bardziéj tryumfując powiedział Bamboche.
Oddałem Baskinie rulon który trzymałem, a wziąłem drugi.
— Znowu złoto! — rzekłem.
— Zawse złoto, — rzekł promieniejący Bamboche, — zawsze złoto... Byłoby tego do jutra... Wszystkie te rulony są pełne złota. Nie miałem czasu policzyć; ale będzie tu może piętnaście albo dwadzieścia tysięcy franków!!
— Piętnaście lub dwadzieścia tysięcy franków! — powtórzyłem zdumiony.
Nagle Baskina patrząc na rulon który trzymała w ręku, tak głośnym wybuchła śmiechem, żeśmy obaj z Bambochem zawołali:
— Z czegóż się tak śmiejesz?
— Ah! to mi dopiéro figiel... — z wzrastającą wesołością powtórzyła Baskina. — Wiész ty Bambochu jakie to twoje złoto?... To tylko ołów... patrzaj...
I wyciągnąwszy rękę, pokazała nam całą garść ołowianych blaszek wielkości dwudziestu su...
Wpośród nich błyszczał świetny luidor, który mi najpiérwéj wpadł w oczy skoro rozwinąłem rulon.
Bamboche zbladł, i na chwilę prawie skamieniał... Potém porywając sakwę, wszystko z niéj wysypał na murawę.
Wypadło piętnaście rulonów.
Bamboche ukląkł i każdy z kolei na połowę rozłamał.
Niestety! wszystkie zawierały, podobnie jak i pierwszy, same tylko ołowiane blaszki; jednak w cztérech czy pięciu ta moneta przykryta była sztuką złota.
Skoro Bamboche przekonał się że olbrzymi nasz majątek ogranicza się tylko na czterech czy pięciu luidorach, wściekły zawołał:
— O! rozbójnik la Levrasse...
— Jakto? — rzekłem.
— A tak! — powtórzył, wściekle uderzając nogą, — wiedziałem że on gdzieś ukrywa pieniądze i śledziłem go już od pół roku... bom nie chciał tak na sucho opuścić tego rozbójnika i umyśliłem zabrać mu te pieniądze abyśmy mieli za co bawić się. Nakoniec, zawczoraj... wypatrzyłem jego kryjówkę... Robię przygotowania aby upiec la Lerrassa... unoszę jego skarb... a ten skarb... to ołów, wyjąwszy kilku franków... Ha, szelmo, niech cię!!!...
Kiedy pierwsze nasze zdziwienie przeminęło, napróżno usiłowaliśmy domyślić się celu, jaki miał la Levrasse przyrządzając taką ponętę.
Obecnie lepiéj świadomy rzeczy, pewny jestem że la Levrasse obok innych ryzykownych rzemiosł swoich, przy sposobności nie zaniedbywał także wspólnictwa w głośnym późniéj rodzaju przemysłu, który wówczas kwitnął jeszcze, prawie zawsze szczęśliwie i bezkarnie, a zwano go kradzieżą na sposób Amerykański. — Zawczasu zapewne przygotował już tę sakwę, aby oszukać przy wydarzonéj sposobności.
Przez kilka minut siedzieliśmy osłupieli widząc że wszystkie nasze piękne projekta od razu spełzły na niczém.
Baskina pierwsza przerwała milczenie, wołając wesoło:
— Bah! cóżto znaczy! jesteśmy wolni jak ptaszki, pogoda przepyszna, lasy bardzo ładne, a mając kilka luidorów nie pomrzemy z głodu... Przechadzajmy się, i bawmy się... pójdźmy do wsi napić się mléka... Nie masz czego tak bardzo gniewać się, Bamboche — dodała rzucając się na szyję naszego towarzysza.
Ale ten opryskliwie odepchnął ją i zawołał:
— Daj mi pokój, nie mam wcale ochoty do śmiechów. — Baskina nagle posmutniała; bojaźliwie spojrzała na Bambocha i rzekła mu łagodnie:
— Nie gniewaj się...
— A ja mniemałem żeśmy tak bogaci!... z goryczą i gniewem zawołał Bamboche.
— Słuchaj, — rzekłem mu: — jeżeli dla siebie samego żałujesz naszych skarbów... to dobrze; gniewaj się ile chcesz... ale jeżeli dla mnie, to daj pokój... już i tak dosyć szczęścia żeśmy wolni... żeśmy wszystko troje razem.
— A widzisz Bamboche, Marcin ma słuszność, — bojaźliwie rzekła Baskina; — jesteśmy razem, co nam po pieniądzach... ja ich wcale nie żałuję... A potém, — z niejakiém wahaniem się dodała, — tak przynajmniéj... nic nie ukradliśmy... a to lepiej Bambochu, żeśmy nie ukradli,.. wszak prawda?
— Prawda, — dodałem. — Na te kilka luidorów któreśmy między blaszkami znaleźli, prawdziwie zapracowaliśmy;... bo la Levrasse przez cały czas naszego pobytu u niego, nie dał nam nigdy grosza... a jednak piękne miewał dochody.
— Co mi tam że kradzież! opryskłiwie rzekł Bamboche, — kaleka bez nóg mawiał: kiedy mi nic nie dają, to biorę sam skoro mogę... I wilki robią tak samo... nikt im nic nie daje, biorą więc gdzie mogą... Wreszcie kto okrada złodziei, ten wcale nie kradnie... a la Levrasse był złodziejem.
— Kiedy się więc pokazuje żeśmy to tylko wzięli co się nam należało, to Baskina ma słuszność, tém lepiéj, — rzekłem do Bambocha. — O skarb mniejsza, wszystko nam jedno czyśmy bogaci lub nie. A tobie, czy wiele na tém zależało?
— Do pioruna!... i bardzo!... szło mi o was i o mnie samego! — zawołał Bamboche.
— Ale... nam, to wszystko jedno.
— Mnie zaś wcale nie jedno... — porywczo odparł Bamboche.
— To więc Baskina i ja nic u ciebie nie znaczymy... a tylko o tych straconych pieniądzach myślisz? — i ty, widzę, także jesteś niesprawiedliwy, — rzekłem do naszego towarzysza.
Ten wyrzut dotknął Bambocha, bo mocném pchnięciem nogą sakwę próżną daleko odrzucił, i rzekł wesoło:
— Ha! tém gorzéj... macie słuszność... Po cóż mam sobie psuć krew nadaremnie?... okradziono nas... cóż czynić! mniejsza o to... Uściskajcie mię, zbierzmy nasze żółtobrzuszki i niech żyje wesołość! bodaj to leśne życie!
I naksztalt trzéch oswobodzicieli Szwajcaryi, nad jeziorem stojących, uściskaliśmy się wpół na seryo wpół komicznie, powtarzając:
— Niech żyje wesołość, bodaj to leśne życie! Potém starannie przejrzeliśmy ołowiane blaszki, pomiędzy któremi znaleźliśmy cztery luidory, które Bamboche włożył do kieszeni, mówiąc:
— Będzie przynajmniéj czém zagasić pragnienie... byleby nie były fałszywe.
I zostawując martwe ciało Lucypera, w pyszny poranek jesienny, no los szczęścia ruszyliśmy w dalszą drogę, dążąc najpiękniejszym w święcie lasem Chantilli.
Po kilkogodzinnéj podróży, od czasu do czasu spoczywając pod cieniem rozłożystych krzaków dzikich morw, pokrytych czarnymi, słodkim i smacznym owocem, los zaprowadził nas do jakiéjś rzeczki, wodnemi roślinami okolonéj, ponad któremi brzęczały, migały się i wzlatywały myriady różnokolorowych owadów o gazowych skrzydłach, szmaragdowym grzbiecie i rubinowych oczach.
Z szaloną i wiekowi naszemu właściwą radością bawiliśmy się ściganiem tych połyskujących owadów. Na moje wielkie zdziwienie, Bamboche nie mniéj się zapalił do tego polowania jak ja i Baskina; nigdybym nie sądził że te łowy taką mu sprawią przyjemność.
Ale z większém jeszcze podziwieniem postrzegłem, że jego rysy zwykle zachmurzone, ponure i wczesną dojrzałością nacechow ane, powoli się wygładziły; zniknął z nich sarkastyczny, złośliwy wyraz wiekowi jego nieodpowiadający, a w miarę pomyślnego połowu ustępował miejsca naiwnéj i dziecinnéj radości; rzekłbyś że przedwczesna i wynaturzona przewrotność jego rozwiała się po świeżém powietrzu swobodnéj samotni.
— Dziwna rzecz... — rzekł mi zatrzymując się, i dozwalając Baskinie igrać o kilka kroków przed nami, — widok tego lasu, to piękne słońce, ta niezakłócona cisza przypominają mi dawne... piękne dni moje... kiedy malutki jeszcze rąbałem drzewo w głębi lasów wraz z nieszczęśliwym ojcem moim.
Bamboche powiedział to z widoczném rozrzewnieniem, ale, skoro postrzegł bujającego się na szczycie trzciny pięknego chrabąszcza, zawołał:
— O! ten to dla mnie...
I czémprędzéj za nim poskoczył.
I Baskina była zmienioną: przypomniała mi swą niewinną fizyonomię wówczas kiedy czysta jeszcze jak anioł, podczas choroby, mówiła mi o swéj naiwnéj wierze w Najświętszą Matkę Boga.
Tak biegnąc, przybyliśmy w górę rzeczki do miejsca gdzie rozdwajając się, opasywała wysepkę najwięcéj jeden mórg obwodu mającą: wyspa ta była bardzo spadzista, nieprzystępna, z pośrodka jéj siwych skał wznosiły się ogromne drzewa, których stopy rzeczka opłukiwała.
Na widok miejsca tak malowniczo dzikiego, zatrzymaliśmy się przejęci uwielbieniem i nieposkromioną ciekawością.
— Ah! jakaż to piękna wysepka, — zawołała Baskina załamując ręce, — jak na niéj musi być ładnie.
— Chodźmy tam, — stanowczo rzekł Bamboche.
— I zabawmy cały dzień, — dodałem. — Pewno i tam znajdziemy morwy... to się niemi posilimy.
— A o kasztanach zapomnieliście?... — wtrącił Bamboche pokazując nam wielkie kasztanowe drzewa, wyrastające z pomiędzy skal. — Będziemy jedli pieczone kasztany... to wybornie... dalej na wyspę! zawołał z miną zdobywcy. — Za mną... marsz!.. na wyspę!
— Skąd weźmiemy ognia do upieczenia kasztanów? — spytała Baskina.
— Aboż to ja nie mam krzesiwka?... znajdziemy przecie trochę suchych gałęzi... zresztą to moja rzecz — dodał wesoło. — Znam ja leśne życie; kiedym z moim ojcem wyrąbywał drzewo, zawsze sam ogień rozpalałem... No... na wyspę!
— I owszem, — odpowiedziałem. — Ale, jak przebędziemy rzeczkę, może za głęboka? Cóż zrobimy z Baskiną?
— Nie turbujcie się, — odparł Bamboche, — ja umiem pływać, spróbuję którędy można przebrnąć... Jeżeli zgruntuję... to Baskinę przeniesiemy na ręku... Jeżeli nie... to przecież mam tyle sity że was jedno po drugiem przeprawię... To nie wielkie rzeczy.
To mówiąc zdjął bluzę, koszulę i boty, a spodnie podwinął aż do kolan.
— Ostrożnie, — rzekła mu niespokojna Baskina.
— Nie lękaj się, — odpowiedział Bamboche, ucinając sobie długą olszową laskę.
— Bądź spokojna, — rzekłem Baskinie. — Widziałem że on dobrze pływa.
Bamboche śmiało rzucił się w wodę, którą zgłębiał laską, w miarę jak naprzód postępował.
— Z niewypowiedzianą radością ujrzeliśmy że przebył na drugi brzeg, zaledwie po pas w wodzie zanurzony.
— A to jakby kto żwirem wysypał! — zawołał do nas Bamboche, — czekajcie, zaraz powrócę. Nie lękaj się Baskino... weźmiemy cię wraz z Marinem na ręce.
Jak powiedział tak się stało. Rzeczka szeroka była najwięcéj na piętnaście stóp; wkrótce więc, uradowani weszliśmy na wyspę przebywając stosy skał, które ją prawie całkiem pokrywały, a z między których wyrastały olbrzymie dęby, jodły i kasztany.
Oprócz małej, zaledwie udeptanéj ścieszki, któja znaleźliśmy po upływie kilku minut, nie było tam śladu żadnéj drogi; w niektórych miejscach roęślinnej ziemi bujały wysokie, dzikie zioła. Zdążając tą ścieszką, w dziesięć minut zaszliśmy do jakiejś niezamieszkałéj lepianki bez drzwi i okien, niedawno jednak opuszczonéj, od strony bowiem, którą ie przybyliśmy otaczało ją kilka staj ziemi zasadzonéj kartoflami i inném warzywem; tu i owdzie, w małym ogródku, rosło kilka drzew gruszkowych, obfitym owocem obciążonych, winna latorośl pokryta fioletowo-purpurowemi gronami, prawie zupełnie zasłaniała jednę stronę lepianki.
Nie widząc ani słysząc nikogo, weszliśmy do téj lepianki złożonéj z dwóch małych izb wszelkiego sprzętu pozbawionych; w jednéj był wysoki komin od ognia zniszczony. W tym domku mieszkał bez wątpienia jaki leśnik mający nadzór nad wyspą, gdyż liczne stada jeleni i sarn z sąsiednich lasów, przybywały napawać się i kąpać w rzeczce, przebiegając niekiedy tę samotną wyspę[1].
Zachwyceni naszém odkryciem, obeszliśmy wkoło lepiankę; drugi jéj bok dotykał zielonéj łąki, daleko dłuższéj jak szérszéj, otaczały ją siwe skały, uwieńczone pięknym kasztanowym lasem, którego odwieczne drzewa swemi gałęźmi łąki sięgając, zdawały się tworzyć niby kolebkę.
O kilka kroków od lepianki tryskało źródło z pomiędzy skał, spadając w licznych kaskadach do naturalnego ocembrowania pełnego dzikich ziół skąd znowu wypływając niknęło w jakiéjś podziemnéj kryjówce.
— Jeżeli nikogo na wyspie nie spotkamy, — zawołał Bamhoche, — projektuje rozgościć się tu na parę dni... Mamy wodę, kartofle, kasztany, winogrona, gruszki... możemy żyć jak Bogowie.
— Ja zaś projektuje zabawić tu cały tydzień, — zawołała uradowana Baskina.
— Zostańmy wiec dopóki sami zechcemy, — dodałem.
— Zgoda, — rzekł Bamboche, — ale piérwéj przekonajmy się czy nas kto ztąd nie wypędzi...
— Niestety! prawda... mogą nas ztąd wypędzić, smutnie powtórzyła Baskina, — jaka szkoda!...
— Nie smućmy się zawczasu, — odpowiedziałem, — a lepiéj przebiegnijmy wprzód całą wyspę... nie wiele to nam chwil zabierze.
W istocie trwało to niedługo.
W przeciągu godziny zapewniliśmy się że jesteśmy jedynemi mieszkańcami wyspy, którą téż przywłaszczając sobie nazwaliśmy Naszą wyspą.
Wieczorem, nim słońce zaszło, Baskina klękła przy małém jeziorku zimnéj i czystéj wody, podrzynającém stopy jednéj skały, i płukała przepyszne kartofle, Bamboche siedząc przy niéj, łuskał kasztany, ja zaś, pochylony nad ogniskiem lepianki, rozniecałem ogień z suchego drzewa, w którego gorącym popiele piec się miały kartofle i kasztany, uzupełniające naszę wieczerzę, złożoną już z przepysznych winogron i tuzina złocistych gruszek.
Tak zeszedł piérwszy dzień, który przepędziliśmy na Naszéj wyspie.




6.
Śpiewka.

Zaledwie upłynęło dwa dni pobytu na spokojnéj i samotnéj Wyspie naszéj, a już oznaki moralnéj poprawy jakie w towarzyszach moich dostrzegłem i sam w sobie uczułem, co raz wyraźniej objawiać się zaczynały...
Byłże-to, jeżeli się tak wyrazić wolno, skutek zmiany powietrza?... Nie wiém... lecz można było powiedziéć, że od czasu jak opuściliśmy trupę la Levrassa, i zepsutą atmosferę w któréj dotąd żyliśmy, zamiary nasze stawały się co dzień lepsze i czyściejsze.
Zrazu atoli starannie jedni przed drugiemi ukrywaliśmy te zbawienne uczucia, gdyż, niestety! tak dalece już byliśmy skażeni, że dobre nas wstydziło.
Dotąd utkwiły mi w pamięci wszystkie szczegóły spędzonego na wyspie drugiego wieczora.
Wesoło i pracowicie przez cały dzień oczyszczaliśmy nasze kartofle i korzonki z rozlicznych chwastów; nazbieraliśmy suchego drzewa na ogień, a ja niegdyś mularz, naprawiłem dach w wielu miejscach popsuty, podczas gdy Bamboche i Baskina zbierali owoce; to zajęcie tyle miało dla nas powabu, iż nawet dwóch godzin nie odpoczywaliśmy.
Posiliwszy się wesoło pieczonemi kartoflami smacznemi owocami, położyliśmy się wszystko troje na łące przed lepianką.
Było to po zachodzie słońca; wieczorny wietrzyk powiewał przyjemnie, a chociaż księżyc się jeszcze nie pokazywał, jednak błyszczące gwiazdy słabo już rozjaśniały nocną ciemność;... powietrze tak było czyste, łagodne, dźwięczne, że szum źródła po skałach spadającego, rozmaite zdawał się wydawać odgłosy... bo raz szemrał niby głucho i żałośnie, to znowu dźwięczał głośno, srebrzysto niby dzwon kryształowy.
Milczeliśmy, marzyliśmy przeciw zwyczajowi naszemu.
— Jakże miłym jest szmer tego źródła... — po chwili rzekła Baskina.
— Prawda, odparł Bamboche; — właśnie o tém myślałem... wolę go, niżeli muzykę naszych widowisk.
— O wielka to prawda!... — wtrąciłem z westchnieniem.
I znowu zamilkliśmy wszystko troje.
W oddaleniu, dał się słyszeć kilkakroć przerywany śpiew nie wiém jakiego ptaka... śpiew żałosny, monotonny, lecz nadzwyczajnie miły.
Potém ptak umilkł także...
I już sam tylko szmer źródełka słyszeliśmy.
Ten smętny, przygłuszony i samotny śpiew, niewypowiedzianie rozrzewnił mię.
— Otóż... i ptak milczy... — z żalem rzeki Bamboche, szkoda, Boskino? — nieprawdaż?
Towarzyszka nasza nie zaraz odpowiedziała.
— Czy ty śpisz... Baskino? — spytał Bamboche.
— Nie... — łagodnie odpowiedziała, — ja płaczę...
— A to czego?
— Nie wiem... Nic mię nie boli, jestem owszem bardzo szczęśliwa... obok was... Alem przypomniała sobie ojca... matkę... siostry; i zapłakałam... niechcący... i... to mi ulżyło...
Sądziłem że Bamboche wyśmieje lub wyłaje Baskinę: omyliłem się; bo rzekł do niéj wzruszonym głosem:
— Płacz, kiedy tak chcesz... to czasem lepsze... jak śmiech... a potém...
Bamboche nie dokończył, bądź że był zbyt mocno wzruszony, bądź że to wzruszenie ukryć chciał przed nami.
Znowu przez jakiś czas wszyscy milczeliśmy.
Bambochc piérwszy przerwał to milczenie, mówiąc:
— Baskino.... jeżeli już nie płaczesz, to zaśpiewaj nam cokolwiek... kiedy już ptak nie śpiéwa.
— I owszem, — odrzekła Baskina, — ale co?
— Co ci się podoba.
Biédna dziewczynka mogła tylko wybrać, w kilku rozwiązłych lub sprośnych śpiewkach; bo innych wcale nie znała.
I dziecinnym, anielskiéj czystości głosem zanuciła:

Bon jour, mon ami Vincent,
Tu reviens de ton village,
Veux-tu me faire présent
De...................

— Nie... nie... słów nie trzeba — przerywając jéj opryskliwie zawołał Bamboche — tylko samą. notę... jakąkolwiek... ale bez słów.
— I ja wolę tylko notę — rzekła Baskina — nie wiém dlaczego, słowa mię dziś... zawstydzają...
I ja podobnie jak Bamboche, piérwszy raz boleśnie oburzyłem się, słysząc jak ten głos anielski, którego melancholiczny i słodki dźwięk teraz czarował mię więcéj jak kiedykolwiek, wymawiał początkowe wyrazy nikczemnej piosenki... Baskina doświadczała podobnego uczucia odrazy i wstydu, bo wyznała biédaczka, że tego wieczora, nie wiedzieć dlaczego słowa ją zawstydzały.
Przez jakież to dziwne zrządzenie doznaliśmy wszystko troje tak nagłéj drażliwości? Baskina, przywykła zuchwale wyśpiewywać sprośności, a my słuchać ich.
Wówczas zdać sobie sprawy z tego nie umiałem; ale dzisiaj, więcéj doświadczony, w objawieniu się tak nagłéj drażliwości, w poprawie naszych uczuć, tych skutkach zapewne zbawiennego wpływu samotności i usilnéj pracy, upatruję nowy dowód, że najbardziéj wkorzenione, najwcześniejsze zepsucie zawsze się uleczyć daje. Tak! tak! w wielu okolicznościach ustępuje mimowolnym popędom ku dobremu, ku sprawiedliwemu, pięknemu — i są chwile, w których upadła dusza pragnie znowu wznieść się w sferę, z któréj ją strącono; są to chwile nieocenione... lecz niestety! przelotne, w których poprawa jest jeszcze podobną.
Na żądanie Bambocha, Baskina zaczęła naprzód śpiewać bez słów, aryę mon ami Vincent... ale śpiewała ją powoli i smutno, a pozbawiając ją tym sposobem właściwego charakteru, nadała jéj wyraz dziwnie melancholijny.
Potém, jak ptak który jakiś czas ponad ziemią buja, wreszcie wznosi się pod niebiosa... Baskina, zapalając się, dzięki przejściom pełnym natchnienia, pierwotny temat zmieniła na miłą, melancholijną i zachwycającą improwizacyę.
Było to coś naiwnego, smętnego, czułego, niewypowiedzianego... coś, jeżeli się tak wyrazić można, skrzydlatego; poeta byłby może przyrównał to do śpiewu małego serafina, swoim dziecinnym głosem błagającego o przebaczenie dla grzesznika.
Nasuwa mi się to porównanie dlatego że Baskina zrazu zaczęła śpiewać siedzący: lecz powoli, w miarę jak ulegała tajemniczemu natchnieniu, prawie niepostrzeżenie uklękła, i skrzyżowawszy ręce, błogą twarz wzniósłszy w promieniejące gwiazdami niebo, daléj śpiewała.
Bamboche i ja słuchaliśmy Baskiny z prawie religijnym zachwyceniem; dotąd nigdy jeszcze tak nie śpiewała; zbliżyliśmy się ku sobie, i machinalnie także uklękliśmy.
Wkrótce uczułem że czoło Bambocha opiera się na mojém ramieniu... że łzy jego spadają mi na rękę...
Nigdy go jeszcze nie widziałem płaczącego; nie potrafię opisać wzruszenia jakiego doznałem, czując, wśród nocnych ciemności, łzę jego na mojéj dłoni;... oburącz objąłem go za szyję; chciałem mu coś powiedziéć, ale on rzekł mi cichym i przerywanym głosem:
— Pozwól... pozwól, niech śpiéwa... bo mi to tak miło... Sądzę że ona błaga o przebaczenie dla mnie. Biédaczka... ona o złem nie myślała... I ja także... kiedyś... nie myślałem o złém!... Ale zgubiono mię, i ja ją także zgubiłem...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Ta późna zgryzota Bambocha, mimo swój nadzwyczajności nie dziwiła mię wcale; bo i na mnie także śpiéw Baskiny silne wywarł wrażenie.
W kilkanaście lat potém, kiedy Baskina ze szczytu swojego gieniuszu, najznakomitszym przywodziła artystkom, wyznała mi sama, że owéj nocy, z sercem nieskończonym smutkiem napełnioném, myśląc o ojcu, matce, o piérwotnéj wierze swojego dzieciństwa, i o ponurej przyszłości, jaką jéj gotowało tak przedwczesne zepsucie... że owéj nocy, gdy mimo wiedzy ułożyła tę pełną rozpaczy skargę wśród samotnéj Wyspy naszéj, młody jéj umysł pojął sztukę, w całéj jej naiwności, w całym ideale, a mimo to w całém jéj człowieczeństwie.
„Zadnemi słowy nie umiałabym wyrazić tkliwego i zarazem bolesnego wrażenia, jakiemu uległam owego wieczora, mówiła mi wówczas Baskina. Zdało mi się że jakiś żałosny głos śpiewa we mnie... powtarzałam go uniesiona, sądziłam że przemawia do mnie natura, tak bowiem wiernie oddawał moje wrażenia. Spiéw ten... zawszém sobie z rozrzewnieniem przypominała, i w obecnéj chwili jeszcze — ze smutnym uśmiechem dodała — bez łez powtórzyć go nie mogę.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po upływie kilku miunt, dźwięczny głos Baskiny, przyćmił się... słabł stopniowo i nakoniec śpiew zgasł na jéj ustach, niby harmonijne jęki co w dali gubiąc się zniknęły...
Wreszcie pochyliła głowę na piersi i zamilkła... Lecz nie słysząc nas, wnet się ku nam obróciła i ujrzała mię i Bambocha, w braterskim uścisku...
— Cóż to? — zawołała słysząc nasze łkania, bo i ja podzielałem rozrzewnienie Bambocha.
— Cóż to? — powtórzyła klękając przy nasi ściskając nasze ręce, — płaczecie?
— Tak jest... płaczemy... boś i ty przed chwilą płakała, — odrzekł Bamboche, — a te łzy są słodkie.
Potém tuląc nas oboje do szerokich piersi swoich, zawołał tonem, którego nigdy nie zapomnę:
— Jednakże... my źli nie jesteśmy!! Nie... o! nie, do śmierci nie zapomnę z jakiém czuciem Bamboche wyrzekł te słowa; był w niem i żal za wyrządzone złe, bolesne wyrzekanie na nieszczęsne przeznaczenie, które go na złą drogę naprowadziło, i szczera chęć powrotu do dobrego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Usłaliśmy sobie dwa łóżka z wrzosu i mchu, jedno dla mnie w pierwszéj izbie lepianki, drugie dla Baskiny i Bambocha, w izbie drugiéj...
Téj nocy, Bamboche powiedział Baskinie:
— Dobra noc, siostro... — i położył się ze mną...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Bamboche spał mało i niespokojnie; często głęboko wzdychał; obudził się za pierwszym brzaskiem zorzy. Twarz jego była zamyślona, łagodna i poważna.
Weszliśmy do pokoju Baskiny, jeszcze spała, sen jéj był lekki jak sen ptaszyny. Skoro nas usłyszała, otworzyła wielkie oczy, spojrzała na nas zdziwiona, uśmiechająca się.
Wyszliśmy wszystko troje.
Kilka gwiazd błyszczało jeszcze na niebie; wschód dopiéro rumienić się zaczynał; powietrze tchnęło rozkoszną świeżością; skropione rosą zioła wydawały woń aromatyczną... Wszystko zapowiadało poranek godny wczorajszego wieczora...
— Słuchaj Baskino, i ty Marcinie słuchaj, — rzekł Bamboche sadowiąc nas przy sobie na ułamku skały, — musimy z sobą otwarcie pomówić, niech każde z nas śmiało myśl swoję objawi... wszakże tu nas tylko troje...
Zdumieni tak poważnym tonem mowy Bambocha, w milczeniu nań spojrzeliśmy.
— Zacznę,.. — mówił daléj, — aby wam łatwiéj było; śmiejcie się ze mnie jeżeli chcecie... ale będę mówił otwarcie...
— Mamy się śmiać z ciebie? — rzekłem — a to dla czego?
— Bo ja tchórzę... bo wyrzekam się kaleki bez nóg o którym wam tyle razy wspomniałem... bo się wyrzekam samego siebie... Ale mniejsza o to... chcę mówić szczerze...
A zwracając mowę do mnie, dodał:
— Przypominasz sobie, bracie, jak się zawiązała przyjaźń nasza; naprzód obsypałem cię razami, tyś mi je oddał; wpadłem na ciebie jako zdrajca, tyś się nie bronił; to mię ujęło... opowiadałem ci o moim ojcu.
— Prawda...
— Opowiadanie to rozrzewniło mię... tyś korzystał z tego rozrzewnienia.... i odtąd byliśmy braćmi...
— Tak jest... i zawsze będziemy!
— Bardziéj niż kiedykolwiek... czuję bowiem że jestem lepszy jak byłem dotąd... i znowu wydarzyło mi się to... co mi się wydarza ilekroć wspomnę o nieszczęśliwym moim ojcu...
— Cóż to takiego? — spytała Baskina.
— Przekonawszy się że w worku był ołów zamiast złota — odpowiedział Bamboche, — zaczęliśmy przebiegać lasy...
— I to przypomniało ci twojego ojca... owe czasy, kiedy malutki jeszcze z nim wyrąbywałeś drzewo, — rzekłem do Bambocha, — wszak mi to wyznałeś?..
— Prawda... i od dwóch dni któreśmy tu przepędzili... sami, spokojni, w tak piękném miejscu... kopiąc ziemię, zbierając gałęzie, owoce, żyjąc jak wieśniacy — sam siebie poznać nie mogę... Dla czego tyle się zmieniłem?... nie wiem... ale czuję w sobie zmianę... Całą noc nie spałem... mocno się badałem, roztrząsałem pilnie i wszystko mi mówiło: że od śmierci ojca wiodłem łotrowskie życie... które tak dla mnie jak i dla innych skończyć się musi... dosyć już tego... już mi się sprzykrzyło...
A żeśmy coraz mocniéj zdziwieni patrzyli na niego, dodał:
— To was dziwi?... i mnie także! Powtarzam, że sam tego nie pojmuję;... ale to pewna, że kiedy mi nie gniotą już karku ani la Levrasse, ani matka Major, ani pajaco i cała ta s..... czereda, swobodnie oddycham: mimo to jednak czuję że mi na sercu ciężko jeszcze... bo...
I z nieopisanym wyrazem spojrzawszy na Baskinę, zamilkł.
Wreszcie tłumiąc westchnienie, mówił daléj:
— Lecz kiedy to minie, czuję tylko samę radość.... a jednak myślę że ten niegodziwiec kaleka bez nóg lepiéj byłby zrobił, gdyby mię zabił; bo, dzisiejszéj nocy mówiłem sobie: ojciec mój umarł z pracy: całe życie nędzę cierpiał, a jednak był uczciwy i pracowity... Prawda... ale wszyscy zacni ludzie z szacunkiem powiedzą o nim: biedaczysko... wiem że takie łotry jak kaleka bez nóg, nazwą go głupcem, dudkiem! ale nikt, ani dobrzy, ani źli, nie powiedzą że mój ojciec był: łotrem.
— O nie! — zawołałem wraz z Baskiną.
— Otóż! — śmiało mówił dalej Bamboche, — dobrze się nad tém dzisiejszéj nocy zastanowiłem: i o mnie może powiedzą: biedaczysko!..... głupiec!.... dudek!.... ale nie powiedzą nigdy: łotr.
Znowu ja i Baskina radośnie wykrzyknęliśmy.
— Kiedy ojciec mój umarł, — mówił znowu Bamboche, — najpierwéj pomyślałem o uczciwéj pracy; prosiłem bogacza o chléb i robotę... Prawda że zamiast odpowiedzi psem mię poszczuł, ale czyż cały świat taki?
— Zapewne że nie! — zawołałem.
— Wtedy, na nieszczęście, spotkałem kalekę bez nóg, a potém la Levrassa i całą jego bandę, i to mię zgubiło... ale, hola! jest głos co się tu odzywa, — i silnie się w piersi uderzył. — To też usłucham tego głosu... Już mię nikt odtąd nie nazwie: łotrem, dosyć już tego i dla mnie... i dla drugich.
I znowu z wyrazem głębokiej czułości i politowania spojrzał na Baskinę, dodając:
— Jéj po części zawdzięczam tę zmianę... Wczoraj wieczorem, kiedy śpiewała... niby żebrząc przebaczenia dla mnie, serce mi pękało gdym w niebo poglądał, i rzekłem: sobie: mówią o Bogu... jakże byłby dobrym gdyby nas na długo pozostawił na tym małym zakątku ziemi, gdzie nikogo nie krzywdzimy, gdzie nikomu nie dokuczamy; takie wiodąc życie, sami i tylko troje, poprawilibyśmy się zupełnie... uleczeni z niegodziwych zasad kaleki bez nóg, nigdy nie myślelibyśmy wracać do nich...
Przykry wypadek przerwał Bambochowi.
Zajęci jego opowiadaniem, ani ja ani Baskina, nie postrzegliśmy ani słyszeli człowieka, który obszedłszy lepiankę, przy stąpił do nas i groźnym głosem zawołał:
— W imieniu prawa... aresztuję was... pójdziecie ze mną do pana wójta!




7.
Polowy Strażnik.

Groźnie powtórzony rozkaz:
— Pójdziecie ze mną do pana wójta, — tak nas zdziwił i przeraził, żeśmy osłupieli.
Osobą, która nas tak przestraszyła, był człowiek jeszcze młody, wysoki, ogorzały, ale silny i śmiały; na niebieskiéj bluzie miał urzędowy temblak, rękę oparł na kawaleryjskim pałaszu; towarzyszył mu ogromny brytan, co spoglądał nań czerwonym i dzikiem okiem, a mógł wrazić potrzeby być mu straszliwą pomocą.
Zrazu mniemałem że ścigają nas za spalenie powozu la Levrassa; przerażonym wzrokiem spojrzałem na moich towarzyszy.
— W imieniu prawa, aresztuję was, — powtórzył znowu połowy strażnik podchodząc ku nam: — No, dalej, do pana wójta!
— Za cóż pan nas chcesz aresztować? — spytał Bamboche śmielszy od nas; — nic złego nie robimy.
— Jesteście włóczęgi, — groźnym głosem zawołał strażnik, — pastuch przed trzema dniami widział, jakeście szli na tę wyspę.
— Prawda panie, i ciągle tu bawimy, — odpowiedział Bamboche.
— No, to czémże tutaj żyliście?
— Bah... warzywem i owocami któreśmy tu znaleźli, mój panie. — odparł Bamboche.
— Znaleźli?... pięknie... znaleźli?... zawołał strażnik, — wyście po prostu kradli, moje zuchy. Ah! brawo! więceście włóczęgi i złodzieje!...
— Alboż ten kradnie, kto bierze to, co mu za pokarm służy? — spytałem.
— Myśleliśmy, dobry panie, że nikogo nie skrzywdzimy, — bojaźliwie dodała Baskina.
— Doprawdy, moja blondyneczko? tyś tak sądziła? — mówił znowu strażnik; — obaczymy czy i wasi rodzice sądzą tak samo... bo zapewne przyjdą upominać się o was i oćwiczą was porządnie... i byłoby to bardzo dobrze... A w któréj wsi mieszkają?
— My nie mamy rodziców, mój panie, — odpowiedział Bamboche. — I z żadnéj wsi nie jesteśmy.
— Jakto? nie macie rodziców! — zawołał strażnik... z żadnéj wsi nie jesteście?
— Tak panie, ja nie mam ani ojca ani matki.
Marcin, który tu stoi, jest podrzutkiem, a Baskina...
— Ale gdzie mieszkaliście nimeście tu przybyli? coraz bardziéj podejrzliwie badał strażnik.
Na pytanie tak drażliwe, Bamboche śmiało odpowiedział:
— Przybywamy ze stron bardzo dalekich, mój panie... bo przynajmniéj o sto mil ztąd... a po drodze prosiliśmy o jałmużnę.
— Ah! ha! — wrzasnął strażnik, to coraz lepiéj! jak się zdaje toście małe żebraki, włóczęgi, złodzieje; nie macie rodziców którzyby się za wami upomnieli, powtarzam więc... wasza sprawa niedługa.
— Cóż z nami uczynią, mój dobry panie? prostodusznie zapytał Bamboche, i roztropnie cofnął się o kilka kroków wstecz.
A potém rzekł mi po cichu:
— Przynieś parę dobrych garści popiołu... jak wrócisz stań za mną i baczność!
Żeby zaś nie wzbudzić w strażniku większéj nieufności dodał na głos:
— Wszakże wszystko powiemy temu dobremu panu? pójdź-no poszukaj naszych papiérów...
— Idę — przebiegle odpowiedziałem i wypełniając rozkaz Bambocha pobiegłem do lepianki.
— Alboż to w waszym wieku mają papiery? — rzekł strażnik wzruszając ramionami; — na nic się nie przydadzą wasze papiéry... oddam was żandarmom i dziś wieczór jeszcze dostaniecie się do domu poprawy... gdzie pozostaniecie aż do lat ośmnastu, moje zuchy... Ah! ah! to niespodzianka, nie prawdaż?
— Uwięzieni aż do lat ośmnastu! — zawołał Bamboche, patrząc z pod oka czy nie wracam.
— Uwięzieni... dla tego że nie mamy rodziców? powiedziała Baskina załamując ręce; — uwięzieni, żeśmy zjedli kilka znalezionych kartofli?
— Tak jest, będziecie uwięzieni, — odrzekł strażnik; — koniec końcem chodźcie za mną do pana wójta... dosyć téj gadaniny,.. daléj bębny! w drogę! albo wezmę was jedno i drugie za uszy, a trzecie Muton za mną poniesie.... Muton, tu! — dodał wołając okropnego psa swojego.
Nagle Bamboche, który rozmawiając, że tak powiem, obszedł strażnika, wskoczył na niego z tyła, przytrzymał mu ręce, i skinął na mnie abym natychmiast zasypał mu oczy popiołem.
Rozkaz Bambocha wykonałem jak najściśléj: wielka głowa strażnika znikła wśród gęstéj mgły popiołu.
Nieszczęśliwy oficjalista na chwilę oślepiony, obie ręce poniósł do oczu, rozgniewany tupał nogami, lżył nas i wołał na psa:
— Ukąś... Muton... podaj...
Ale Bamboche, puściwszy ręce strażnika, prędko nabrał pełne garści piasku, i w chwili gdy Muton warcząc wskakiwał na niego z otwartą paszczą, tak mu zgrabnie wrzucił piasek w gardło, że pies dusząc się, charkając, pieniąc się okropnie zawył, a tym czasem jego właściciel, ciągle trąc sobie oczy, wrzeszczał przeraźliwie i potykał się za każdym krokiem.
Nie tracąc czasu, przebiegliśmy lepiankę i znajomą już ścieszką dostaliśmy się do rzeczki; przebyliśmy ją podobnie jak pierwéj brnąc po pas w wodzie i unosząc Baskinę na ramionach, a potém szybko idąc, dostaliśmy się w stronę najgęściejszego lasu.
— Jakże ten człowiek niegodziwy, że nam zakłócił spokojność na wyspie, gdzieśmy nikomu nic złego nie czynili, — rzekła Baskina, kiedy zwolniwszy kroku mogliśmy zastanowić się nad przykrém naszém położeniem.
— Smutna rzecz, — odpowiedział zamyślony Bamboche, teraz śledzić nas będą, a jeżeli złapią... zamkną w więzieniu...
— Jak to... naprawdę? — spytałem, — żeśmy biedne, opuszczone sieroty... dla tego mamy iść do więzienia?
— Tak jest, ten człowiek nie kłamał; żandarmi którzy mię aresztowali wraz z kaleką bez nóg, mówili mi to samo: Nikt się za tobą nie upomni, nie masz nigdzie przytułku... do więzienia włóczęgo... i już mię prowadzili; ale obaj zuchy, ja i kaleka bez nóg potrafiliśmy umknąć.
— O Boże!.. cóż się z nami stanie? — rzekłem.
— Ah! do licha! chcieliśmy zostać poczciwymi chłopcami, — drapiąc się w głowę mówił Bamboche, — nie tak to łatwo jak się zdaje.... nie dosyć jest chcieć... ale... zobaczemy, tylko pierwéj opuśćmy tę okolicę.
— Prędzéj lub późniéj, — rzekłem Bambochowi, — musielibyśmy i tak opuścić naszę wyspę... Wiem że był to czas stracony, ale koniec końcem opuściwszy wyspę cóżbyśmy byli przedsięwzięli?
— Jabym sądził, że najlepiéj powrócić do ojca Baskiny.
A widząc że się to dziécię czegoś obawia, Bamboche dodał:
— Bądź spokojną... wiém co powiedziéć twojemu ojcu... Jest on stelmachem... obaj z Marcinem przystaniemy u niego do terminu... będziemy dobremi rzemieślnikami... Ale cóż ci to Baskino? — żywo spytał Bamboche, — ty płaczesz?
— Mój ojciec... może już umarł, — rzekła łzami się zalewając.
Potém rozdzierającym tonem dodała:
— Ah!... przed rokiem jeszcze powinniśmy byli wrócić do nas... wszak pocieszając mię to mi przyrzekaliście.
— Prawda, — ponuro odrzekł Bamboche, — kłamaliśmy... zwodziliśmy cię; ale już nie czas żałować tego... zawsze jednak chodźmy w twoje strony.
— Odwiedzić moję matkę!.. nigdy się nie ośmielę, — drżąc ze wstydu rzekła Baskina — o! nie, nigdy!...
— Rozumiem cię — odpowiedział Bamboche, — po części masz słuszność... Moja to wina.
I pognębiony zwiesił głowę.
— Moja to wina, powtórzył.
— Słuchajcie, — zawołałem nagłą myślą powodowany: Bamboche, powiedział dzisiaj rano, że choć po śmierci ojca bogacz odmówił wsparcia i pracy, nie idzie za tém aby cały świat miał być niegodziwy... Chodźmy więc do miasta! pomiędzy stu osobami znajdziemy zapewne jednę litościwą; powiemy jéj wszystko, a może się nad nami zlituje.
— Nieprawdaż Bambochu, Marcin dobrze radzi? — rzekła Baskina.
— Tak jest... jeżeli nas od jednych drzwi odpędzą, zakołaczemy do drugich; raz przecie musimy znaleźć litościwe serce.
— Za nasze cztéry luidory, będziemy mogli żyć przez kilka dni — dodałem, — i....
— Do pioruna! — zawołał Bamboche rozpaczliwie tupiąc nogą.
— Cóź ci to?
— To złoto... z obawy żebym go nie stracił, włożyłem pod kamień w kącie lepianki i tam zostawiłem... Nie mamy więc ani szeląga...
— Sza... nagle rzekłem po cichu. — Słuchajcie, jakiś powóz nadjeżdża...
— Nie ruszajmy się aż przejedzie, — powiedział Bamboche.
I niemi, nieruchomi, siedzieliśmy ukryci w gęstych krzakach, w których zatrzymaliśmy się dla odpoczynku po kilkogodzinném błądzeniu wśród nieprzebytych zarośli, których kolce prawie w kawałki podarły i tak już zużytą odzież naszę.
Turkot powozu coraz się bardziéj zbliżał, gdyż nie wiedząc o tém, znajdowaliśmy się blizko wyrębu w lesie.
Przez otwór pomiędzy liściem, już w części z powodu pierwszego zimna jesiennego opadłym, dostrzegliśmy powóz; zatrzymał się przy słupie drogowym, u którego spodu urządzony był okrągły stół kamienny.
Nigdy nie widziałem piękniejszego ekwipażu; był to kocz zaprzężony w cztery przepyszne konie, na których siedziało dwóch pocztylionów ubranych w brązowe kurtki z jasno niebieskiemi kołnierzami; dwóch lokai w wielkiéj, liberyi, również brązowéj z niebieskiém, pysznie srebrem galonowanéj, stało za powozem.
W powozie siedziało troje dzieci i dosyć jeszcze młoda kobiéta.
Skoro konie stanęły, jeden służący zsiadł i zdjąwszy kapelusz zbliżył się do drzwiczek.
Nim przemówił, mały pięcio lub sześcioletni chłopczyca, z prześliczną twarzą, okoloną długiemi puklami blond włosów, rozkazując zawołał:
— Wysiadajmy... ja chce tu wysiąść...
— Panno, — rzekł stojący lokaj do guwernantki, (bo późniéj przekonaliśmy się że to była guwernantka) — pan vice-hrabia chce tu wysiąść, czy mam otworzyć drzwiczki?
Właśnie guwernantka miała odpowiedzieć, gdy chłopczyk tupiąc nogami ze złości, zawołał:
— Wszak ci mówię że tu chcę wysiąść... otwieraj natychmiast, ja tak chcę!...
— Kiedy pan Scypio chce... to otwórz,... — przesadzonym i pełnym formalności tonem rzekła guwernantka.
Lokaj spuścił stopień i chciał wziąć na ręce chłopczyka którego nazywano panem wicehrabią lub panem Scypionem. Ale chłopczyk podnosząc laseczkę którą trzymał w ręku, odtrącił nią lokaja, i rzekł:
— Nie dotykaj mię!... sam wysiądę...
— Pan Scypio chce sam wysiąść, powiedziała guwernantka dając znak lokajowi aby się oddalił. Daj mu pokój.
Wtedy pan Scypio dosyć zgrabnie i lekko zszedł po stopniach powozu, podczas gdy lokaje, upudrowani, sześć stóp wysokości mający, stali po obu stronach drzwiczek z odkrytemi głowy.
Skoro pan Scypio wysiadł, widząc że drugi chłopczyk to samo uczynić pragnie, zawołał:
— Nie... Robercie, ty nie wysiądziesz.. Zostań, ja chcę żeby Regina pierwej wysiadła... Powóz do mnie należy.
Nieukontentowany Robert z widoczną niechęcią usłuchał.
Ładniuchna dziewczynka, nieco słuszniejsza od Baskiny, lekko wyskoczyła z powozu, a za nią Robert i guwernantka, która zwracając mowę do sześcioletniego wicehrabi, spytała:
— Scypionie.... czy teraz będziesz jadł podwieczorek, czy później?
— Wszak, tutaj Regino, będziemy jedli? rzekł chłopczyk do dziewczynki.
— Co! — szyderczym tonem odpowiedziała dziewczynka; ja nie powiem ani tak, ani nie. Gdybym powiedziała tak, wiem, że ty co lubisz sprzeciwiać się i tyle jesteś kapryśny, powiedziałbyś nie.
— Co prawda, to prawda — dodał Robert, — Scypio najmniejszy, a jednak trzeba to robić co jemu się podoba.
— Bah... bo ja mam powóz a wy nie... dumnie odpowiedział wicehrabia.
— I mój ojciec ma także powóz, rzekł Robert zraniony w miłości własnéj.
— Prawda, ale tylko jeden, i nigdy ci go nie pożycza... mój ojciec zaś ma pięć czy sześć powozów... a ten jest mój i tylko dla mnie.
— Mnie — wesoło rzekła Regina — bardziéj jeszcze żałować potrzeba niż Roberta... bo mój ojciec nie ma żadnego powozu...
— To też, ja ci daję miejsce w moim, pyszniąc się rzekł wicehrabia.
Podczas téj rozmowy, służący wydobyli z powozu eleganckie pudełko, rozesłali serwetę na kamiennym stole i ustawili na nim smaczny podwieczorek.
Srebra i kryształy błyszczały przy promieniach słońca wskroś gałęzi wielkich dębów ugór ocieniających.
Bamboche, Baskina i ja, ukryci w krzakach, przytuleni jedno do drugiego, nieruchomi i prawie nieoddychający, podziwialiśmy w milczącém zdumieniu ten oślepiający i nowy dla nas zbytek. To podziwienie okazywaliśmy tylko lekkiém potrąceniem, ilekroć postrzegliśmy jaki świeży przysmak podany na srebrnym półmisku. Od wczoraj nic jeszcze nie mieliśmy w ustach; mogła być wtedy godzina trzecia lub czwarta; widok więc tak apetycznych potraw mocno głód nasz drażnił, kiedy przeciwnie, z wielkiém naszém zdziwieniem te szczęśliwe dzieci, zaledwie po troszku wszystkiego skosztowały.
Za wicehrabią Scypionem stało dwóch galonowanych lokai, którzy mu usługiwali z pełną uszanowania czołobitnością, usiłując, równie jak guwernantka, uprzedzać najmniejsze życzenia tego zepsutego dziecka.
Zaledwie wicehrabia dotknął jakiéjś potrawy która szczególny w nim wzbudzała apetyt, zaraz wziął swą szklankę napełnioną wodą i winem i wylał na potrawę głośnym wybuchając śmiechem.
— Ależ Scypionie, po co to psujesz? rzekła guwernantka.
— Już nie chcę jeść, odpowiedział wicehrabia.
— Lecz ja byłbym jadł jeszcze, zawołał Robert.
— No to będziesz jadł co innego;wszak tu mamy co jeść. Zresztą... to była moja potrawa.
Oburzony Bamboche nagle się poruszył, i mruknął:
— Ha!... smarkaczu... czekaj!
Baskina i ja trąciliśmy go łokciami. — Zamilkł.
Wtém zdziwiony i rozgniewany wicehrabia zawołał:
— Co widzę! czemu tu nie ma śmietany?
— Wiesz przecie Scypionie że chorujesz od śmietany, i dlatego nie wzięliśmy jej z sobą — powiedziała guwernantka.
— Ja koniecznie chcę śmietany.
— Ależ...
— Powiadam że chcę koniecznie!... Niech zaraz przywiozą śmietany!
A że guwernantka sprzeciwiała się temu żądaniu, pan wicehrabia poczerwieniał, i jak każde zepsute dziecię, takim się uniósł gniewem, że omal niedostał konwulsyj.
Wtedy guwernantka rzekła jednemu z lokajów:
— Pan Scypio może zachorować z tak wielkiego gniewu; weź powóz i pojedź natychmiast po śmietanę.
— Ja ci tu zaraz... dam śmietany... łotrze! — znowu mruknął Bamboche, mimo żeśmy go pilnowali.
— Ale zkądże wziąć śmietany? — rzekł lokaj do guwernantki. — W lesie bardzo o nią trudno.
— Pojedź do Mortfontaine... tam pewno dostaniesz. Udasz się w jednę stronę, a Jakób w drugą.
Róbcie co chcecie, ale koniecznie przywieźcie śmietany, bo pan Scypio znowu może dostać konwulsyj tyle dla niego niebezpiecznych.
Lokaje oddawna zapewne przyzwyczajeni do ulegania dziecinnym kaprysom pana wicehrabiego, wsiedli za powóz zaleciwszy stangretowi aby ruszył jak najspieszniéj w stronę Mortfontaine.
W kilka chwil później guwernantka rzekła:
— Zleś zrobił Scypionie, żeś odesłał powóz; chmurzy się, a nim wrócą nasi ludzie, burza nas tu zaskoczyć może.
— Cóż ztąd?... Ja chcę śmietany — uporczywie odpowiedział wicehrabia, i dla przepędzenia czasu zaczął rzucać piasek, trawę i ziemię na resztę podwieczorku którego Robert i Regino ani dotknęli.
Pożądliwa uwaga z jaką patrzałem na tak apetyczny podwieczorek, ustąpiła wkrótce mniéj materyalnemu zajęciu: nie mogłem oderwać wzroku od czarownéj twarzy panny Reginy.
Dotąd, podług mnie, Baskina była najpiękniejszą w świecie dziewczynką; ale piękność Reginy tak uderzająco różniła się od piękności naszéj towarzyszki, że podziwiając jednę, można było bez jéj ukrzywdzenia podziwiać i drugą.
Baskina była blondynka; ale jéj cera zrazu białawo różowa, skutkiem koczującego życia i ćwiczeń na słońcu wykonywanych, straciła połysk i nabrała pozłoty brunetkom właściwéj; Regina przeciwnie miała wtedy czarne jak atrament włosy, płeć oślepiającéj białości a trzy ziarna piękności, trzy czarne niby axamitne znamiona, może nawet za nadto widoczne... jedno w kącie lewego oka tuż przy skroni, drugie nieco poniżéj górnéj wargi, a trzecie u spodu podbródka,... tem mocniéj jeszcze odbijały przezroczystość cery i purpurę jej ust.
Mimo tych trzech małych hebanowych muszek dodających Reginie tyle powabu, fizyonomia jéj wydała mi się za nadto poważną na jéj wiek; jéj wielkie czarne oczy były zarazem przenikliwe i myślące, zaś małe usta i lekko wystający podbródek nadawały jéj rysom wyraźną cechę rozwagi i stałości; długie, fryzowane, czarne włosy, igrały wokoło nadobnéj i wysmukłéj jak u ptaka szyi. Miała na sobie białą muszlinową sukienkę i majtki koronką obszyte; jéj małą nóżkę ubierała przezroczysta pończoszka i bóciki z ciemno czerwonéj skórki. Pasek miała z wiśniowéj wstążki, która także zdobiła jéj okrągły słomiany kapelusz.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszystkie te okoliczności mocno utkwiły w mojéj pamięci... Niestety! któżby mi był powiedział że kiedyś!... lecz, nie uprzedzajmy wypadków......
Niepomny ani na głód, ani na Baskinę, ani na Bambocha, ani téż na przykre nasze położenie, miałem wlepiony wzrok w Reginę; kilka razy czułem że policzki i czoło moje rumienią się, pałają, że serce moje to się ściska, to znowu bije gwałtownie. Gdyby nie przykład i zapatrywanie się na przedwczesne miłostki Bambocha, rzadka piękność tego dziecka nie byłaby zapewne wzbudziła we mnie tak pełnego trwogi podziwu, podziwu który wkrótce podwyższyła silna sympatya; bo Regina 0otyle była wyrozumiałą i skromną, o ile wicehrabia samowolnym i kapryśnym; kilka razy nawet oparła mu się z miną dziecinnéj godności i dowcipnego szyderstwa które mię zachwyciło.
Robert, drugi chłopczyk, wzrostem prawie równy Bambochowi, ale daleko wysmuklejszy, miał twarz bardzo ładną; udawał nieco małego panka i często na stronie po cichu rozmawiał z Reginą.
Ta poufałość, oraz uprzejmość jaką Robert okazywał Reginie podczas podwieczorku, co w jego wieku dosyć było uderzającém, gniewały mię mimowolnie. Robert równie jak i Scypio ubrany był w okrągłą kurteczkę i jasne spodnie, a koszulkę jego kończył mały karbowany kołnierzyk podwiązany jedwabną chusteczką.
Wymieniam tu te szczegóły,... naprzód dlatego że tak dalece utkwiły mi w pamięci, iż po wielu latach, za pierwszém spojrzeniem poznałem te osoby, chociaż od owéj sceny, w młodocianych moich latach wydarzonej, więcéj ich nie widziałem a potém dla tego że elegancka powierzchowność tych szczęśliwych dzieci, wkrótce stanowić miała dziwny kontrast z naszemi łachmanami, bo bluza moja i Bambocha jak niemniéj licha suknia Baskiny okrutnie się w krzakach poszarpały, zwłaszcza że wyjąwszy świetne akrobatyczne kostiumy nasze, zwykle bardzo licho byliśmy ubrani.
Tak więc milczący i ukryci, byliśmy świadkami podwieczorku tych trojga dzieci.
Powóz dawno już odjechał, gdy dalekie uderzenia piorunów i gwałtowne podmuchy wiatru zapowiadały nadchodzącą burzę.
Nagle Bamboche, dotąd zamyślony i smutny, wstał mówiąc:
Chodźcie za mną.
I odsunąwszy gałęzie, które nas ukrywały, wszystko troje pokazaliśmy się na ugorze, na którym znajdowali się guwernantka, Regina, Robert i wicehrabia Scypio.




8.
Mali bogacze.

Blada i wklęsła twarz Bambocha, ustrojonego w lichą grecką czapkę, z pod któréj wyglądały długie, czarne i najeżone włosy; poszarpana bluza: silna i nad wiek wybujała postawa, surowa fizjonomia, również nędzne ubranie moje i Bnskinv, musiały zapewne pojawienie się nasze uczynię dosyć przerażającym.
Robert i Regina skoro nas ujrzeli, skupili się obok guwernantki, Scypio zaś, najmniéj przelękły choć najmniejszy, zawołał:
— Patrzcieno... to mali ubodzy... Czegóż oni żądają? Ale jacyż brzydcy i brudni!...
Bamboche zdjął czapkę, przybliżył się do guwernantki, i rzekł tonem łagodnym, wzruszonym, zupełnie przeciwnym jego energicznéj fizjonomii:
— Łaskawa pani, racz spełnić, czyn szlachetny który cię uszczęśliwi... równie jak tych małych paniczów i panienkę.
— Ależ — odpowiedziała coraz mocniej zdziwiona guwernantka; — nie wiém... czego ode mnie żądacie... Dlaczego ukrywaliście się w tym lesie?
— Oto, łaskawa pani — żarliwie mówił Bamboche, wyznam szczerze, że wszystko troje jesteśmy sieroty... bez sposobu do życia... przybywamy z bardzo daleka... należeliśmy do trupy skoczków, ale obaczywszy że to nam na złe wyjdzie, że zostaniemy niepoczciwemi, uciekliśmy. Jesteś pani bogata... dopomóż abyśmy zostali poczciwymi ludźmi... pragniemy pracować... chcemy być dobrymi... Dotychczas tak dalece byliśmy nieszczęśliwi, że wielce nam dopomoże, kto choć cokolwiek zajmie się naszym losem... Racz, łaskawa pani, przeznaczyć nam jaki kącik w twoim domu, zanim umieścisz nas u jakiego rzemieślnika... bo wybierać nic będziemy... wszak tylko pragniemy czegokolwiek nauczyć się, byleby uczciwie na chleb zarabiać... Jesteśmy odważni, a tyle już wycierpieliśmy, iż żadne rzemiosło przykrém dla nas nie będzie... ale przedewszystkiém potrzebujemy żyć z uczciwymi ludźmi... Doprawdy, już czas po temu... a nawet więcéj aniżeli czas...
Guwernantka milczała, nie wiedząc co począć.
Dzieci spojrzały po sobie, ale nie zdawały się rozumiéć słów Bambocha, a jednak wyrażał się z tak chwalebném postanowieniem, z tak szczerém wzruszeniem, że parę razy dostrzegłem łzę w jego oku.
Przychodząc mu w pomoc, rzekłem:
— Tak, łaskawa pani... niech ten mały panicz (i wskazałem na Scypiona) za pozwoleniem swoich rodziców zajmie się mną... ten drugi znowu moim towarzyszem, a ta ładna panienka... naszą towarzyszką; a nie będziecie państwo żałować tego...
— O... nie... niezawodnie nie, moja panno... — rzekła Baskina błagającém spojrzeniem szukając spojrzenia Reginy, któréj ja także nie spuszczałem z oczu; gdyż patrząc na nią zblizka, znalazłem ją jeszcze daleko piękniejszą; jakieś pomieszanie aż do głębi mię przejmowało.
— Ej co tam! — wzruszając ramionami, dumnie i z obrazą rzekła guwernantka, — wasze żądanie nie ma sensu; my was wcale nie znamy... nie wiemy czém jesteście. Chcecie żeby ci panowie i panienka prosili rodziców aby się wami zajęli; czy to być może?
— A jednak jesteśmy bardzo nieszczęśliwi... — dźwięcznym głosem powiedział Bamboche... — jesteśmy godne politowania sieroty... doprawdy łaskawa pani... Marcin dobrze powiedział: niech każde z tych dziatek zajmie się jedném z nas; one tak bogate... tak szczęśliwe!... To ich nic kosztować nie będzie, a prawdziwe szczęście przyniesie; bo kiedyś znajdą w nas przyjaciół... braci... którzy się za nich zabić damy.
— Słyszycie... te żebraki mówią, — pogardliwie rzekł Scypio, — że będą naszymi przyjaciółmi... braćmi! Albo ja chcę przestawać z żebrakami?...
— Mój dobry paniczu, — bliżej przystępując przenikliwym głosem rzekł Bamboche, — zawsze byłeś szczęśliwy... wszak prawda?... nigdy nie znałeś głodu, ani zimna, ni nędzy... nigdy cię nic bito.. Chciéj się tylko postawić na naszém miejscu,.. na miejscu biedaków, którzy wiele ucierpieli... a pewno dobrym dla nas będziesz...
— Jaki to głupiec! — rzekł Scypio, — pyta mię czy ja znam głód i zimno.
Widziałem że dolna warga Bambocha zadrgała, jak to zwykle miało miejsce gdy powściągał wrodzoną porywczość; jednak spokojnie się jeszcze zachował.
Sama tylko Regina zdawała się być wzruszoną, dwakroćb iała jéj twarz zarumieniła się. Ostrożnie, z zajęciem i prawie z trwogą przystąpiła do Baskiny...
Ta, zachęcona, również zbliżyła się do Reginy, wyciągając ku niéj ręce; ale Regina, czyto z przestrachu, czy też dla braku namysłu, żywo się cofnęła....
Drugi raz, zdawała się znowu przezwyciężać to wahanie się, lecz srogie spojrzenie guwernantki poparte wyrazem:
— Regina!...
sparaliżowało tkliwe chęci dziecięcia.
Niebo coraz bardziéj się chmurzyło.
Kilka błyskawic mignęło się pomiędzy drzewami lasu; guwernantka zaczynała mocno się niepokoić, i gorzko rzekła Scypionowi:
— Wszystkiemu winny twoje głupie kaprysy, zepsuty chłopcze, odesłałeś powóz, a oto burza wisi nad nami...
— Co to szkodzi?... Chcę śmietany i mieć ją będę, — powiedział Scypio.
Guwernantka wzruszyła ramionami i obróciwszy się do Bambocha, który pokornie, spuściwszy oczy, w pocie czoła i z uszanowaniem oczekiwał odpowiedzi na prośbę naszę, rzekła:
— Jestem guwernantką pana Scypiona, syna pana hrabiego Duriveau; pana Roberta i pannę Reginę powierzyli mi ich rodzice, zezwalając aby tu zjedli podwieczorek z panem Scypionem; nie mogę więc samowolnie zobowiązywać się do zajęcia się tobą i twojemi towarzyszami, bo to, czego żądacie jest szaloném... i niedorzeczném. W istocie gdyby się zajmowano wszystkiemi żebrakami, których napotykamy... słowem to śmiechu godne.
— Moja łaskawa pani, — mówił dalej Bamboche błagalnym głosem, ostatnich sił dobywając, aby rozczulić tę kobietę, — gdybyś pani znała nasze położenie... lada chwila mogą nas aresztować jako włóczęgów... mogą nas wtrącić do więzienia aż do lat ośmnastu... a jednak, o cóż prosimy?-o wsparcie, o robotę, o chléb, wodę, słomę i miejsce u jakiego rzemieślnika... nic więcéj... Gdzież jest bogacz, któryby nie mógł udzielić takiéj jałmużny ubogiemu, zwłaszcza kiedy ten błaga o nią z głębi serca.. i ze łzami w oczach?...
W rzeczy saméj, dwie łzy spłynęły po wklęsłych jagodach Bambocha.
Regina piérwsza je postrzegła, i drżącym głosem po cichu rzekła do guwernantki:
— Patrz panna, on płacze!
Guwernantka sama zdawała się być wzruszoną, a Robert zwracając się do niéj, powtórzył także:
— Prawda, on płacze.
— Ah! tak... szyderczo wtrącił Scypio, — ojciec powiada że żebracy zawsze udają płaczących... żeby nam łatwiéj pieniądze wykradać mogli.
— Jakże ja nie cierpię tego malca! — rzekła mi po cichu Baskina, — Bamboche pewno się rzuci na niego... i dobrze mu tak.
Ale prośba Bombocha tak była stanowcza, tak serdeczna i szczéra, iż go impertynencye wicehrabiego wcale nie zrażały; to też postrzegając wzruszenie guwernantki, rzekł jéj znowu:
— Łaskawa pani, usłuchaj dobrego natchnienia, ulituj się nad nami, przedstaw nas panu hrabiemu o którym wspomniałaś; pewny jestem że go to nie rozgniewa; wreszcie bądź pani spokojna, już my go ubłagamy, tylko weź nas pani z sobą... pozwól nam wsiąść za pojazd.
— W moim pojeździe... te żebraki!... zawołał zdumiały wicehrabia, — no proszę! to mi się podoba!
— Gdybyś znał pana hrabiego Duriveau, mój mały przyjacielu, z westchnieniem rzekła guwernantka do Bambocha, przekonałbyś się że on mniéj niż kto inny przystałby na twoje szalone żądanie... Ja, to tylko dla was uczynić mogę...
Ty przerywając sobie, prawdziwie wzruszona guwernantka, uznała za rzecz stosowną dać swym wychowańcom lekcyę praktycznego miłosierdzia.
Wydobyta woreczek z kieszeni, odliczyła trzy sztuki po dziesięć su,i dając je każdemu z trojga bogatych dzieci, rzekła dobitnie:
— Widzicie kochane dziatki, jak wielka jest różnica między wami a tymi biédakami; należy miéć dobre serce i litość, nad nimi: dajcież każdemu z nich po dziesięć su i pozwólcie, niech zabiorą resztę naszego podwieczorku.
— Ale, — bojaźliwie odezwała się Regina, — kiedy Scypio narzucał we wszystko piasku i ziemi...
— Bądź spokojna, Regino, — odparła guwernantka, — troszkę piasku bynajmniéj ich nie zrazi; oni nigdy w życiu nie jedli podobnych potraw.
Potém obracając się do nas, dodała:
— Dostaniecie po kilka su; rozpostrzyjcie wasze bluzy, a wsypiemy wam resztę podwieczorku.
— Pani... smutnie powiedział Bamboche, — kilka su i reszty tego podwieczorku w niczém nie zmienią naszego położenia. Nie takiéj to żądamy jałmużny — dodał błagalnym głosem silnie załamując ręce; — my prosimy o jaki rodzaj pracy... o wyprowadzenie nas ze złego życia... taka jałmużna nie pochodzi z worka... ale z serca...
Według swojego sposobu widzenia rzeczy, guwernantka sądziła zapewne że czyni dla nas wszystko co może i co się godzi; bo téż, zniecierpliwiona natręctwem Bambocha, rzekła mu gorzko:
— Kiedyście tacy wybredni, tacy trudni, to idźcie sobie precz... dajcie nam pokój. Dawaliśmy wam co było można... odejdźcie: bo zresztą, tego już za nadto.
— Gdyby tu byli moi lokaje, toby was pięknie nogami ztąd odpędzili, — rezolutnie rzekł Scypio.
— Prawda, bo téż okropnie nudni ci ubodzy! — dodał Robert rzucając nam pod nogi swoje dziesięć su: — Idźcie sobie precz... dodał.
Scypio zamiast rzucić nam pod nogi swój pieniądz, chciał go cisnąć w oczy Bambocha, ale trafił w piersi.
Widziałem ze Regina z całéj duszy pragnęła złożyć swoje ofiarę w rękę Baskiny, ale nie śmiała...
— Czy wy pójdziecie, — rozkazująco zawołała guwernantka zwracając mowę do nas; — co za niepojęty upór! No... weźcie wasze piéniądze, bierzcie albo nie bierzcie resztę podwieczorku... ale dajcie nam pokój, bo inaczéj uprzedzam, że jeżeli nadejdzie jaki leśnik, każę was aresztować...
W téj chwili piorun gwałtownie uderzył.
Prawie jednocześnie Bamboche pobladły od wściekłości, z okropnym wzrokiem przystępując do guwernantki, zawołał:
— Ah! to ak... otóż! gardzimy waszą jałmużną... czy słyszycie? nie chcemy waszych resztek, które te gapie pośliniły, czy słyszycie!...
Bamboche okropnie wyglądał, i wyznaję, żem podzielał jego oburzenie; tyle pogardy, tyle opryskliwości w jałmużnie, obu nas zarówno dotknęło; a potém, mamże wyznać? uczuwałem już jakąś niepewną nienawiść i zazdrość przeciw Robertowi, który skoro tylko usłyszał groźnie powstającego Bambocha, zbliżył się do Reginy jakby jéj chciał bronić.
Boleśnie upokorzona Baskina, rzekła mi po cichu, tonem nienawiści, i ze łzami w oczach;
— O!... ci mali bogacze!
Guwernantka na chwilę przerażona, bo las był samotny a fizyonomie nasze niebardzo zapewniające, uspokoiła się sądząc że ma tylko do czynienia z dziećmi, i znowu rzekła z pogardą i gniewem:
— Ah! to rzecz niesłychana, żeby to żebractwo tak hardo przyjmowało ofiarowaną sobie jałmużnę!...
Bamboche po piérwszym wybuchu gniewu, przez chwilę milczał i rzucał wkoło siebie ponure spojrzenia, jakby przemyślał nad jakim złowrogim zamiarem.
Nagle, zwinny jak dziki kot, niespodzianie rzucił się na guwernantkę, schwycił ją za gardło i zawołał na mnie:
— Marcinie... pilnuj obu smarkaczów... a ty Baskino nie puszczaj małéj!
Poskoczyłem ku Robertowi, który odważnie porwał karafkę i rzucił nią o moję głowę; uniknąłem tego ciosu i silnie chwyciwszy go wpół, łatwo o ziemię obaliłem; tymczasem, z przyrodzenia nieustraszony Scypio uczepił się nóg moich i chciał mię ukąsić, ale ja przygniotłem kolanem pierś Roberta i jedną ręką dostatecznie go powstrzymując; drugą uchwyciłem Scypiona za jego długie włosy, i również zdołałem nakazać mu pełną uszanowania postawę. Przez ten czas Baskina, posłuszna głosowi Bambocha, poskoczyła ku Reginie, i silnie trzymając jéj obie ręce, rzekła:
— Nie ruszaj się... ja ci nic złego nic zrobię.
Wszystko to odbyło się nadzwyczaj szybko; kiedyśmy machinalnie wykonali rozkazy Bambocha, spojrzeliśmy w celu przekonania się jak daleko zaszedł z guwernantką.
Biédna kobiéta, blada z przerażenia i łatwo pokonana przez Bambocha zbyt silnego i nad swój wiek słusznego, pozwoliła mu przywiązać się do drzewa swą własną, długą, jedwabną szarfą.
Potém Bamboche wyjął z pod bluzy parę pistoletów, któreśmy już u niego widzieli, i pokazując je guwernantce, rzekł:
— Jeżeli krzykniesz... to ci w łeb wypalę.
Widok broni do reszty przeraził guwernantkę; zamknęła oczy i jak nieczule ciało ugięła się pod własnym ciężarem, kiedy niekiedy tylko poruszało nią konwulsyjne drżenie.
Wtedy Bamboche zbliżył się do stołu, położył na nim pistolety, wziął karafkę z winem Madera, jak mi się zdaje, i aż po brzegi napełnił trzy szklanki, a potém obracając się do mnie i Baskiny, rzekł:
— Puśćcie... tych małych gałganów... oni się nie ruszą... bo inaczéj to...
I pokazał im pistolety.
Na tak straszną groźbę, Robert i sam nawet Scypio mimo zuchwałości swojéj, stanęli jak wryci, tymczasem Regina powodowana instynktowném uczuciem wstydu i odważnéj litości, pobiegła do guwernantki i usiłowała orzeźwić ją.
Bamboche spojrzeniem wskazawszy nam dopiero co napełnione szklanki, wziął swoję, wzniósł ją w górę i z dzikim zapałem, którego nigdy nie zapomnę, zawołał:
— Wychylmy to wino za nienawiść złym bogaczom!.... pomnijmy zawsze, żeśmy z całéj duszy pragnęli zostać uczciwymi, lecz że nam zagrożono więzieniem, że nas okrutnie z pogardą odepchnięto. Widzicie... kaleka bez nóg miał słuszność... Nienawiść złym bogaczom!
I za jednym pociągiem całą szklankę wychylił.
— Nienawiść złym bogaczom! — powtórzyła Baskina, czyniąc to samo.
I po raz piérwszy dostrzegłem na jéj dziecinnéj twarzy wyraz szyderczéj złośliwości, który mię uderzył...
— Nienawiść złym bogaczom! — rzekłem z kolei, pijąc równie jak moi towarzysze.
Jakkolwiek dziecinną zdawała się być ta scena, zawsze jednak pozostawiła we mnie złowieszcze wspomnienie.
Pioruny biły z łoskotem, wiatr dął okropnie, ulewny deszcz spadał wielkiemi kroplami, pod tém zieloném sklepieniem panowała już prawie zupełna noc, gdyż dzień miał się ku schyłkowi, a chmury zasłaniały niebo.
Mocne wino, za jednym pociągiem i na czczo wychylone, nie upoiło nas wprawdzie, lecz wzbudziło gwałtowną drażliwość.
— Teraz, — rzekł Bamboche obracając się do Roberta i Scypiona, którzy nie śmiejąc uciekać, skryli się pod kamienny stół, i łzy gorące wylewali, — teraz... kiedy te bogate malce... naśmiewają się z naszéj nędzy... pokażemy im co to jest...nędza.
Schylił się, i mimo oporu Roberta wyciągnął go z pod stołu za kołnierz, mówiąc:
— Daléj w drogę!... pójdziesz żebrać razem z nami... będziesz żył jak my!... Marcinie, weź pana wicehrabiego, — dodał szyderczo.
Ale zastanowiwszy się, puścił Roberta, odepchnął go i rzekł:
— Bah!... tobie dam pokój... boś raczéj głupi niż złośliwy... ale pan wicehrabia, pan Scypio, prawdziwe nasienie niegodziwego bogacza, pójdzie z nami... Ty Marcinie... weź małą... nie masz żony... a ona dosyć milutka... widziałem że ci wpadła w oko... weź, ja pozwalam!
— To... to, właśnie, chciałam powiedzieć... — zawołała Baskina równie jak my winem ożywiona, i nieukrywająca bynajmniéj pewnego rodzaju dzikiéj radości.
— Bierz... Marcinie, tę małą bogaczkę...wszak i mnie wydarto mojemu ojcu... tém gorzej!
— Daléj!... żywo!... rzekł Bamboche jedną ręką biorąc pistolety, a drugą wlokąc za sobą Scypiona, który wyrywał się i wrzeszczał przeraźliwie.
— Żywo, w drogę przez las... powóz może nadjechać, Marcinie, bierz twą żonę i umykajmy... a ty, jeżeli będziesz wrzeszczał, jeżeli się ruszysz, to cię zastrzelę! — dodał przykładając pistolet do czoła Scypiona.
Zagrzany winem, oczarowany pięknością Reginy, poskoczyłem ku niéj, i mimo że się uczepiła sukni guwernantki wołając o pomoc, mimo że rozpaczliwy opór stawiała, grubiańsko porwałem ją na ręce, i z największą łatwością uniosłem.
— Idź naprzód, Baskino, — rzekł Bamboche — i toruj nam drogę przez gęstwinę... Za kilka minut ściemni się zupełnie... znikną nasze ślady.
Po konwulsyjném szamotaniu się Reginy nastąpiła jakaś ociężałość i wyczerpanie, zdawało się że to nieszczęśliwe dziécię zupełnie postradało siły, czułem że omdlała, jéj głowa opadła na moje ramię, a zimny policzek dotknął mojego. Już czas jakiś brnęliśmy przez gęstwinę, wtém przestraszony, mimo woli zawołałem:
— Bambothe... mała zasłabła.
— No, no, — dzikim wybuchając śmiechem i ciągnąc za sobą Scypiona, zawołał: zaraz ty ją ocucisz.
A że noc zupełnie już zapadła, weszliśmy zatem w największą głębię lasu.




9.
Klaudyusz Gérard, nauczyciel wiejski.

Klaudyuszu Gérard! kiedy twoje nazwisko kreślę, ileż czuję dla ciebie uwielbieniu, ile miłości, ile niewygasłéj wdzięczności!
Wkrótce powiem jakim sposobem poznałem Klaudyusza Gerard.
Od chwili gdy w lesie Chantilly porwałem Reginę, a Bamboche uprowadzał wicehrabiego Scypiona, błądziliśmy po tym lesie; przypadkiem trafiliśmy na patrol żandarmów. Scypio zawołał o pomoc. Przelękli, puściliśmy oboje dzieci, sami ucieczką się ratując.
Ciemność nocy, gęstwina, wreszcie zwinność nasza przyszły nam w pomoc, uszliśmy pogoni ciężko uzbrojonych żołnierzy. Nade dniem opuściliśmy las i udaliśmy się drogą do Luwru wiodącą, zostawując Paryż za sobą.
Gdy dobre chęci nasze na niczém spełzły, złe namiętności odradzać się w nas zaczęły daleko silniéj, z większą goryczą i nienawiścią niż dawniéj; odmowa, pogarda, jakich doznaliśmy, dawały dostateczne i sprawiedliwe powody do wytrwania w złém.
Weseli, ze wszystkiego szydzący, zuchwali, szliśmy wprost przed siebie, omijając jedynie większe miasta, gdzie policya zwykle daleko czujniejsza; po ulicach zaś żebraliśmy, lub śpiewali przed karczmami, kradnąc tu i owdzie co się tylko nadarzyło, jużto schnącą na płotach bieliznę, już zbłąkany drób i t. p. sprzedawaliśmy nabyte tym sposobem rzeczy za co było można, pod pozorem żeśmy je znaleźli, a na traktach rzadko kiedy kupców brakowało; nocowaliśmy zaś to w stodołach lub stajniach które nam z litości otwiérano, to w stértach zboża w których urządzaliśmy sobie schronienie, gdy nastała zima.
Nie znałem nigdy wrażenia gry; ale Bamboche, który późniéj za pomocą, jeżeli nie występnych to przynajmniéj niebardzo skrupulatnych środków, mógł rozrządzać dosyć znaczną summą i grywał z rozmaiłem szczęściem, powiedział mi, i sam się przekonałem, że wrażenia gry najbardziéj podobne są do nieustannych zmian obawy i nadziei, przestrachu i radości, dostatku i braku, jakie znamionowały każdy dzień naszego włóczęgostwa.
Gdzie dziś noc przepędzimy? czy obfitą dostaniemy jałmużnę? czy kradzież pójdzie pomyślnie? czy Baskina dosyć uzbiera za swe śpiewki? czy nas nie schwytają na złym uczynku?...I kradnąc jakiéjże to doznawaliśmy obawy i trwogi! a gdyśmy sobie bezkarnie już co przywłaszczyli i bezkarnie także sprzedali, jakaż wtedy radość, duma, obok szyderstwa z okradzionego!
Takie to prawie co dzień miotały nami uczucia. Traf, nieprzewidziane przygody, stanowiły życie nasze; jakoż późniéj gdy przebyłem rozmaite koleje, nie przypominam sobie abym żył, nie powiem szczęśliwiéj, lecz prędzéj jak w owéj awanturniczej epoce mojego istnienia.
Jeżeli obok władającéj nami fatalności, przypuścić można co na umniejszenie hańby i zgrozy ówczesnego postępowania naszego, to chyba dziecinną swawolę naszę, bo podług pojęć dziecinnych nie tyle dopuszczaliśmy się kradzieży, jak raczéj pustoty którąśmy się chlubili... dokazywaliśmy,.. a żandarm był dla nas tém, czém nauczyciel dla niesfornego ucznia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zbliżyliśmy się do małéj wioski rozłożonéj w dolinie, którąśmy postrzegli zdala, z wyniosłości gdzie był krzyż kamienny. Dzień się miał ku schyłkowi; spodziewaliśmy się znaleźć tam schronienie na noc, zwłaszcza że zimno mocno dokuczało; było to w początkach lutego.
Dążąc przez pola, dosięgliśmy wkrótce pierwszych chat wioski; jedna z nich dosyć odosobniona, uboga i nędzna, miała okno otwarte na ścieżkę po któréj postępowaliśmy; z drugiéj strony téj ścieżki zalegała gęstwina jałowcu.
Bamboche szedł naprzód, za nim Baskina, a nakoniec ja... Nagle Bamboche zatrzymał się, pilnie spojrzał w nizkie okno chatki, i zdziwiony żywo się ku nam obracając:
— Pieniądze... zawołał po cichu — może więcéj jak sto franków!...
I skinieniem nakazał nam milczenie, dał znak abyśmy się zbliżyli.
Wtedy ujrzeliśmy przez to okno, coś nakształt opłotek oddzielających to miejsce od obory i stanowiących wązkie przejście. Bamboche pokazał palcem na posłanie i w kącie tych opłotek stos pięciofrankowych pieniędzy, błyszczących promieniem zachodzącego słońca.
W chatce panowała zupełna cisza; przez oborę widać było w dali otwarte drzwi prowadzące na dziedziniec pełen gnoju.
Po chwili namysłu Bamboche rzekł:
— Baskino, idź, czuwaj na ścieżce, ja i Marcin wejdziemy przez to okno do chatki; potém Marcin zamknie drzwi od stajni, aby mię nie postrzeżono gdy będę zabierał pieniądze... to nam zajmie nieco czasu.
— Zgoda — odpowiedziałem — ty weź pieniądze... a ja pójdę zamknąć drzwi.
— W razie pogoni — dodał Bamboche — pamiętajcie uciekać każde w swoję stronę; za trzy lub cztery godziny zgromadzimy się znowu na trakcie, pod kamiennym krzyżem, zkąd najpierwéj postrzegliśmy wioskę.
— Dobrze, — odrzekłem wraz z Baskiną, — znamy to miejsce, pamiętamy krzyż.
Bamboche tedy dał znak Baskinie aby odbywała czaty na ścieszce, a sam wskoczył przez otwarte okno do małéj kryjówki.
Uczyniłem to samo, i podczas gdy on pobiegł zabrać pieniądze z posłania, czémprędzéj poskoczyłem aby zamknąć drzwi od obory. Wtém jakiś człowiek, idący z dziedzińca, tak że go postrzedz nie mogłem, nagle pojawił się przede mną i choć nieco zdziwiony spytał łagodnie:
— A co ty tutaj robisz moje dziecko?
Zamiast odpowiedzi, krzyknąłem podług umowy z Bambochem i rzucając się do nóg przybyłego, tak gwałtownie objąłem je mojemi rękami, że on nie przewidując téj napaści, utracił równowagę, i padł... przez kilka sekund, napróżno usiłował podnieść się, gdyż z całą zajadłością krępowałem mu nogi.
Niedługo jednak tę korzyść miałem w tak nierównéj walce. Człowiek ten wnet schwycił mię silną ręką wytrącił ze stajni i wyprowadził na dziedziniec, aby zapewne lepiéj mi się przypatrzyć, nie postrzegając wcale że go okradziono i że ja miałem udział w téj kradzieży.
Bez najmniejszego oporu szedłem za nim; uradowany myślą że Bamboche i Baskina mieli czas umknąć.
— Co to znaczy? — rzekł Klaudyusz Gérard.
Był to bowiem on; ton mowy jego oznaczał raczej zdziwienie niż gniew.
— Za kogo ty mię bierzesz?... dlaczego padasz mi do nóg?.
A potém baczniej się we mnie wpatrzywszy, dodał:
— Aleś ty nie z naszej wsi?
Milczałem.
— Zkąd jesteś? zkąd przybywasz?
Ciągle milczałem, aby przedłużając badanie, tém bardziéj zapewnić ucieczkę moich wspólników.
— No, moje dziecię — z ojcowską słodyczą mówił Klaudyusz éerard — wytłumacz się... ty coś ukrywasz... drżysz... zdajesz się być wzruszony... jesteś blady... spojrzyjno na mnie.
Po raz piérwszy wzniosłem oczy na Klaudyusza Gérard. Był on wówczas nauczycielem w owéj gminie, a w swoim sposobie widzenia obowiązek ten stawiał na równi z każdém świętem posłannictwem.
Ujrzałem wtedy przed sobą trzydziestoletniego mężczyznę, średniego wzrostu, silnéj budowy; miał na sobie nędzną bluzę tu i owdzie połataną; bose nogi tkwiły do połowy w ciężkich, słomą wysłanych, drewnianych trzewikach, na głowie miał siwy pilśniowy kapelusz, nizki, z szerokiém skrzydłem; jego wydatne lecz nieregularne rysy wyrażały melancholijną słodycz i powagę.
— Nie chcesz mi więc odpowiedzieć, moje dziécię? — mówił znowu Klaudyusz Gérard, zawsze zdziwiony i nieco już niespokojny.
— Ale czekajno — dodał żywo — od kwadransa byłem na podwórzu, i nie widziałem żebyś tu wszedł... Zkądże wziąłeś się w stajni?...
I nagle, jakby mu nowa myśl przyszła, zawołał:
— Okno w moim pokoju otwarte było!... i piéniądze...
— Nic... to niepodobna... aby takie dziecko... Jednak kiedy mię schwycił za nogi... krzyknął... może to było hasło...
I to mówiąc, Klaudyusz Gérard znowu wziął mię za rękę, przeprowadził przez stajnię i szybko zdążał do tak zwanego pokoju swojego, gdzie wszedłszy, rzucił okiem na posłanie i postrzegł że pieniądze zniknęły.
Wtedy mocno mną wstrząsając, zawołał:
— Nieszczęśliwy malcze!... okradziono mię... ty o tém wiedziałeś.
Nie odpowiedziałem ani słowa.
— Czy ty powiész?... kto ukradł moje pieniądze? — groźno zawołał.
Znowu milczałem.
— O mój Boże! — z rozpaczą chwytając się rękami za głowę, rzekł Klaudyusz Gérard, — skradziono mi powierzone pieniądze... skradziono.
Korzystając z rozpaczliwego poruszenia Klaudyusza Gérard, wymknąłem się... ale schwycił mię w chwili gdym przełaził przez okno.
— Złodzieje, których wspólnikiem jest ten nieszczęśliwy malec, nie mogą być daleko, — zawołał.
Potém patrząc na mnie miotany to gniewem, to boleścią, to litością, szepnął:
— W tym wieku... o mój Boże!... i już!!...
I nic więcej nie mówiąc, pociągnął mię za sobą, szybko przeprowadził przez stajnię, i na dziedzińcu zatrzymał się przed jakąś murowaną budą, nieco większą jak buda dla psa, i mimo rozpaczliwego oporu zamknął mię w téj kryjówce, któréj drzwi zewnątrz zaryglował żelaznym drągiem.
Próbowałem wydobyć się z tego więzienia, nie ściany jego były grube, a brakowało mi narzędzia do wybicia otworu; drzwi także były mocne, choć w niektórych miejscach przedziurawione; przytknąłem twarz do tych dziur, lecz... nic nie dostrzegłem... ani usłyszałem...
Przekonany o niepodobieństwie ucieczki, okropnego doznawałem udręczenia. Zapominając o własném mojém położeniu, myślałem jedynie o niebezpieczeństwach grożących Bambochowi i Baskinie, albowiem na żądanie Klaudyusza Gérard, wszyscy mieszkańcy wsi wyruszyć mogli i przytrzymać dwoje małych złodziejów. Myśl ta rozpaczą mię przejmowała, więcéj jednak obawa rozłączenia się z moimi towarzyszami.
— W więzieniu przynajmniéj — samolubną przyjaźnią powodowany rzekłem sobie, — byłbym razem z Bambochem i Baskiną.
W godzinę późniéj widziałem kilkanaście krów wchodzących na dziedziniec i zmierzających do obory; pędził je mały chłopak w moich latach. Prawie jednocześnie jakaś kobiéta, dosyć starannie ubrana, pokazała się na dziedzińcu i cierpkim, rozkazującym głosem bardzo niecierpliwie kilko razy zawołała:
— Klaudyuszu Gérard!
Słysząc te wołania mały pastuszek wyszedł z obory i rzekł:
— Pani Honorato, pan bakałarz wyszedł.
— Jakto! wyszedł? — cierpko wrzasnęła pani Honorata, — gdzież się u djabła włóczy?
— Ja nie wiém... W pokoju nie ma nikogo, a okno otwarte.
— Widzę że będę musiała zaczekać na pana bakałarza — z powstrzymywanym gniewem rzekła sama do siebie pani Honorata.
I z widoczną złością zaczęła się tu i owdzie przechadzać obok mojéj budki.
Była to kobiéta około trzydziestu pięciu lat wieku licząca, dosyć mała a bardzo otyła; brew miała gęstą i czarną, policzki okrągłe i mocno rumiane, minę zuchowatą i dumną; ubrana była w piękną jedwabną suknię, miała złoty łańcuch na szyi i czepek z wielkiemi kokardami, z pod którego wyglądały pukle czarnych i połyskujących włosów.
Pani Honorata już od dziesięciu minut mruczała coś pod nosem, wtém, ujrzałem że wraca Klaudyusz Gérard, blady, zmieniony.
Był sam.
Serce moje podskoczyło z radości. Bamboche i Baskina zostali ocaleni... nie schwytano ich.
Na widok Klaudyusza Gérard, pani Honorata czerwona ze złości, zbliżyła się ku niemu i grubiańsko zawołała:
— Wiedz wasan, że już od dziesięciu minut czekam tu na niego? gdzieżeśto bywał?... Ależ odpowiadaj!... gdzie byłeś?
Zdawało się że bakałarz prawie nie słyszy tej kobiéty; bo prowadząc ręką po zmienionéj i polem zlanéj twarzy, smutnie szepnął po cichu: Żadnéj nadziei! o Boże!... Te piéniądze już na zawsze stracone.
Tak więc Bamboche i Baskina już niewątpliwie mogli być spokojni. Rozpacz Klaudyusza Gérard dostatecznie mię o tém przekonywała.
Pani Honorata zdziwiona i rozdrażniona milczeniem bakałarza, zawołała:
— A to rzecz szczególna!... mówię do wasana, panie Gérard... a nic mi nie odpowiadasz...
— Przepraszam, pani Honorato, przepraszam, — przychodząc do siebie, wzruszonym głosem rzekł Klaudyusz Gérard, — szedłem właśnie...
— Co mię to obchodzi, gdzie pan szedłeś?... Już od kwadransa czekam na wasana.
Z wielkiem mojém zdziwieniem bakałarz ani słowa nie wspomniał o kradzieży, któréj padł ofiarą, lecz pokonywając wzruszenie, łagodnie i z uszanowaniem odpowiedział pani Honoracie:
— Przykro mi bardzo, żeś pani czekać na mnie musiała... nic wiedziałem że pani tu przyjdziesz... Cóż pani rozkaże?
— Naprzód, chciałabym wiedzieć dla czegoś wasan nie uporządkował i nie zamiótł zakrystyi, jakém to wasanu dzisiaj rano zaleciła?
— Właśnie zacząłem był zamiatać, ale nadeszła godzina lekcyi, i...
— Drwię ja z wasana szkoły!... zakrystya pierwsza niż szkoła. Czyż wasanu nie płacą za to abyś ją czysto utrzymywał?
— Prawda, pani Honorato... prawda.
— No, kiedy prawda, dlaczegożeś wasan taki próżniak? A gołębnik? Już przeszło tydzień ani nogą w nim nie postałeś, aż obrzydliwość bierze spojrzéć; ksiądz proboszcz tylko co go oglądał, aż mu serce pęka... wściekły też jest na wasana.
— Za pozwoleniem... pani...
— Może wasan powiész że ci nie płacą za czyszczenie gołębnika; ale cóż u licha! czy nie mógłbyś wasan wyświadczyć tej małéj przysługi księdzu proboszczowi!
— Pani Honorata wie dobrze, że czynię mu tyle przysług ile tylko mogę, — zawsze spokojnie i łagodnie odpowiedział bakałarz, — i skoro tylko będę miał wolną chwilę, zaraz wyczyszczę gołębnik.
— Trzeba koniecznie znaleźć tę chwilę.
— Znajdę, znajdę, pani Honorato.
— Spodziewam się... Ale, słuchajno wasan: ksiądz proboszcz kazał żebyś wasan wykopał grób na jutro rano. Ale wasan panie bakałarzu widzę gdzieś sobie bujasz...
— Grób... — żywo powiedział Klaudyusz Gérard, — to zapewne dla téj młodej pani? Już więc skończyła?
— Tak, skończyła, — sucho odparła pani Honorata, — właśnie wstawszy od stołu ksiądz proboszcz dał jéj ostatnie błogosławieństwo — ładne miał wety... dziękuję.
— Biédna kobiéta... — tonem bolesnéj litości rzekł Klaudyusz Gérard, — umiera tak młoda... tak ładna...
— Ja wcale nie żałuję ładnych kobiét, co to chociaż baronowe, wielkie damy, przecież z kochankami od mężów uciekają, — gorzko powiedziała pani Honorata.
— Ta dama, przez cały swój dwuletni pobyt w naszej wsi... żyła sama jedna ze służącą tylko; jéj nic zarzucić nie można! — surowo rzekł Klaudyusz Gérard.
— Tak, żyła sama jedna, bo kochanek ją tu osadził i dał długo czekać na siebie; o! to wszystko było z wyrachowaniem zrobione.
— Ileż córeczka téj damy cierpieć musi!... smutnie powiedział Klaudyusz Gérard, — przybyła biédna aby patrzeć na śmierć matki!...
— Dziwna rzecz, że mąż do tego stopnia był głupi iż jéj córkę przysłał.
— Ah! pani... czyliż, tak długie rozłączenie, małą było dla niéj karą?
— Dlaczegóż tyle dokazywała!
— Jakkolwiek winną być mogła ta kobiéta... czyliż można było odmówić jéj widzenia się z dziécięciem, skoro umierająca... po raz ostatni uściskać je pragnęła?
— O!... jabym nigdy na to nie pozwoliła.
— Jesteś pani zbyt srogą... pani Honorato... zbyt srogą, i słusznie, bo masz pani prawo po temu.
— Zapewne... Ale, wasan nie przywłaszczaj sobie prawa kazać mi czekać na siebie drugi raz. — Pamiętaj! żeby mi jutro zakrystya była zamieciona, a gołębnik wyczyszczony[2]. — Postaram się o to, — moja pani.
— Tak sądzę — wspaniałym krokiem oddalając się, rzekła księża gospodyni.




10.
Uwolnienie.

Rzadka łagodność i rezygnacja Klaudyusza Gérard, szczególne na mnie wywarły wrażenie; rozrzewniony wyrzucałem sobie żem miał udział w kradzieży, która sprawiała temu człowiekowi tak wielką boleść.
Już się prawie zupełnie ściemniło, gdy się pani Honorata oddaliła.
Klaudyusz Gérard poszedł ku stajni... ale zapewne na mnie wspomniał, bo nagle się zatrzymał, wrócił do mojéj budy i otwierając ją, rzekł:
— Pójdź za mną.
Postępując przed nauczycielem, towarzyszyłem mu do tak zwanego pokoju.
Ogrodzenie urządzone z lasów używanych do zamykania bydła przedzielało oborę od zakątka, w którym mieszkał Klaudyusz Gérard. Przy bladym blasku świecy, którą zapalił, postrzegłem nad łóżkiem nauczyciela kilka pólek zastawionych książkami; w kącie stała, oparta o ścianę, czarna drewniana tablica, na niéj były jeszcze kredą nakreślone liczby, a na kulawym stole rozsypane mnóstwo sexternów.
Nie wiedząc co Klaudyusz Gérard ze mną pocznie, spojrzałem nań niespokojny.
Zechce mię zapewne zmusić abym mu wyjawił moich wspólników, pomyśliłem, a potem wyda żandarmom, którzy zaprowadzą mię do więzienia, gdzie pozostanę aż do lat ośmnastu. O! raczéj umrę aniżeli wydam Bambocha i Baskinę! bohatersko powiedziałem sobie. Jednak myśl o naszém rozłączeniu, zbyt długiém a może i wiecznym, rozpaczą mię ogarnęła. Nie widziałem sposobu jak znaleźć znowu moich towarzyszy; jakby umknąć i połączyć się z niemi na oznaczoném miejscu schadzki;... a może już i za późno?
Klaudyusz Gérard nie mówiąc do mnie ani słowa, wziął z pułki prawie zupełnie czarny kawałek chleba i worek orzechów, położył to na stole i obok postawił dzbanek z wodą, potem ukroił chléb, dołożył nieco orzechów, i rzekł mi łagodnie:
— Jédz... jeźliś głodny...
Mimo niespokojność, mimo smutek mój, uczuwałem pożerający głód; od rana na czczo przebiegaliśmy pola; podwójnie więc rozczuliła mię ofiara człowieka, który miał tyle powodów użalania się na mnie.
Gdym gryzł chléb zbyt twardy i nożem na stole zostawionym łupał orzechy, Klaudyusz Gérard siedząc na swém posłaniu, zdawał mi się pilnie przypatrywać. Po niejakiej chwili, rzekł po cichu, mówiąc niby sam do siebie:
— Jednakże w fizyonomii jego przebija się łagodność i roztropność.
Nagle otworzyły się drzwi od obory, ledwie na klamkę przymknięte, i grubym głosem zawołano:
— Hola! hej! Klaudyuszu Gérard!
— Cóż tam? kto mię woła? — spytał nauczyciel.
— To ja, Bijou, pastuszek. Pan wójt mię przysyła... ale prędzéj, prędzéj!
— Cóż chcesz? — rzekł Klaudyusz Gérard. Wejdź.
— Dziękuję — powiedział Bijou, — boby mię krowy ubodły... mogę ztąd z wami rozmawiać... bo mi bardzo pilno.
— No... to mów.
— Pan wójt mówił żebyście przyszli jutro skoro świt, i przynieśli dzwon, każe wam coś wydzwaniać... ale pamiętajcie przyjść rano, żebyście ten rozkaz obdzwonić mogli nim ludzie w pole wyjdą.
— Mój kochany, powiesz panu wójtowi że to niepodobna, bo mi ksiądz proboszcz kazał jutro raniutko wykopać grób, w którym pochować mają tę młodą damę. A tego przecież na późniéj odkładać nie można...
— Ah, bah... ja... tam nic nie wiem... Pan wójt kazał to powiedzieć... to téż mówię... Ale, ale! i praczki także się skarżyły przed panem wójtem, że pralnia nie wyczyszczona, że zatém bielizna brudzi się mułem i odrażającym odorem przesiąka; a pan wójt powiedział żebyście jutro zaraz po obdzwonieniu wyczyścili pralnię.
— Mój przyjacielu, — mówił znowu Klaudyusz z niezachwianą łagodnością a lekką ironią, — powiesz panu wójtowi, że ksiądz proboszcz kazał mi także niezwłocznie wyczyścić swój gołębnik; dla tego nie wieém co mam piérwéj zrobić... ale że pralnia obchodzi całą gminę, to téż zajmę się nią zaraz po wykopaniu grobu; potém obdzwonię w godzinę powrotu z pola.
— Ah! no... pójdę i powiem to panu wójtowi... ależ będzie się na was wściekał, bo to zawzięty złośnik.
— Dobra noc ci mój chłopcze, — rzekł nauczyciel pragnąc zapewne skończyć tę rozmowę.
— Dobra noc wam Klaudyuszu Gérard, powiém panu wójtowi iż nie chcecie dzwonić jutro rano, mówił odchodząc posłaniec pana wójta.
Wtedy nie miałem jeszcze dokładnego wyobrażenia o rozciągłości i rozmaitości obowiązków bakałarza wiejskiego, a jednak zdziwiłem się nie mało, gdym usłyszał panią Honoratę rozkazującą w imieniu księdza proboszcza Klaudyuszowi Gérard, aby wykopał grób, zamiótł zakrystyą, i oczyścił plebański gołębnik; atoli zdziwienie moje było daleko większe, kiedy Bijou, pastuszek pana wójta, przybył z kolei, i znowu w imieniu pana wójta rozkazał Klaudyuszowi Gérard aby dzwonił, i naprawił pralnię.
Szczególniej zaś uderzała mię łagodność i rezygnacya, z jaką Klaudyusz Gérard zdawał się ulegać tym wszystkim obowiązkom, przyrzekając spełnić tak różnorodne rozkazy.
Po odejściu pastuszka, Klaudyusz Gérard przez chwilę milczał, wreszcie pilnie na mnie poglądając rzekł:
— Słuchaj... pieniądze które mi skradziono nie są moje... wspólnicy twoi umknęli, a więc pieniądze przepadły. Skoro się o nie upomną, jakże je oddać potrafię?... Było sto dwadzieścia franków... jestem ubogi i zbyt mało zarabiam iżbym mógł uzbierać taką summę... a więc aresztując ciebie... jako wspólnika kradzieży, miałbym jedyny środek udowodnienia jej.
I znowu zamilkł nie spuszczając ze mnie wzroku. Na tę groźbę, którą jak się poźniéj dowiedziałem, uczynił tylko dla próby, dreszcz mię przebiegł po całém ciele.
— Boisz się aresztu? — spytał.
— Tak jest... boję się... bo w więzieniu... sam... na zawsze rozłączony zostanę z moimi towarzyszami, a wolałbym raczéj umrzéć, niż rozłączyć się z nimi.
— Twoi towarzysze okradli mię; a ty ich bardzo kochasz?
— O! tak jest... tak... bardzo ich kocham... — ze łzami w oczach odpowiedziałem.
— Sądzę, że nie kłamiesz... jest to oznaka dobrego serca... Ale jakże możesz kochać złodziei, nędzników, którzy zapewne nadużywając twojego dzieciństwa, uczynili cię swym wspólnikiem?
Nic nie odpowiedziałem; osądziłem za rzecz rozsądną i roztropną zataić że wspólnicy moi byli w równych ze mną latach, nie chciałem udzielać Klaudyuszowi Gérard najmniejszego szczegółu o Baskinie i Bambochu, żeby go w błędzie pozostawić.
Widząc że milczę, nauczyciel mówił znowu:
— Któż są twoi rodzice? Jakże mogli w twoim wieku pozostawić cię samemu sobie?
— Nie mam rodziców.
— Nie masz rodziców?
— Nie... jestem podrzutkiem...
— Ah!... rozumiem, — z litośném westchnieniem zawołał Klaudyusz Gérard, — tak to, tak, zrazu opuszczenie... potém przykład występku... nakoniec sam występek... Biédna nieszczęśliwa istoto... jakże cię dłużéj obwiniać!
Melancholijne oblicze nauczyciela wyrażał wtedy tak głęboką litość, żem się nakoniec wzruszył.
Po chwilowym namyśle, Klaudyusz Gérard dodał:
— W twoim wieku... powrót na dobrą drogę nie jest jeszcze niepodobny... Bądź więc szczerym... wyznaj mi wszystko... a może...
— Nic ja nie mam do wyznania — opryskliwie odparłem, — nie chcę nikogo oskarżać, wolno panu wtrącić mię do więzienia.
Zamiast rozgniewać się za taką odpowiedź, Klaudyusz Gérard tylko wzruszył litośnie ramionami i rzekł łagodnie:
— Do więzienia?... Kiedym cię schwytał, i postrzegł że mię okradziono, czyż nie mogłem kazać cię przytrzymać... czyż nie mogłem rozgłosić kradzieży i wtrącić cię do więzienia?... ale tego nie chciałem... Gdybyś był dorosłym, nicby mię nie wstrzymało; kradzież jestto niegodziwa zbrodnia, i sprawiedliwość miejsce mieć powinna... Jednak, w twoim wieku... nieszczęśliwe dziecię... jeszcze nie wszystko stracone.... ale wtedy właśnie zniknęłaby dla ciebie wszelka nadziejo, gdyby cię wtrącono do więzienia... pozostałbyś tam aż do lat ośmnastu, i wyszedłbyś ztamtąd zatwardziałym, niepoprawnym zbrodniarzem.
— A więc, dobry, łaskawy mój panie... pozwól, niech się oddalę, — zawołałem załamując ręce, bo błysnął mi promyk nadziei.
— O! błagam, pozwól mi panie odejść ztąd... dziś jeszcze.
— I dokądże pójdziesz?
— Będę się starał złączyć z moimi towarzyszami.
— A cóż potém uczynisz?
— Zostanę przy nich.
— I znowu kraść będziesz?
— O! nie... nie zawsze.
— Ja kto nie zawsze?...
— Myśmy wtedy tylko kradli... kiedy już nie było innego środka.
— Pojmujesz więc... że lepiéj byłoby nie kraść wcale?
— Bah!... wiém, kto nie kradnie nie naraża się na przyaresztowanie... i wreszcie...
— Cóż wreszcie?...
— Mówią że kraść to niedobrze... ale skoro kto głodny... to musi jeść.
— Kiedyście nie kradli, z czegóżeście żyli?
— Żebraliśmy o jałmużnę... inną razą znowu Baskina śpiewała po karczmach, — zapomniawszy się odpowiedziałem.
— Baskina? — powtórzył Klaudyusz Gérard i spojrzał na mnie zdziwiony.
Żałując że mi się to imię wymknęło, nic nie odpowiedziałem. Przez kilka chwil nauczyciel milczał także. Nakoniec nie uważając niby na nagłe moje zamilknięcie, spytał:
— Dlaczego tak bardzo pragniesz połączyć się z towarzyszami?
— Bośmy poprzysięgli sobie że się nigdy nie opuścimy, — zawołałem.
— Zwyczajnie, dziecko twojego wieku niechętnie zobowiązuje się podobną przysięgą z dorosłemi osobami, — powiedział Klaudyusz Gérard.
— Towarzysze moi nie są to dorośli, — zawołałem.
Widząc powtórnie że żałuję mimowolnego wyznania, Klaudyusz Gérard dodał:
— No, nie gniewaj się żeś powiedział prawdę... może to na lepsze wyjdzie dla ciebie... i dla twoich towarzyszy... tak, dla twoich towarzyszy...
Z zadziwieniem i nieufnością spojrzałem na nauczyciela; odgadł mię, bo tonem dobroci i szczerości mówił daléj:
— Ty mi nie ufasz; mamże minę złego człowieka? czym cię znieważył w pierwszéj chwili odkrycia kradzieży? czy ostro do ciebie przemawiam? czyliż nie objawiam ci więcéj litości jak gniewu, mimo żeś się dopuścił niegodziwego czynu? A wiész ty, moje biédne dziécię, dlaczego to czynię? Oto, sądzę że masz w sobie zaród dobrego, żeś się tylko zbłąkał, podobnie jak i twoi towarzysze. No, powiédz... wiele lat mają?
— Baskina jest o parę lat ode mnie młodsza, a Bamboche o parę lat starszy, — odrzekłem,... niezdolny opierać się dłużéj wpływowi Klaudyusza Gérard.
— Mała... młodziutka dziewczynka... a już wspólniczka kradzieży... kradzieży popełnionéj przez drugie dziecko!! O! to okropność! — zawołał Klaudyusz Gérard. — Nieszczęśliwe istoty! Ale jakież to nadzwyczajne okoliczności was złączyły? To więc i twoi towarzysze nie mają rodziców?
— Nie, panie...
— I może już dawno tak się włóczycie i żebracie po drogach?
— Tak panie... od kilku miesięcy.
— Przed chwilą zdawało mi się że masz nadzieję połączyć się z twoimi towarzyszami, jeżeli ci odejść ztąd pozwolę... Zapewne naznaczyliście sobie miejsce schadzki?
— Ja tego nie powiedziałem...
— Nie, lecz to prawie niezawodna... Towarzysze twoi, których schwycić nie mogłem, oczekują na ciebie bez wątpienia gdzieś w okolicy téj wioski?
— Przysięgam panu że nie, — zawołałem przestraszony przenikliwością Klaudyusza Gérard, — a wreszcie... gdybym nawet wiedział gdzie są... prędzéjbyś mię pan zabił, niż zmusił do ich zdradzenia...
A potém przebiegle i dumny że także dowieść mogę mojéj przenikliwości, dodałem:
— Widzę że pan mię chcesz podejść... i wyciągnąć na słówka, aby potém aresztować moich towarzyszy i odebrać swoje pieniądze.
Klaudyusz Gérard smutnie się uśmiechnął.
— Źle, mój kochany... myśl twoja wcale niewczesna, kiedym ci dowiódł takiego pobłażania... Ale, nie dziw, są to skutki twojego życia... Ja cię żałuję... mój kochany... ale nie pałam zemstą ku tobie.
— Jeżelim takie wiódł życie... nie moja w tém wina, rzekłem wzruszony łaskawością Klaudyusza Gérard, — dwakroć chcieliśmy zostać uczciwemi... przyjęto nas jak psów... Ha! tém gorzéj... zostaniemy jakiemi jesteśmy...
— To więc wszystko troje... nieraz... poznawaliście... żałowaliście życia jakieście pędzili?
— O! tak jest... tak... nieraz.... a jak pewnego dnia Bamboche z płaczem powiedział: Jednakie źli nie byliśmy...
Zdawało się że te ostatnie wyrazy uderzyły Klaudyusza Gérard; przez kilka chwil milcząc, chodził po pokoju, nakoniec wróciwszy do mnie, rzekł:
— Słuchaj! uważam że możesz jeszcze wrócić na dobrą drogę, gdyby jaki uczciwy człowiek wziął cię pod swoje opiekę. Jeżeli chcesz...zostań u mnie.. ale uprzedzam, że stan twój będzie bardzo ubogi, bardzo przykry: czarny chléb, który dzisiaj jadłeś, stanowi moje codzienne pożywienie; równie jak ja spać będziesz w tej oborze; będziesz podzielał ze mną zbyt dotkliwe prace... ale cię wyswobodzę zżycia które cię do zbrodni wiedzie. Rozwinę w tobie wszystkie dobre przymioty... będę cię uczył... i podam sposobność do uczciwego z czasem zarobku na utrzymanie życia, do pozostania aż do śmierci zacnym człowiekiem... Obudziłeś we mnie szczególne zajęcie... któreby mię dziwiło, gdyby mi nie stała na myśli okoliczność co je zrodziła... Biédny mój chłopczyno, oto stanowcza chwila twojego życia... w téj chwili... wybrać masz między dobrem a złem.
— Panie...
— Posłuchaj mię jeszcze... Mam zamiar zatrzymać cię przy sobie, ale przymuszać cię nie chcę. Jeżeli przystaniesz, musi to być dobrowolnie... chętnie... bo w każdéj chwili będziesz mógł dom mój opuścić. Zastanów się zatem... i wybieraj...
Ta smutna i pracowita przyszłość przerażała mię. Nie odpowiedziałem, a jednak dobroć Klaudyusza Gérard aż do głębi mię wzruszała.
— Teraz, mówił mi on znowu, posłuchaj co ci zaprojektuję dla twojego towarzysza i biédnéj dziewczynki która mu towarzyszy.
Zdziwiony spojrzałem na nauczyciela.
— Jeszcze dosyć wcześnie... noc jasna a okno nizkie... jeżeli wiesz gdzie się znajdują towarzysze, idź do nich.
I to powiedziawszy Klaudyusz Gérard otworzył okno.
Księżyc jaśniał w całym blasku, w dali ujrzałem wieś, a na szczycie horyzontu dosyć wyniosły pagórek, przerżnięty traktem na którym, pod kamiennym krzyżem, naznaczyliśmy sobie miejsce schadzki z Bambochem i Baskiną.
Nie pojmując zamiarów Klaudyusza Gérard, stałem osłupiały.
On zaś mówił daléj:
— Jeżeli towarzysze twoi nie wyrzekli się jeszcze chęci powrotu do lepszego życia... oświadcz im że znajdę dwie osoby... które dla nich uczynią to co ja dla ciebie uczynić przyrzekam... lecz dodaj że i ich... podobnie jak ciebie... czeka stan nędzny i przykry... Powiesz im także... iż pieniądze które mi zabrali nie do mnie należą... że kradzież ta okrutnéj zgryzoty nabawić mię może. Jeżeli towarzysze twoi mają jeszcze jakiekolwiek uczucie dobrego w swych sercach, to pewno... tu... z tobą... powrócą... pewno odniosą pieniądze któreby wkrótce nierozsądnie zmarnotrawili... a znajdą tu schronienie, chleb, dobry przykład... i nie będziecie rozłączeni.
— Nie będziemy rozłączeni?... — zawołałem.
— Nie... mam nadzieje, że towarzysze twoi mieszkać będą w naszéj wsi... że w mojéj szkole razem całe dni przepędzać będziecie. Jeżeli przeciwnie, towarzysze twoi... trwać będą w złém...daj im pokój... nie wracaj... ale pamiętaj, biédny mój chłopcze, że kiedyś w okrutnéj zgryzocie srogą za to odniesiesz karę.
Stałem jak wryty, z okiem w Klaudyusza Gérard włepioném, ulegając już to wzruszeniu jakiém mię przejmowały jego słowa, już to obawie abym nie wpadł w sidła.
Zdziwiony mojém zdumieniem, Klaudyusz rzekł:
— Idź... na cóż czekasz?...
— Nie śmiem... pan mię może chce oszukać.
Klaudyusz Gérard wzruszył ramionami i rzekł mi tonem anielskiéj cierpliwości:
— Oszukać?... I w jakiż to sposób?... Wszak zdaje mi się gotów jesteś wytrzymać skutki wszelkich moich gróźb, gdybym cię chciał zmusić do wskazania mi miejsca, w którém cię oczekują twoi towarzysze?
— O! tak jest... prędzejbyś mię pan zabił.
— A więc... pozwalam abyś sam poszedł.
— A jeżeli pan za mną zdaleka iść będziesz?
— Księżyc świeci, okolica otwarta; jeżeli zobaczysz że idę za tobą... to się zatrzymasz...
Milczałem, bo pomimo nieufności słowa te przekonały mię.
— No... — rzekł Klaudyusz Gérard, — spiesz się... już trzy czy cztéry godziny upłynęło... towarzysze twoi widząc że nie wracasz, znudzić się mogą i pójdą... spiesz się zatém... spiesz!
Współczucie i litość jaką mi Klaudyusz Gérard okazywał, mocno mię wzruszyły; jednak zeznaję, że mocniéj, prawdę wyłącznie pragnąłem znaleźć Baskinę i Bambocha, i gotów byłem prowadzić z niemi i nadal to życie koczujące, gdyby odrzucili projektu jakie im przedstawiać miałem.
Poskoczyłem do okna...
W chwili gdym miał wleźć na nie, Klaudyusz Gérard wstrzymał mię i wyciągając ku mnie obie ręce, rzekł miłym głosem:
— Uściskaj mię, moje biedne dziécię... niech ci Bóg radzi, i niech cię przyprowadzi... albo samego, albo z twoimi towarzyszami.
Padłem w jego objęcia, nie mogłem wstrzymać się od łez, które już nieraz w ciągu naszéj rozmowy do oczu mi się cisnęły; bo i kogóż nie wzruszyłaby niewypowiedziana pobłażliwość, oraz ojcowska dobroć, jakie ten człowiek okazywał mnie, wspólnikowi niegodziwego czynu, który tak nieszczęsne mógł miéć dla niego następstwa? Głos jego obudził we mnie stronę, która poprzednio już nieraz dobroczynnie odzywała się we mnie i towarzyszach moich; kto wié... gdyby nie to ślepe przywiązanie do Bambocha i Baskiny, byłbym może przyjął jego wspaniałomyślną propozycyą: lecz o nich tylko myśląc, wyrwawszy się z objęć Gérarda wskoczyłem na okno.
W chwili gdym miał zeskoczyć, jeszcze się zatrzymałem, jeszcze się namyślałem czy mam opuścić to opiekuńcze schronienie.
Serce moje gwałtownie się ściskało, zdawało mi się że na zawsze wyrzec się mam dobrego; atoli i teraz wspomnienie na przyjaciół przemogło i zeskoczyłem.
Zrazu biegłem wprost przed siebie, ale pomyślawszy że byłbym nieuczciwym, gdybym oddalił się nie okazawszy choć jedném słowem mojéj wdzięczności Klaudyuszowi Gérard, zatrzymałem się... i wróciłem.
Przy świetle księżyca widziałem że siedzi wsparty na framudze okna i ściga mię pełném smutku spojrzeniem.
— Żegnam pana; — rzekłem smutnie, — dziękuję za tyle dobroci, i żeś mię nie kazał aresztować...
— Ja nie mam odwagi pożegnać cię, biédny chłopczyno, — wzruszającym głosem odpowiedział nauczyciel, — pozwól mi cieszyć się nadzieją twojego powrotu. Niepodobna abyś był nieczułym na moje słowa... na moje ofiary... albo — z rozdzierającym smutkiem dodał — już się nic po tobie spodziewać nie można... Niech się więc spełni twoje przeznaczenie.
— Sądzę panie że nie wrócę, — rzekłem wstrząsając głową, — żegnam cię panie... żegnam na zawsze...
I oddaliłem się szybko dążąc w stronę traktu na którym naznaczyliśmy sobie schadzkę w razie wysłania za nami pogoni.
Przywykły do koczowniczego życia, miejsce każde dobrze pamiętałem, to téż krążąc po labiryncie ścieszek przerzynających pola, dosyć łatwo znalazłem moję drogę.
Po kwadransie stanąłem na wzgórzu, z którego mogłem jeszcze dostrzedz małe okienko nauczyciela; słabo oświetlone jaśniało w dali, a na bladém tle tego światła odbijało się oblicze Klaudyusza Gérard, ciągle opartego na framudze okna i zapewne wzrokiem mię śledzącego.
Zbiegiem więc po pochyłości wzgórza na którém się zatrzymałem. Domek zniknął mi z oczu i spiesznie daléj ruszyłem.
Im bardziéj oddalałem się od tego przybytku zbawienia, tém bardziéj słabły dobre moje zamiary.
Zważyłem że przyjmując ofiarę Klaudyusza Gérard, musiałbym przyjąć powołanie przykre i nędzne, porównywałem przyszłość jaką mi obiecywał z bezczynném, wesołém, koczującém i pełném przygód życiem, w którém już zasmakowałem, słowem, z życiem pędzoném obok przyjaciół lat dziecinnych; nie pojmowałem że na chwilę nawet wahać się mogłem i wyrzucałem sobie słabość moję.
W godzinę poźniéj przybyłem na trakt; zdala już ujrzałem na pagórku ów krzyżyk kamienny, punkt stanowczy naszego zebrania.
Księżyc oświetlał drogę pustą, milczącą.
Pewny byłem że spotkam naszych towarzyszy; mogli wprawdzie bezpiecznie uciekać, lecz ja ich żywo zapewne niepokoić musiałem; nie przypuszczałem nawet że byliby zdolni opuścić tę okolicę nie starając się poprzednio zbliżyć do mnie. Pragnąc więc jak najprędzéj zawiadomić ich o moim powrocie, w dosyć znacznéj jeszcze odległości od miejsca schadzki stanąłem i wydałem krzyk znany Bambochowi i Baskinie.
Nie umiém opisać z jaką trwogą, z jakiém biciem serca oczekiwałem odpowiedzi na to hasło.
Ale czekałem napróżno. Nikt mi nie odpowiedział.
Zbyt są daleko... nie słyszą mię, — rzekłem sobie biegnąc ku kamiennemu krzyżowi, którego ramiona wówczas zdaleka błyszczały, a gruba podstawa niknęła w gęstym cieniu.
Niespokojny biegłem co mi sił starczyło, i w kilku minutach stanąłem u stóp krzyża.
Towarzyszy moich tam nie było.
Nadaremnie natężyłem wzrok: wyniosłość na któréj się znajdowałem, panowała dwom przeciwległym wzgórzom drogi; nie widziałem nikogo. Z rozdartém sercem wołałem... krzyczałem.
Nikt nie odpowiedział na moje wołania, na moje krzyki.
Wtedy, wyczerpany trudem, zdyszały, zrozpaczony, padłem u stóp krzyża łzami się zalewając i tysiączne cierpiąc katusze z powodu tak haniebnego opuszczenia. Nagle uczułem że ręce moje, dotykając ziemi, powilgotniały: spojrzałem wkoło siebie i postrzegłem jakąś czarną kałużę, a wśród niéj spory kawałek białawéj materyi;... wziąłem ją, a ukryte w niéj trzy pięcio-frankowe pieniądze zabłysły przy świetle księżyca.
Lecz jakże się przeląkłem, gdy w tym kawałku materyi poznałem lichy szalik, który Baskina tego samego dnia miała na sobie!... Szalik ten był krwią zbroczony, gdyż czarnawa wilgoć w któréj ręce zmoczyłem, była to kałuża krwi...
Ten szalik i te pieniądze, przypadkiem wypadłe lub zapomniane, dostatecznie przekonywały mię że Bamboche i Baskina, wierni słowu, po dopełnionéj kradzieży udali się na miejsce schadzki i czekali na mnie; lecz cóż się z niemi pózniéj stało? Byłaż to krew Baskiny czy Bambocha? Co było przyczyną tego rozlewu krwi?
Wszystkie te pytania zarazem cisnęły mi się do głowy. Uczułem że wikła się wyobraźnia moja, dostałem zawrotu głowy, i bez zmysłów padłem u stóp krzyża, trzymając w ręku szalik Baskiny.




11.
Wahanie się.

Nie wiem jak długo trwał ten stan obumarłości, ta utrata myśli moich; dosyć, że kiedym odzyskał przytomność, noc była ciemna, a księżyc zniknął. Usiłowałem zebrać wspomnienia. Pieniądze i leżący przy mnie zakrwawiony szalik przypomniały mi rzeczywistość.
Co czynić? co postanowić?
Czekać dnia i znowu szukać Bambocha i Baskiny? alboż mogłem miéć nadzieję że ich znajdę? w którą stronę skierować moje poszukiwania? A ta krew świeżo rozlana... byłaż to krew jego? byłaż to krew jéj? Jeżeli jedno z nich zostało ciężko zranione, a może... zabite, gdzież się udało drugie? któż zranionemu dał przytułek? gdzie ukryto trupa?
Tak dojmująca niepewność wikłała myśli moje: nie nastręczał mi się żaden możliwy środek.
Nie widziałem podobieństwa rozwiązania tych trudności; wspomniałem wtedy na Klaudyusza Gérard i wspaniałomyślne jego ofiary.
W istocie, myśl prowadzenia koczującego i pełnego przygód życia nie mogła miéć dla mnie powabu, kiedy go nie miałem podzielać z Bambochem i Baskiną.
Ale z drugiéj strony, Klaudyusz Gérard oświadczył mi otwarcie, że przyjmując ofiarę jego powinienem przygotować się do życia w niedostatku i pracy; nawykły do próżniactwa i niezawisłości, które się już głęboko we mnie wkorzeniły, z niejakiém zatém przerażeniem pomyślałem o długim szeregu dni smutnie i w pracy dla mnie upływać mających... a jednak pobyt u Klaudyusza zapowiadał mi byt wprawdzie uciążliwy, ubogi, lecz pewny. Zbyt wielka różnica wieku zraziła mię szczególnie; atoli jego przychylność byłaby może zdolną przynieść mi ulgę po bolesnéj stracie przyjaciół dzieciństwa mojego.
Wrodzona i żywa potrzeba przychylności i wylania się, zamiast słabnąć we mnie, owszem z czasem bardziéj się jeszcze rozwinęła, jużto przez samo przywyknienie, jużto przez tysiące poświęceń do jakich najtkliwsza tylko przyjaźń dla moich towarzyszy natknąć mię mogła; nie dziw więc że myśl o życiu samotném do żywego mię przeraziła, zwłaszcza że mię doświadczenie nauczyło, jak to trudno znaleźć przyjaciela.
Wszakże te uwagi coraz bardziéj przechylały szalę na stronę Klaudyusza Gérard, mimo że przeczuwałem, iż stosunki poufałości, zaufanie i koleżeństwo, nigdy między nami nie mogą miéć miejsca... Wzbudzał on we mnie poszanowanie; lecz dobrze już siebie wtedy znając, przewidywałem, że uczucie wdzięczności połączonéj z szacunkiem, nie zmieni się nigdy w poufność.
Nie wiem jak długo byłoby trwało to wcale dla mnie nie zaszczytne wahanie się, gdyby mi nie przyszła do głowy myśl dosyć dziwaczna.
Pamiętałem ciągle o mojém spotkaniu z miłą dziewczynką zwaną Regina, którą porwałem w lesie Chantilly. Porwanie to wszakże było bardzo niewinne, gdyż mimo niegodziwych rad Bambocha, zuchwalstwo moje ograniczyło się jedynie na pocałowaniu w czoło téj nieszczęśliwéj dziewczynki, którą zemdloną unosiłem na ręku aż do chwili kiedy przerażeni nadchodzącym rontem żandarmów, wraz z Bambochem porzuciliśmy wicehrabiego Scypiona i Reginę, jeńców naszych.
Przykład przedwczesnych miłostek Bambocha, obudził bez wątpienia i we mnie przedwczesną zmysłowość... od razu namiętnie rozkochałem się w Reginie... któréj obraz nie ustępował z mój pamięci.
Młodzi moi przyjaciele z początku żartowali ze mnie, lecz nakoniec zaczęli wierzyć w miłość moję; ona też częstokroć, wciągu ryzykownych wycieczek naszych, stanowiła jedyny przedmiot naszéj rozmowy. Nieraz rozprawialiśmy o sposobach zbliżenia się do Reginy i zyskania jéj wzajemności, skoro już słusznym mężczyzną zostanę; nie myślę przytaczać tu tych wszystkich projektów pełnych dziwaczności i nieokrzesania, jeden atoli mniej był nierozsądnym. Doszedłszy do lat właściwych, ja i Bamboche mieliśmy zaciągnąć się do wojska, Baskina zaś miała zostać wiwandyerką. (Rozłączyć się nie mogliśmy, i według nas żołnierze bez wojny istniéć nie mogli). Odwagą miałem sobie utorować drogę do stopnia kapitana lub jenerała i wtedy dopiero albo zaślubić, albo na dobre już porwać Reginę.
Jakkolwiek niedorzeczne było to dziecinne urojenie, jednakże pieściłem je z jakąś niepewną nadzieją... i rzecz dziwna, myśląc o Reginie żałowałem niejako, iż takie niegodziwe życie prowadzimy, bo mimo przykład Bambocha, niepojęty instynkt powiadał mi, że miłość ma w sobie coś uczciwego, czystego i wzniosłego. Uczucie to taiłem jednak przed przyjaciółmi moimi.
W piérwszych chwilach boleści, jakiemi przejmował mię los straconych przyjaciół, nie myślałem o Reginie; lecz kiedym się wahał czy przyjąć mam propozycyą Klaudyusza Gérard, Regina nasuwała się myślom moim i mówiłem sobie:
— „Za nic w świecie nie byłbym się rozłączył z przyjaciółmi moimi; lecz skoro mię to nieszczęście spotkało, sądzę że idąc za radami Klaudyusza Gérard, przybliżam się do Reginy, i myśl ta osłodzi przykrość i trudność oczekującego mię położenia.”
Teraz, kiedy... dla tylu, niestety! przyczyn skrupulatnie badam najdrobniejsze wspomnienia moje o Reginie, przypominam sobie, jakkolwiek uderzającém i nadzwyczajném to się wydaje, że stanowczym powodem, który mię sprowadził znowu do domu nauczyciela, była myśl, że przez poprawę życia zdołam zbliżyć się do Reginy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zabrawszy więc pieniądze i zakrwawiony szalik Baskiny, wróciłem do wsi.
Przybywszy na małe wzgórze, z którego postrzegano domek nauczyciela... ujrzałem jeszcze światło w jego okienku.
— On mię czeka... — rzekłem sobie.
I nie wiem dlaczego uczułem jakąś niechęć ku nauczycielowi. Ta pewność, z którą zdawał się przewidzieć że powrócę, tak mię upokorzyła, iż mimo dopiero powziętego postanowienia o mało co nie cofnąłem się. Miałem przy sobie piętnaście franków, cząstkę skradzionych pieniędzy... było więc za co żyć przez dni kilka... ale wspomniawszy że te pieniądze przesiąkły krwią Baskiny lub Bambocha, wzdrygnąłem się: zaiste szczególny skrupuł którego nie doznałbym zapewne, gdyby szło po prostu o przywłaszczenie sobie części kradzieży... Postąpiłem wiec ku domowi nauczyciela.
Przybywszy, zatrzymałem się w niejakiéj odległości, w cieniu, skąd przez otwarte okno bacznie wpatrywałem się w Klaudyusza Gérard.
Kiedy roztrząsam sam siebie, kiedy spoglądam w najskrytsze tajniki sumienia, wszystko odkryć pragnę, zwłaszcza skoro chodzi o złe uczucia, które jeżeli odtąd nie zupełnie zwyciężałem, to przynajmniéj z całą energią odpierałem.
Przypatrywałem się Klaudyuszowi Gérard... o raczéj go z niejaką goryczą szpiegowałem. Odtąd miał on być moim panem; kiedy więc mniemał że jest sam, usiłowałem wyczytać w fizyonomii jego, czyli nie był innym aniżeli mi się przedstawiał.
Nauczyciel siedząc przy stoliku, czoło wsparł na lewéj ręce, prawą zaś pisał coś powoli.
Po upływie kilku chwil pióro mu z rąk wypadło, głowa w tył zwisła, nieruchomy zacisnął obie dłonie, gwałtownie gniótł niemi czoło i z wielkiém zdziwieniem dostrzegłem że mu łzy po twarzy spływały... Z bolesnym wyrazem oczy wzniósł w niebo.
Wkrótce jednak otarł łzy rękawem, wstał i szybkim krokiem przechadzał się.
Ciekawy, niespokojny, śledziłem wszystkie jego poruszenia. Przeszedłszy się kilka razy po pokoju, zbliżył się do otwartego okna i po długiém milczeniu, przerwaném głębokiém westchnieniem, rzekł:
— Ha... to biedne dziécię już nie powróci... już zgubione... omyliłem się...
I zamknął okienko.
Moje niedowierzanie, nierozsądne podejrzenie ustąpiło znów słodkiemu i poważnemu pociągowi Klaudyusza Gérard. Czekałem chwil kilka, nim zapukałem do okna, aby nie wzniecić podejrzenia żem go szpiegował.
Zaledwie lękliwie zapukałem, okno natychmiast się otworzyło.
Jeszcze zdaje mi się że słyszę okrzyk zdziwienia i radości, który powitał moje przybycie.
Za jednym poskokiem byłem w pokoju. Klaudyusz Gérard z niewypowiedzianym szczęściem przycisnął mię do serca.
— Boże bądź błogosławiony!... rzekł, — nie... nie... nie omyliłem się... Biedny kochany chłopcze... jam cię godnie osądził.
I po krótkim namyśle dodał:
— A twoi towarzysze? czy nie chcieli pójść za twoim przykładem?
Opowiedziałem Klaudyuszowi Gérard bezskuteczność poszukiwali i drżąc pokazałem zbroczony krwią szalik Baskiny, oraz trzy sztuki pieniędzy.
— Może popełniono zbrodnię — rzekł mi poważnie i z zadumą. Jutro bez narażenia ciebie, jako wspólnika kradzieży, postaram się żeby wyjaśnić tę tajemnicę... Uspokój się,... moje dziecko, a przedewszystkiém spocznij po tylu bolesnych wrażeniach dnia dzisiejszego; połóż się tu na łóżku... tu ci będzie lepiéj... ja, przenocuję w oborze... Próbuj, może zaśniesz... jutro opowiesz mi twoję przeszłość i pomyślimy o przyszłości... No! dobra noc... ale jakże ci na imię?
— Marcin... panie.
— Marcin! — bledniejąc zawołał Klaudyusz Gérard... Marcin! powtórzył z nieokreślonym wyrazem. — I nie znasz ani ojca ni matki twojéj?
— Nie, panie... Jak tylko zapamiętać mogę służyłem za pomocnika u mularza, później zaś zabrali mię kuglarze, których opuściłem kilka miesięcy temu, udając się na żebraninę z moimi towarzyszami.
— Chyba oszalałem... rzekł sam do siebie Klaudyusz Gérard. — Co za myśl!... to niepodobna... ależ to imię... ale ten szczególny pociąg do tego dziecka... Eh, byłbym go uczuł i dla każdéj innéj nieszczęśliwéj istoty, jak on nad otchłanią stojącéj... Ależ to imię... to imię... zdaje mi się że dla tego właśnie tém bardziéj jeszcze to dziécię kochać będę.
A potém odwracając się do mnie spytał:
— I nie przypominasz sobie żadnéj okoliczności... ale nie, śpij... śpij... moje dziécię... jutro dosyć będzie czasu do rozmowy.
— Ja, panie, wcale spać nie chcę, jestem tak smutny.
— No! to opowiedz mi jak będziesz mógł, w kilku słowach, ale szczerze, całe twoje przeszłe życie.
Opowiedziałem więc Klaudyuszowi Gérard wszystko prawie, ukrywając tylko miłość moję dla Reginy.
Naiwne i szczere opowiadanie moje, to rozrzewniało, to drażniło mojego nowego pana; la Levrasse, matka Major i t.p i.t. p. zgrozą go przejmowali, ubolewał nad losem Baskiny, Bambocha ganił mocno ale téż i żałował. W ciągu mojego opowiadania kilka razy wspomniał iż mocno ubolewa nad zniknięciem moich przyjaciół; z tego bowiem co się o nich ode mnie dowiedział, nie wątpił że wróciliby do lepszych uczuć.
Opowiadając mu ostatnie nasze usiłowanie aby uzyskać pomoc u małych bogaczy spotkanych w lesie Chantilly, wymieniłem wicehrabiego Scypiona Duriveau, którego imię i tytuł nieraz z towarzyszami moimi powtarzałem, już to szydząc z tytułu jaki nadawano takiemu dziecku, jużto dla wrażenia sobie w pamięć przedwczesnego zuchwalstwa i złośliwości tego małego bogacza.
Zaledwo wymówiłem nazwisko Duriveau, Klaudyusz Gérard skoczył z krzesła jak oparzony; rysy jego wyraziły tak mocną i cierpką boleść, jakby go kto w samo serce ugodził.
Po długiém i smutném milczeniu, rzekł mi z uśmiechem pełnym goryczy:
— I ty z boleścią i odrazą wymawiasz nazwisko Duriveau... nieprawdaż?
— A jużci, zdumiony tém zapytaniem odparłem, ten mały wicehrabia, bo tak go tytułowali jego lokaje, był dla nas bardzo złośliwy, bardzo pogardliwy...
— I ja także... — zawołał, — i ja także z boleścią i wstrętem wymawiam jego nazwisko... a ta okoliczność tém silniéj nas połączy.
— Pan więc znasz także małego wicehrabiego? spytałem, — i dla puana był on także złośliwym i pogardzającym?
— Nie... ale jego ojciec... o! jego ojciec... nigdy... Klaudyusz Gérard przerywając sobie powiódł ręką po czole, potem wzruszając smutnie ramionami rzekł do siebie:
— Zaprawdę, boleść w obłęd mię wprowadza... Cóżem chciał wyznać temu dziecku?... O! moje wspomnienia... moje wspomnienia!...
I głęboko westchnąwszy dodał:
— Mów daléj przyjacielu.
Wyznanie moje zakończyłem przytoczeniem wypadków naszych po spotkaniu małych bogaczy; nie zataiłem ani włóczęgostwa, ani żebractwa, ani kradzieży.
Klaudyusz Gérard wysłuchał mię z zajęciem, wreszcie pocałował mię mówiąc:
— Tém bardziéj teraz winszuję sobie żem cię napotkał mój synu,... gdybyś był włóczył się jeszcze czas jaki, poprawa twoja byłaby może niepodobną, a przynajmniej zbyt trudną... Widzisz moje dziécię przyjaźń sama tylko utrzymywała cię, niejako ocaliła; wszystko winieneś nieograniczonemu przywiązaniu do przyjaciół twoich... przywiązaniu które ci wzajemnością nagradzali. Obecność jednego tylko szlachetnego uczucia w sercu twojém i w ich sercach, zdołała ustrzedz dusze wasze od zupełnego zepsucia... Tak jest! dla tego żeście kochali, pozostaliście lepszemi aniżeli tylu innych na waszém miejsca!... O! miłości bądź błogosławiona! — z nieopisanym wyrazem rzekł Klaudyusz Gérard; — tyś zarówno zdolna ocalić całą ludzkość jak i jednego człowieka!
Nie wiem dlaczego słowa Klaudyusza Gérard boleśniéj jak dotąd dały mi uczuć stratę moich towarzyszy; dosyć żem się zalał łzami.
— Co ci to? — zapytał mię z dobrocią.
— Nic... panie... odrzekłem usiłując wstrzymać łkania, z obawy aby go mój żal nie obraził.
— No, mój synu, — rzekł mi Klaudyusz Gérard tym przenikliwym i słodkim głosem, którego wrażeniu już ulegałem, — no... nie wahaj się, wyznaj mi wszystko... Jeżeliś co złego pomyśli!... co złego uczynił... nie będę cię ganił... owszem wskażę ci to złe i jego przyczynę.
— Widzisz pan... kiedym dzisiejszej nocy znalazł ten szalik we krwi zbroczony i te pieniądze, kiedy wołałem na towarzyszy moich a nikt mi nie odpowiedział... wielki mię opanował smutek przejęła niewypowiedziana boleść; a jednak czuję że teraz daleko więcéj cierpię...
— Nie dziw, mój synu, należało spodziéwać się tego; boleść twoja powiększy się jeszcze bardziéj... Nie dzisiaj, ani jutro najmocniéj uczujesz nieobecność towarzyszy twoich. Zmiana życia, nowe zatrudnienia, rozerwą cię zrazu; lecz po niejakim czasie dopiéro, a mianowicie w dniach smutku i zniechęcenia, daleko mocniéj żałować będziesz twoich przyjaciół. Przyjaźń taka jak wasza, zrodzona w dziecinnych latach, wśród nieszczęść i razem doznawanych przygód, niewygładzone pozostawia korzenie w sercu, niezatarte wspomnienia w umyśle; w dziesięć, we dwadzieścia lat, synu mój, spotkasz może przyjaciół młodocianego wieku, a równém jak dzisiaj tchnąć będziesz ku nim przywiązaniem.
Niespokojnie spojrzałem na Klaudyusza Gérard który daléj mówił:
— Do kogo innego przemawiałbym inaczéj; lecz z obrazu pierwszych lat twoich, i o ile poznałem twój charakter, wnoszę iż nie zbywa ci na odwadze, na dobréj woli, ani rozsądku; że zdolny jesteś wysłuchać prawdę bez żadnéj zasłony; tak jest, uważam iż śmiało uprzedzić cie mogę że cię czekają doświadczenia nieuniknione, zniechęcające... lecz przynajmniéj zastaną cię przygotowanego... Słuchaj Marcinie; przyrzeknij mi, że mi powierzysz wszelkie twoje cierpienia, powątpiewania i złe myśli...jeżeli masz jakie... Przyrzeknij mi przedcwszystkiém, że skoro położenie jakie ci ofiaruje, wyda ci się zbyt smutném, nędzném, zamiast potajemnie ztąd uciekać, owszem wszystko mi otwarcie wyznasz... wówczas bowiem będę się starał umieścić cię w sposób bardziéj odpowiedni twojemu usposobieniu, twoim skłonnościom które naprzód poznać pragnę... A teraz, mój synu, dzionek wkrótce już zaświta... spróbuj, może zaśniesz, ja sam potrzebuję nieco spoczynku... Dobra noc ci zatem Marcinie.
Klaudyusz Gérard kazał mi się położyć na łóżku, zagasił świecę i wnet usłyszałem że się rzucił na słomę w oborze.
Napróżno szukałem snu, mimo iż mocno uczuwałem jego potrzebę; zbyt byłem wzruszony, zacząłem więc rozmyślać nad słowami Klaudyusza Gérard.
Dziwna rzecz: właśnie może dlatego że malując mi przyszłość w czarnych kolorach, nie lękał odwołać się do mojéj odwagi, do mojéj dobréj woli, do rozsądku, uczułem w sobie odwagę, jakąś wyższość wobec siebie samego, gotowość stawienia śmiałego czoła téj przyszłości któréj znojów bynajmniéj przede mną nie ukrywał. Żywą także wzbudził we mnie ciekawość sposób, w jaki Klaudyusz Gérard wysłuchał dzikich zasad kaleki bez nóg, o którym mu nawiasowo tylko wspomniałem, czując się niejako jego apostołem; nowy mój pan nie potępiał jego zasad, nie oburzał się niemi, lecz się tylko smutnie uśmiechał. To pozorne pobłażanie usiłowałem wytłómaczyć, mówiąc sobie że i życie Klaudyusza Gérard stanowiło zapewne nowy dowód na poparcie teoryi kaleki bez nóg; albowiem lubo mojego opiekuna mało tylko znałem, jednak wspaniałomyślność jaką mi okazał, uczciwość i szlachetność uczuć, dostatecznie przekonywały mię o dobroci i wzniosłości jego serca; kiedy przeciwnie wszystko co go otaczało nosiło na sobie cechę nędzy i niedostatku jaki go zapewne dolegał.
Pokonany nareszcie trudem usnąłem wśród tych rozmyślań, ale sen mój był lekki, niespokojny, gdyż po upływie niespełna dwóch godzin, obudziły mię kroki Klaudyusza Gérard po cichu i ostrożnie wchodzącego do pokoju.
Wnet usiadłem na posłaniu. Dwie godziny snu uspokoiły mię i ochłodziły krew moję.
— Nie chciałem przebudzać cię, z żalem rzekł mi Klaudyusz Gérard — ale stało się, próbuj, może nanowo zaśniesz.
— Dziękuję panu, już dosyć spałem... jeżeli pan masz mi co do rozkazania, słucham... jestem gotów.
I stanąłem na równe nogi.
— Nie, moje dziecko, teraz muszę dopełnić smutnego obowiązku...
— Wykopać grób dla téj biednéj młodéj damy? rzekłem.
— Któż ci to powiedział? — zapytał mię zdziwiony.
— Wczoraj — spuszczając oczy odrzekłem, — kiedyś mię pan zamknął w małéj budce, a sam pobiegł szukać moich towarzyszy, widziałem jak przyszła tłusta jéjmość, która się o pana pytała i słyszałem co panu mówiła skoro powróciłeś.
— Dobrze... teraz rozumiem... no! tak mój synu, pójdę kopać grób.
— Chciéj pan zabrać mię z sobą... pomogę panu, a wreszcie wolę pójść z panem niż sam tutaj zostać.
— Zgoda, — z melancholijnym uśmiechem odpowiedział Klaudyusz Gérard. Ponieważ jakiś czas przynajmniéj podzielać masz los mój, dzień dzisiejszy będzie dla ciebie próbą, początkiem. No... chodź.
Klaudyusz wziął z obory motykę i rydel.
— Czy mam nieść za panem te narzędzia?
— Weź rydel, mój synu, bo nie taki ciężki.
Wziąłem rydel; pan mój postąpił kilka kroków i we drzwiach obory spotkał pastucha, który zanosząc się głośnym śmiechem rzekł mu dosyć poufale:
— Dzisiaj Klaudyuszu Gérard będziecie mieli bardzo liczną klassę.
— Jakto, mój chłopcze?
— Bo dzisiaj będziecie mieli więcéj uczniów jak wczoraj.
— Wytłómacz się jaśniéj. — Cóż to za nowi uczniowie?
— Eh... eh... ależ przecie moje krowy.
— Twoje krowy? kiedy one od kilku dni wychodzą na pole podczas moich lekcyj.
— Ah! prawda, ale pan powiedział: — dla odrobiny pożywienia które moja trzoda w zimie na polu znajdzie, przez ciąg trzech lub czterech godzin tracę najlepszy gnój... odtąd więc trzoda przez całą słotną porę nie wyjdzie ani na krok z obory.
— Kiedy tak, mój chłopcze, — rzekł Klaudyusz Gérard — to zostawisz twoje krowy w oborze... ja zaś postaram się aby ich sąsiedztwo niebardzo przeszkadzało moim uczniom, — dodał z uśmiechem.
I obróciwszy się do mnie:
— No, Marcinie, chodźmy... powiedział.
Niosąc zatém rydel na ramieniu, poszedłem za nauczycielem, który niósł motykę pod pachą.
Ten nauczyciel-grabarz, ta szkoła w oborze, mimo zupełnéj nieświadomości rzeczy, mocno mię dziwiły, kilka razy pragnąłem zdziwienie to objawić Klaudyuszowi Gérard, ale nie śmiałem; i wkrótce byliśmy na wiejskim cmentarzu.




12.
List.

Nim opowiem dziwne wypadki dnia tego, który w umyśle moim pozostawił niezatarte wspomnienia, a w sercu głębokie i zbawienne wrażenie, winienem udzielić tu kilka urywków korrespondencyi, jaka przez dziwny zbieg okoliczności stała się póżniéj moją własnością.
Te szczątki podartego listu, pisanego wkrótce przed spotkaniem się mojém z Klaudyuszem Gérard, doskonale wyjaśniają przyczyny, dla których ten człowiek bez skargi pełnił najrozmaitsze, uciążliwe i odrażające obowiązki, oraz nienawistny gniew jakim anielska rezygnacya Klaudyusza nieprzyjaciół jego przejmowała.
List ten, adresowany do osoby któréj poznać nie mogłem, pochodził od księdza Bonnet, plebana gminy, w któréj Klaudyusz Gérard był nauczycielem.
„........Słowem, to nie do zniesienia.....
Niepodobna nic zarzucić temu Klaudyuszowi Gérard, przyjmuje wszystko, zgadza się na wszystko a to z cierpliwością, z uległością, które w człowieku takiemi jak on uposażonym zdolnościami (na nieszczęście zaprzeczyć mu ich nie można) są zawsze oznaką najwyższéj pogardy.
„Pan Klaudyusz Gérard uważa się bez wątpienia za człowieka zbyt wzniosłego umysłu, za jakąś wyższą istotę, iżby go cokolwiek poniżać miało... z zawstydzającą mię pogodą wypełnia on najpodrzędniejsze, najobrzydliwsze obowiązki, o nie dosyć że jak najskrupulatniéj poddaje się powinnościom dodatkowo należącym do jego nauczycielskiego powołania, lecz nadto znajduje sposobność dogadzania osobistym moim wymaganiom od jakich miałem nadzieję że się wymawiać będzie (bo ściśle rzeczy biorąc służy mu to prawo), i że tém samém pozornie przynajmniéj uzbroi mię przeciw sobie; lecz zbyt przebiegły człowiek ten, swą szatańską i pogardliwy uległością, zmusza mię prawie do niejakiéj wdzięczności... może go nakoniec znudzę... Cieszmy się przynajmniej tą nadzieją...........
.........wypadałoby zatém pozbawić go jeżeli można poważania jakiego używa. Zbyt to jednak trudno, najpośledniejsze bowiem prace dziwną sztuką podnieść umie, spełniając je bez zarumienienia i ze spokojną godnością. Tym to sposobem, tym to węzłem mocno pociąga do siebie gmin którego niezmiennym udziałem praca i trudy; przedewszystkiem umie on naocznie przekonać tych ludzi o użyteczności wszech rzeczy; a tak, najbardziéj odrażające obowiązki stają się dla niego niejako zaszczytem, który mu drudzy przyznają. Jakże tu pozbawić poważania takiego człowieka!
„Cóż mam więcéj powiedzieć? Ten nieszczęśliwy, swą niewzruszoną łagodnością iposłuszeństwem, łachmanami, drewnianemi trzewikami, którego posłaniem słoma, pożywieniem czarny chléb i woda, o rozpacz mię przyprawia, zawadza mi, nudzi mię, krytykuje w sposób najzuchwalszy, najuszczypliwszy.... nie dlatego iżby kiedykolwiek śmiał chociaż jedném słowem przyganiać mi,... ale surowy tryb jego życia, rezygnacya, oraz nauka i rzadki rozsądek jego są niejako nieustannym zarzutem przeciw postępowaniu mojemu, przeciw dobremu bytowi, jakim się cieszę, dzięki hojności wybornego hrabi de Bouchetout, tego klejnotu moich parafian; obawiam się atoli.........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

......Ważniejszego potrzeba powodu aby Klaudyusza Gérard oddalić z gminy, którą on krępuje tysiącami niewidzialnych lecz silnych węzłów: wpływ jego rozciąga się na wszystkich, mianowicie zaś na tych, którzy się tego najmniéj spodziewają, gdyż te bałwany poufale się z nim obchodzą, a niewiedzą że robi z nimi co tylko sam chce. Nie pojmujesz pan jakie on godzi spory, ile spraw tłumi w samym zarodzie: najzdradliwsze rady udziela małym dzierżawcom przeciw właścicielom, posiada bowiem piekielną sztukę nieprzekraczania nigdy słuszności, dla któréj zawsze najwyższy objawia szacunek.
„Wszystko to naprowadza mię na wniosek: że gdy ten człowiek tak wielkiój używa popularności, wypada więc naprzód zniszczyć ją; i oto całe zadanie.
„Miałem nadzieję, że utworzę mu jaki zarzut z powodu częstéj jego nieobecności, trwającéj czasem do poźnéj nocy, bo Klaudyusz Gérard nie chcąc uchybić żadnemu ze swych obowiązków, wycieczki swoje odbywa w chwilach na spoczynek przeznaczonych.
„Lecz cóż było począć, gdy mi doniesiono że się udawał, a to co tydzień, do domu waryatów w mieście naszém? Zasiągnąłem o nim wiadomości u dyrektora tego zakładu. Pan Klaudyusz Gérard rzeczywiście uczęszczał tam regularnie raz na tydzień, i tak dalece oczarował dyrektora, że dla niego pogwałcono nawet przepisy zakładu, bo przyjmowano go w porze nocnéj.
„Osobą którą tak troskliwie odwiedza, jest dwudziesto-sześcio lub siedmio-letnia panna, mimo obłąkania, jak utrzymują bardzo piękna. Chociaż nie zdaje się poznawać pana Klaudyusza Gérard, jednak widok jego zbawienne wrażenie wywiera na tej nieszczęśliwéj: po każdéj jego bytności jest spokojniejsza; dlatego téż lekarz nietylko do bytności téj upoważnia, ale nawet żąda jéj.
„Ze wspomnioną pannę z miłosierdzia utrzymują w zakładzie, zbywa jéj zatem na wielu drobnych wygodach; a Klaudyusz Geérard, z własnym zapewne uszczerbkiem, znajduje sposób niesienia jéj niekiedy pieniężnego zasiłku, niewątpliwie bardzo szczupłego, który służy do dogadzania niektórym wymaganiom waryatki.
„Możnaż ztąd utworzyć jakikolwiek zarzut Klaudyuszowi Gérard? Wszak to wszystko szlachetne na pozór; atoli zbyt widoczna, że dla tego tylko tak uporczywie tu pozostaje, iż gmina nasza blizką jest miasta w którém ta waryatka schronienie znalazła.
„Powiadano mi również, lecz na nieszczęście nie może to bynajmniéj stanowić ważnego punktu oskarżenia przeciw niemu, że nim panna ta oszalała, Klaudyusz zapamiętale się w niej kochał; lecz że go opuściła dla innego, i w skutku téj miłości utraciła rozum.
„Zawód taki wywołał niewątpliwie głęboką melancholię, którą spostrzegam w Klaudyuszu Gerard, mimo pozornéj jego wesołości.
„Wspomniałem panu o wpływie Klaudyusza Gérard na gmin; teraz winienem zbudować pana jego wpływem na ludzi wyższego rzędu, a to dopomoże mi do wyjaśnienia panu dlaczegoto lękam się aby mi nie zbałamucił tego Bouchetout.
„Wiadomo panu, że bogaci właściciele ziemscy długi czas opierali się założeniu elementarnéj szkółki w naszéj gminie, i słusznie; pojmowali bowiem całe niebezpieczeństwo jakie wynika z oświaty pospólstwa, wiedzieli że tym sposobem podadzą gminowi środki wzbogacenia się, porozumiewaniu, naradzania; a co gorsza, słusznie obawiali się skutków wyniknąć mogących z czytania pełnych zgrozy książek i dzienników, jakie dzisiaj drukują. Mojém zdaniem, i zdaniem tych mądrych i rozsądnych właścicieli, wykształcenie gminu ograniczać się winno na ustném wykładaniu katechizmu przez plebana, i nic więcéj[3]. „Na nieszczęście, popęd czasu inaczéj rozstrzygnął, sumienność rządu poruszoną została nierozważnemi konceptami: musieliśmy przyjąć elementarne szkoły.
„Pojmujesz pan łatwo, iż wszelkich dokładaliśmy starań, aby środek ten na długo bezowocnym uczynić. Lecz na koniec, do ostateczności posunięci, przenieśliśmy szkołę do niezdrowéj i cuchnącéj obory, a opłatę od każdego dziecka, aby była znośną, oznaczyliśmy na jeden su miesięcznie; co przynosić miało nauczycielowi około 40 do 50 franków rocznie; co większa, taki nauczyciel obowiązany był do wszelkiego rodzaju przykrych i poniżających prac. Poprzednik Klaudyusza Gérard zrzekł się tych prac po upływie trzech miesięcy: szkoła przez dwa lata była zamknięta; i dopiero Klaudyusz Gérard z tak bezwstydném zaparciem się samego siebie, umié znosić ten ogrom nędzy, spodlenia i goryczy.
„Między właścicielami naszéj okolicy, znajdował się człowiek bogaty, którego dosyć łatwo przekonałem jak wielkie niebezpieczeństwo nastręcza wykształcenie ludu. Zupełnie mu ufałem; wtém, nie wiem przez jaki przypadek, spotyka on Klaudyusza Gérard.
„Wiész pan do czego przyszło? Po dwugodzinnéj rozmowie, człowiek ten, dzięki szatańskiéj przebiegłości bakałarza, zmienił się zupełnie.
„Czy uwierzysz co mi jeszcze tego samego wieczora ów głupiec powiedział?
— „No! księże proboszczu, widziałem tego biednego Klaudyusza Gérard... Wiész co? on nieźle mówi... i wybornemi dowodami popiera potrzebę elementarnej nauki.“
— „Albo jesteś pan przejęty braterskiém współczuciem dla pospolitego ludu, — mówił mi Klaudyusz Gérard, — i w takim razie starać się winieneś aby ten lud odebrał podobne jak pan wykształcenie, gdyż wykształcenie ulepsza i uszlachetnia; albowiem na stu zbrodniarzy dziewięćdziesięciu pięciu nie umié ani czytać ani pisać.
„Albo téż znowu uważasz pan lud pospolity, nie powiem za nieprzyjaciela, lecz za antagonistę, przejętego zgubnemi dla pana zasadami... a więc tém bardziéj udziel mu wykształcenia; zamiast bowiem co miałbyś lękać się nieprzyjaciela, którego nędza i niewiadomość uczynić muszą głupim, surowym, srogim, dzikim, będziesz miał przeciwnika do którego uczuć, umysłu, serca i rozsądku z korzyścią odezwać się możesz, bo będzie to człowiek wykształcony.”
„Widzisz księże proboszczu! — rzekł mi oczarowany przez bakałarza właściciel, ta prosta mowa trafiła do mego przekonania: zapłonąłem wstydem i litością widząc że Klaudyusz Gérard, człowiek tak światły, słodki, cierpliwy, pracowity, chodzi jak żebrak w łachmanach i drewnianych trzewikach; zapłonąłem, powtarzam, wstydem i litością, na wspomnienie o oborze w któréj bakałarz tutejszy swe nauki wykłada. Jestem więc prawie gotów własnym kosztem nająć dla tutejszej gminy dogodniejszy lokal, i podnieść płacę Klaudyusza Gérard, żeby przynajmniéj żyć mógł przyzwoicie.”
„Pojmujesz pan, z jakiém zdumieniem spojrzałem na tego człowieka.”
— „Pan przynajmniéj téj rzeczy nie bierzesz na seryo, — rzekłem szaleńcowi.”
— „I owszem, mości proboszczu, już nawet upatrzyłem dom, który uważam za dogodny.
„Szczęściem, Opatrzność przyszła mi w pomoc: nagle śmierć stryja zmusiła tego głupca do wyjazdu z naszych stron, ważne interesa długi czas zatrzymywały go w Paryżu, gdzie nakoniec stale zamieszkał; a tak Klaudyusz Gérard osiadł na koszu, a nauki swoje ciągle wykłada w cuchnącéj i niezdrowej oborze... zkąd dzieci jak od zarażonego miejsca uciekać powinny... a jednak, chociaż w skutku oddychania niegodziwém powietrzem, częstym ulegają chorobom, szatańska ta szkoła zawsze jest przepełniona.....“




13.
Grób.

Słońce wschodziło właśnie, gdy wraz z Klaudyuszem Gérard, na którego musiałem nieco poczekać u drzwi domu zmarłych, wszedłem na cmentarz. O! biédny to był cmentarz, widziałeś tam skromne tylko krzyże wśród wysokiéj trawy na wpół ukryte, ledwie gdzieniegdzie wznosił się smętny cyprys; ku środkowi cmentarza, na małém wzgórzu, była dosyć znaczna pusta przestrzeń. Klaudyusz Gérard postąpił ku temu miejscu mówiąc do mnie:
— No, mój synu, bierzmy się do dzieła; dobrze iż odwilż grunt zmiękczyła. Ja będę kopał... ty zaś motyką odrzucaj ziemię, a spieszmy się, bo trumna wkrótce przybędzie.
Poczém, mówiąc niby do siebie dodał:
— Wczoraj zmarła... a dzisiaj rano już pogrzebana... Szczęściem u téj zmarłéj nie może mię niepokoić ten pośpiech, który nieraz sprowadza takie okropności.
— Jakie okropności, panie?
— Niestety! moje dziécię... zdarzało się że grzebano żywych ludzi.
— Żywych! — zawołałem przerażony.
— Tak... bo tylko w głębokim letargu pogrążonych... po którym się zapóźno przebudzili... — drżąc mówił Klaudyusz Gérard, — tak jest... przebudzili się... w ciasnéj trumnie... na któréj cięży sześć stóp ziemi...
— O! to okropność! — zawołałem, — i pan nie lękasz się aby tym razem...
— Bądź spokojny mój synu; gdybym się tego obawiał... nie kopałbym tego grobu, alebym czuwał... lecz, przed chwilą byłem w domu umarłych, wywiedziałem się o wszystkich okolicznościach téj smutnéj śmierci. Lekarz z sąsiedniego miasteczka, człowiek bardzo światły, poświadczył zejście... a świadectwo takiego człowieka, nie ulega żadnéj wątpliwości... Biédna kobiéta! powiadają że życzyła sobie aby ją pochowano w świetnym stroju, który niegdyś nosiła;... ta ostatnia wola ukrywa w sobie zapewne jakieś wspomnienie... No, mój synu do roboty...
I nauczyciel zrzucił swój stary słomiany kapelusz, zawinął rękawy lichéj swéj bluzy i silnie zaczął kopać ziemię z biegłością dowodzącą długiéj wprawy do ręcznych robót. Pomagałem mu w miarę sił moich.
— Kopiemy grób... dla męczenniczki... mój synu, — rzekł mi Klaudyusz Gérard po niejakim czasie, rękawem ocierając pot z czoła.
— Męczenniczki? powtórzyłem.
— Tak jest — kobiéty, któréj każdy dzień we łzach upływał, mimo że była wielką damą. Ah! mój synu, nędza nietylko łachmanom towarzyszy.
— I któż to tyle zadawał cierpień téj biédnéj pani?
Bądź że Klaudyusz Gérard nie słyszał mojego zapytania, bądź, że nie chciał na nic odpowiedzieć, dosyć że zwiesił głowę i znowu silnie zaczął kopać ziemię; wkrótce jednak rzekł wzdychając:
— Daj Boże, żeby córka... szczęśliwsza była niż matka...
— To ona ma córkę?
— Prawie w twoim wieku. Właśnie przed kilku dniami tu przybyła. Długo była rozłączoną od matki która ją ubóstwiała; ale kiedy ta nieszczęśliwa kobiéta śmierć w sobie poczuła... tak usilnie dopominała się o swoje dziecko, iż je nakoniec odzyskała... Niestety! zbyt krótko cieszyła się jego obecnością... Ah! biédna matko... biédna matko!... jakiejże teraz odwagi potrzebuje twoja córka!...
— Dlaczego odwagi, panie?
— Aby pójść mogła za trumną matki...
— O! prawda... — rzekłem truchlejąc, — prawda że na to potrzeba odwagi.
— Ty, mój kochany, bardzo byłeś nieszczęśliwy — dodał Klaudyusz Gérard, — czeka cię życie przykre i pracowite — a jednak! los twój będzie może daleko znośniejszy aniżeli los dziecka, które ma towarzyszyć do tego miejsca zwłokom swojéj matki... a to dziécię jést bogate... i nigdy nie powinno znać niedostatku...
— O mój Boże!... jeżeli bogaci nie są szczęśliwi, któż więc nim jest?
— Ci, mój synu, którzy powiedziéć sobie mogą: Dopełniłem powinności mojéj, dokonałem pożytecznéj rzeczy, jakkolwiek rzecz ta małą tylko być mogła: podałem rękę słabszemu lub nieszczęśliwszemu ode mnie, nikomu żadnéj nie wyrządziłem krzywdy, a przebaczyłem krzywdy mnie wyrządzane...
Maxymy te tak były sprzeczne z zasadami kaleki bez nóg, któremi na nieszczęście umysł mój przesiąkł, iż mię raczéj dziwiły niż przekonywały. Klaudyusz Gérard odgadł mię zapewne, bo z wielką łagodnością mówił daléj:
— Mam nadzieję że z czasem zrozumiész mię,... a dzisiaj wieczór, po upływie dnia piérwszego dopiéro, który przeżyjesz zdala od złych lub występnych przykładów... powiesz mi co myślisz, jakich doznałeś wrażeń... i, kto wié? może już uczujesz iż twój los mniéj jest pożałowania godnym, mimo nidostatku, który ciągle cierpisz.
Tak rozprawiając, wykopaliśmy grób. Tylko co Klaudyusz Gérard wyszedł z jego wnętrza, usłyszeliśmy pogrzebowy śpiéw, któremu towarzyszyły ponure odgłosy puzonu.
— Otóż, i ciało!.... — rzekł Klaudyusz, — skończyliśmy robotę w sam czas.
W pobliżu grobu wznosił się gruby, rozłożysty i karłowaty cyprys, pod który, z rozkazu mojego pana, zaniosłem motykę i rydel. Z tego nieco wzniesionego miejsca postrzegłem pogrzebowy orszak: składał się on z księdza w komży, kantora, chłopaka z chóru i puzonisty. Cztérech wieśniaków w bluzach dźwigało trumnę na noszach.
Tylko dwie osoby za trumną postępowały, kobiéta w czarnéj sukni i obok niej mała dziewczynka również w żałobie; rysów jej rozpoznać nie mogłem.
Klaudyusz Gérard stojąc nad brzegiem fosy smutnie patrzył na nadchodzący orszak.
— Biédna istoto... — rzekł, — prześladowana... upokorzana aż do zgonu... Prócz téj dzieciny i staréj sługi... nikt nie idzie za twą trumną...
To co mi Klaudyusz Gérard wspomniał o przyczynie śmierci téj nieszczęśliwéj, serce mi ścisnęło. Nie byłem już zupełnie obcy temu pogrzebowi, i zdawało mi się iż mam niejaki udział w smutnym obrzędzie.
Przez chwilę, ogrodzenie cmentarza ukryło pogrzebowy orszak przed mym wzrokiem, lecz wnet śpiewy bliżéj się ozwały, trumna weszła w miejsce wiecznego pokoju... ksiądz i tragarze zrazu zasłaniali przede mną, postępujące za trumną, dwie osoby; lecz na zawrocie cmentarzowej alei poznałem Reginę... Podeszła kobiéta jéj towarzyszyła.
Gdybym się nie oparł o pień drzewa, byłbym upadł z osłupienia i przestrachu; szczęściem Klaudyusz Gérard nie mógł dostrzedz mojéj trwogi, bo ciągle stał nad grobem który miał zasypać po spuszczeniu ciała.
Truchlejąc z obawy aby mię Regina nie dostrzegła i nie poznała, skryłem się za rozłożyste gałęzie cyprysu i przykląkłem, zaledwie śmiąc oddychać.
Twarz Reginy była blada i jak marmur nieruchoma; trzy czarne znamiona dziwny nadawały wyraz jéj skamieniałym rysom; nie płakała; suchy i osłupiały wzrok tak nieodstępnie wlepiony był w trumnę, że skoro nieregularny chód tragarzy pochylał ją to na prawo, to na lewo, lekkie pochylenie głowy Reginy świadczyło, że wzrok jéj w tym samym postępuje kierunku.
Ruchy téj dzieciny cechowała jakaś automatyczna sztywność; szła, że tak powiem, w podskokach jakby cała jéj istota ulegała nerwowemu wytężeniu. Przypomniałem sobie niegodziwe moje obejście się z Reginą w lesie Chantilly, przypomniałem również i jéj piękność, a serce moje pękało z bólu na widok tak okrutnéj zmiany... i aby stłumić w sobie łkania, ręką usta zatkać musiałem.
Podeszła kobiéta, która Reginę wiodła za rękę, mocno płakała. Fizyonomia jéj wyrażała łagodność i dobroć. Zdało mi się że pleban spiesznie i z roztargnieniem odmawiał nad ciałem ostatnie modły. Gdy miano spuszczać trumnę do grobu, Regina osłabła, i, że tak powiem, ugięła się pod własnym ciężarem. Stara sługa musiała utrzymywać ją pod rękę. Rzecz szczególna! to dziécię ani jednéj łzy nie wylało; wzrok jego zupełnie był osłupiały, rysy jakby skamieniałe; blade i nieruchome usta zaledwie się kiedy niekiedy ściągały.
Nakoniec trumnę spuszczono do grobu.
Wtedy Regina z gwałtowném wysileniem wyrwała się z rąk służącéj, klękła nad otworem wiecznego przybytku matki, który już Klaudyusz Gérard zaczynał zasypywać głuche odgłosy wydającą ziemią.
Za każdą garścią sypanéj ziemi, Regina z wyrazem martwéj, zlodowaciałéj rozpaczy, tysiąc razy silniéj przejmującym aniżeli głośne łkania, że tak rzekę, przesyłała trumnie pożegnawcze pocałunki.
Nim jeszcze grób zasypano, pleban szybko się oddalił a za nim kantor; chłopak niosący krzyż przewiesił go przez ramię, puzonista włożył swój instrument na szyję i tak razem wyszli z cmentarza.
Już tylko Regina i stara sługa pozostały nad grobem, który Klaudyusz Gérard kończył zasypywać. Regina ciągle klęczała, nieruchoma jak posąg.
Okoliczność małéj wagi przerwała przecież moję bolesną uwagę. Uczułem ostry i mocny odór tytoniu... spojrzałem w stronę, z któréj pochodził ten odór i nad płotem ogradzającym cmentarz dostrzegłem głowę człowieka ze złowrogą twarzą; palił obojętnie swą fajkę; cerę miał cegłastą, a siwiejące włosy zaledwie pokrywała licha czapka.
Odrażający ten człowiek z tak cyniczną obojętnością patrzył na bolesną scenę pogrzebową, że przejęty zgrozą i wstrętem, odwróciłem od niego spojrzenie, i z czułem zajęciem znowu patrzyłem na Reginę.
Klaudyusz Gérard skończywszy zasypywanie grobu, w milczeniu przypatrywał się klęczącemu dziecku. Stara sługa coś szepnęła Reginie; ta drobną rączką dała jéj znak błagalny, i znowu wpadła w bolesną nieruchomość...
Mimowoli prawie spojrzałem w stronę człowieka o złowrogiéj twarzy.... już go tam nie było.
Wtém usłyszałem w dali brzęczenie pocztowego zaprzęgu, i turkot szybko nadjeżdżającego powozu.
Na ten turkot, którego Regina nie zdawała się zważać, stara służąca zadrżała, bolesne spojrzenie rzuciła na dziecię, i znowu coś do ucha szepnęła, lecz równie jak i pierwéj napróżno.
Powóz zatrzymał się u wrót cmentarza.
Wkrótce nadszedł stary mulat, czarno ubrany; niósł na ręku mały płaszczyk i dziecięcy kapelusz; zbliżył się do służącéj i rzekł jéj obojętnie:
— No, Gertrudo, obrzęd już skończony, znasz rozkazy pana barona.
Gertruda błagalném spojrzeniem wskazała mu cięgle klęczącą Reginę.
— Przecież ona tu nie pozostanie przez cały dzień? — powiedział mulat. — Kwadrans mniéj, kwadrans więcéj, to wszystko jedno... A wiész że pan baron wyraźnie zalecił...
— Regino... — z westchnieniem mówiła stara służąca, — trzeba jechać... możesz zachorować... pójdź, pójdź...
Dziécię poruszeniem głowy odmówiło téj prośbie, i ani się ruszyło więcéj.
— Nie można wszakże gwałtem porywać ją z grobu matki, — rzekła Gertruda; — cóż czynić?
Mulat wzruszył ramionami i zbliżywszy się do dziecka, powiedział:
— Panno... mam rozkaz przywieść pannę natychmiast skoro się to wszystko skończy... Pan baron, ojciec panny, tego żąda... chciej więc panna udać się ze mną.
Regina nie zmieniła swojej postawy.
— Panno, — zaczął znowu mulat, — proszę panny... chodź panna... albo będę przymuszony gwałtem pannę ztąd zabrać.
Dziécię ani się ruszyło.
— Raz przecie skończyć potrzeba, — powiedział mulat.
I zbliżył się prędko, aby porwać Reginę.
Spodziewałem się płaczu, rozpacznego oporu... omyliłem się.
Regina nie broniąc się, nie przemówiwszy ani jednego słowa, unieść się pozwoliła.
Tylko kiedy ją mulat trzymał już na ręku, zwróciła główkę w stronę grobu... od którego oderwać nie mogła osłupiałego wzroku, którym poprzednio śledziła trumnę... i dopóki tylko dojrzeć mogła świeżo poruszoną ziemię, poty nie spuściła jéj z oka, kiedy niekiedy przesyłając pożegnawcze pocałunki.
Wkrótce Gertruda i mulat unoszący Reginę, zniknęli za płotem i już ich więcéj nie widziałem.
W kilka minut późniéj, galopem pędzące konie uniosły powóz.
Ta dziwna i niespodziana scena uderzyła mię jakby zjawisko, jakby sen.
Klaudyusz Gérard dwa razy na mnie wołał, nim mię mógł wyrwać z osłupienia. Wreszcie i on zdawał się nie mniéj wzruszony; obaj roztargnieni, zapomniawszy przy grobie pod cyprysem motyki i rydla, wróciliśmy do wsi.




14.
Szkoła.

„Matka Reginy umarła, a jakkolwiek nieszczęśliwym jest twój los, jest on jednak może znośniejszym aniżeli los téj biednéj dzieciny” — powiedział mi Klaudyusz Gérard. Myśl ta nie odstąpiła mię w smutném widowisku któremu towarzyszyłem.
A jednak zdołałem oprzéć się téj przytłaczającej mię myśli, i z wielkiém zadowoleniem mojego pana, wywiązałem się z udziału w jego pracach, zachowując na czas samotności i spoczynku smutną rozkosz nasycenia się gorzkiemi wspomnieniami i wrażeniami jakie wywołała we mnie scena któréj byłem świadkiem.
Wreszcie, rozmaitość zatrudnień w ciągu reszty dnia, zdziwienie wywołane widokiem różnorodnych szczegółów powinności Klaudyusza Gérard, nie mało zapewne przyczyniły się do rozerwania myśli moich. Tego poranku dowiedziałem się także, iż Regina więcéj już do naszéj wsi wrócić nie miała i że dom który jéj zmarła matka zamieszkiwała, wkrótce sprzedany zostanie.
Godziny Klaudyusza Gérard, nauczyciela wiejskiego, podzielone były następnie; oprócz małéj zmiany w jego ręcznych pracach, każdy dzień upływał mu podobnie.
Po pogrzebie wróciliśmy do domu; Klaudyusz Gérard wziął szeroką, drewnianą gracę osadzoną na długiéj żerdzi, mnie zaś kazał nieść za sobą wiadro i wklęsłą szuflę, podobną do tych, któremi marynarze wyczerpują wodę ze statków, i tak opatrzeni ruszyliśmy w drogę, ja mocno ciekawy dowiedziéć się co czynić będziemy, Klaudyusz Gérard zaś spokojny i jak zwykle poważny.
W kilka chwil przybyliśmy na małą łączkę, w końcu któréj znajdowało się podziemne źródło obrócone na użytek publicznéj pralni. Rezerwoar napełniony był wodą czarną, mulastą, otaczały go zaś płaskie, nieobrobione kamienic.
Klaudyusz Gérard, mimo zimna, zdjął drewniane trzewiki, spodnie koło kolan obwinął, bluzę podniósł za pomocą sznurka, którym ścisnął biodra. Obracając się do mnie, rzekł:
— Mój synu, wyczyścimy tę pralnię... nie wejdziesz w wodę boby ci to mogło zaszkodzić... ale ja wejdę i gracą wygarnę muł... ty zaś napełnisz nim szuflę, i wypróżnisz ją pod témi wielkiemi topolami które tam widzisz...
Z największą prostotą dał mi nietylko ten rozkaz, ale także objawił udział, jaki sam miéć będzie w tak przykréj i odrażającéj pracy; lecz mimo mojéj nieznajomości świata, zdawało mi się bardzo dziwną rzeczą, aby nauczyciel był nie tylko grabarzem, lecz nadto czyścicielem pralni. Zdumiony więc spojrzałem na Klaudyusza Gérard.
Odgadł on myśl moję, łagodnie się uśmiechnął i powiedział:
— Dziwi cię to, mój synu, że nauczyciel, człowiek światły...bo mię tak nazywają, czyści pralnię?
— Doprawdy panie, to mię dziwi...
— I sądzisz zapewne że to mię poniża?...
— Tak. panie.
— A to dlaczego?
— Bah... proszę pana, skoro taki uczony jak pan... wchodzi w taką kałużę i czyści ją gracą, zdaje mi się że to go bardzo poniżać musi.
— Słuchaj, mój synu!.. Biédne kobiéty które przychodzą prać bieliznę w téj zamulonéj wodzie, wydostają ją równie prawie brudną jak przed wypraniem, a co gorsza, bielizna przesiąka szkaradną wonią błota; ztąd téż częstokroć małe dziatki, okryte tą wilgotną i cuchnącą bielizną, zapadają na zdrowiu, dostają gorączki; a przeciwnie, skoro się pralnia wyczyści, skoro się muł uprzątnie... nieszczęścia te nie będą miały miejsca.
— Bardzo dobrze, proszę pana... lecz kto inny mógłby się tém zająć... gdyż ten...
— Gdyż ten nie mógłby mię zastąpić gdzieindziej, chciałeś powiedzieć?
— Tak panie.
— Masz słuszność; lecz tu chodzi o obowiązek który spełnić przyrzekłem, a słowa przecież dotrzymać należy. Co do poniżenia, w czeém je tu upatrujesz? Gdybym był dumnym, czyżbym owszem nie mógł powiedziéć sobie: Czynię zarazem to co każdy inny uczynić może, i to czego nikt inny uczynić nie zdoła... podwójnie zatém jestem użyteczny. Lecz mnie, mój synu, dosyć na tém przekonaniu, że nie poniża nas nigdy żadna czynność, która ogółowi pożytek i korzyść przynosi.
Na to nic odrzec nie umiałem.
— Czyliż to poniżenie, że bosą nogą wejdę w błoto? W takim razie, mój synu, — z uśmiechem dodał Klaudyusz Gérard — piękni, bogaci i szlachetni panowie, którzy każdéj zimy polują po naszych bagniskach, poniżają się daleko bardziéj aniżeli ja, bo aż po brzuchy w mule brodzą, a to dlatego tylko aby zabili kilka biédnych ptaszków. No, mój synu, nie troszcz się, bądź dobréj myśli... praca nasza wszystkim pożytek przyniesie... spieszmy się... bo o południu trzeba wrócić i w szkole porządek zrobić...
To mówiąc Klaudyusz Gérard dzielnie zabrał się do dzieła, swoją gracą wyrzucał gęsty muł na brzeg pralni, ja napełniałem nim wiadro i wylewałem go wzdłuż wielkiéj alei topolowéj.
Wyznaję że przykład i słowa Klaudyusza Gérard, podnosząc w moich oczach pracę, w jakiéj miałem udział, czynił mi ją znośniejszy i nie tyle odrażającą.
Jakby dla większéj jeszcze zachęty, nowy mój pan rzekł mi w godzinę później:
— Na wiosnę, mój synu, obejrzymy te topole... Dzięki mułowi który u stóp ich składasz, obaczysz jak bujnie, jak zielono rozwinę się: bo ten muł, tak szkodliwy w pralni... wybornie sprzyja tym pięknym drzewom zasilając ich korzenie... Powiedz zatem, kochane dziécię, czy uczujesz w sobie poniżenie na widok tych drzew piękniej i silniéj wzrastających, dlatego żeś wylał kilka wiader mułu pod ich stopy?
— O! nie, panie.... owszem, z rozkoszy przyjdę oglądać te drzewa, — zawołałem coraz bardziej zachwycony uwagami Klaudyusza Gérard.
I skutkiem właściwego dzieciom charakteru, ze wstrętem rozpoczęty pracę skończyłem z niejakiém zadowoleniem miłości własnéj.
Praktyczne nauki Klaudyusza Gérard przytaczam dlatego, że stanowczy i niemal nieograniczony wpływ wywarły na całe moje życie; winienem również wyznać na własny pochwałę, a raczéj na pochwałę Klaudyusza Gérard, że te proste, jasne i logiczne nauki, prawie bezpośrednio i głęboko wniknęły w mój umysł i serce, kiedy tymczasem haniebne zasady kaleki bez nóg, które niedawno jeszcze Bamboche we mnie wpajał, przyjmowałem z jakąś moralny niechęcią, instynktownym wstrętem.
Wyczyściwszy pralnię, spiesznie wróciliśmy do domu; kawałek razowego chleba i kilka orzechów stanowiły nasze śniadanie, poczém pomagałem Klaudyuszowi Gérard w urządzaniu stajni, i w oborze, a szczególniejsze te przygotowania powiększały jeszcze zdziwienie, jakiego już dnia tego nieraz doznałem.
Ponieważ krowy w zimowéj porze rzadko kiedy na pole wypędzano, przeto prawie ciągła obecność ich w oborze wielce zmniejszała przestrzeń pozostawioną dla uczniów Klaudyusza Gérard. Wreszcie, nigdy dokładnie rozstrzygnąć nie mogłem, czy uczniowie przybyli do obory, czy téż krowy do szkoły; lokal ten bowiem zarówno prawie zajęty był przez ród ludzki jak i przez ród bydlęcy.
I tak, na prawo, znajdowała się drabina, żłób i kupa kilko-miesięcznego gnoju, ziejąca nader przykrą woń, a znowu wzdłuż lewéj ściany ustawiliśmy z Klaudyuszem Gérard kilka kulawych sztalug, a na nieb kładliśmy deski; przed témi zaś przenośnemi stołami ustawiliśmy kilka ławek na rzadkiém i cuchnącém błocie, gdyż pochyłość podłogi w to miejsce sprowadzała ściek zwierzęcych odchodów.
Przygotowania te uskuteczniliśmy prawie w zupełnéj ciemności; światło bowiem do tego lokalu, ledwie na dwadzieścia stóp długiego, wchodziło tylko z jednéj strony drzwiami, z drugiéj zaś małém okienkiem kryjówki, otoczonej opłatkami a służącej za pokój dla nauczyciela. Przez zbyt nizki pułap z niepokrytych, ale gęstą pajęczyną obleczonych belek, przeglądało złożone na poddaszu siano i słoma. Kiedy zimno zbyt dokuczało, zamykano drzwi, i wtedy ciemność zalegała w dwóch trzecich częściach stajni; tak że z liczby trzydziestu uczniów, pięciu lub sześciu tylko pracować mogło przy świetle wciskającém się przez okienko. Téj niedogodności nauczyciel zaradzał jak mógł, bo przywoływał po kolei każde dziécię siedzące w najciemniejszéj stronie obory i kazał mu przez kwadrans pracować przy sobie w pokoju.
Zaledwie ustawiliśmy stoły i ławki, wnet dzieci schodzić się zaczęły. Pogoda, zrazu dosyć jasna, zachmurzyła się i oziębiła; śnieg spadał obficie; koniecznie zatém trzeba było zamknąć przepełnioną dziećmi i bydłem oborę, a ztąd zaległa w niéj prawie zupełna ciemność.
Ukryty w kącie, z niemałą ciekawością po raz piérwszy towarzyszyłem lekcyi wykładanéj przez Klaudyusza Gérard. Wiejscy jego uczniowie, zamiast hałasowania, niesforności lub nieposłuszeństwa, zamiast upatrywania w szkolnych godzinach nudnéj lub obojętnéj pracy, byli owszem spokojni, ulegli, uważni i jeżeli tak rzec można, nietylko z zajęciem lecz nawet z przyjemnością słuchali wykładu Klaudyusza Gérard, czując zarazem dla niego prawie synowskie przywiązanie.
Późniéj dopiero przez własne doświadczenie poznałem, jakim sposobem Klaudyusz Gérard za pośrednictwem dowcipnego i prostego wykładu, którym umiał obudzić ciekawość, miłość własną i duch naśladownictwa (te trzy najpotężniejsze dźwignie dzieciństwa), zdołał osiągnąć tak szybkie, zadowalające rezultata. Zawsze dobry, łagodny, pobłażający, cierpliwy, przenikniony świętością powołania swojego, a nadewszystko kierowany, utrzymywany, uniesiony głębokiém dla dzieci przywiązaniem, badał ich charaktery, natchnienia, i prawie zawsze umiał nakierować ku dobremu ich zdatności i wrodzone skłonności, które nie wczas poskramiane, fałszywie lub źle skierowane, mogłyby owszem wyrodzić się w występki lub złe namiętności.
Lekcya trwała ledwo pół godziny, gdy ciepło w oborze i wyziewy gnoju, podsycone jeszcze nagromadzeniem dzieci, zaczęły tak mocno dusić, iż wraz z wielu uczniami poczułem mdłości, duszność i gwałtowny ból głowy, a pot spływał mi po czole.
Koniecznie trzeba było otworzyć drzwi obory, któréj powietrze dłużéj znieść się nie dało. Po tak duszącej temperaturze nagle wystawiony na mocny i zimny przeciąg powietrza, zadrżałem, a pot zamarzł mi na czole. W kilka chwil wprawdzie znowu drzwi zamknięto, ale wtedy trząsłem się z zimna, toż samo wszystkie te biédne dzieci tak licho odziane. Klaudyusz Gérard powiedział mi późniéj, że to nagłe przejście z gorąca do zimna, zepsute i zaraźliwe powietrze, którym oddychały te biédne istoty, częstokroć przyprawiały je o ciężkie, a nieraz nieuleczone choroby; że rzadki był uczeń, który zdołał dwa tygodnie bez przerwy uczęszczać na lekcye.
Po skończonéj lekcyi — dzięki następującéj okoliczności, nie zapomnę nigdy że to było w sobotę — Klaudyusz Gérord wziął wielki worek na dwie części przewiązany, dał mi koszyk, i rzekł:
— No, synu, pójdź, za mną.
Poczém dodał z uśmiechem:
— I tym razem zapewne zadziwi cię poniżenie na jakie się narażam...
— Jakto, panie?
— Będziemy chodzić po całéj wiosce od drzwi do drzwi... będziemy prosili o żywność dla nas na cały tydzień, mój synu...
Te słowa w nowe wprawiły mię zdumienie.
— Płaca jaką pobieram za pełnienie obowiązków nauczyciela, oraz za inne zatrudnienia, w których mi dopomagałeś mój kochany, jest tak szczupła, iż aby miéć chléb powszedni, podobnie jak i wspólkoledzy moi z innych gmin, uciekać się muszę do publicznéj litości. Nadto, rodzice uczniów moich po większéj części tak są uboczy, iż wolą w naturze uiszczać moje wynagrodzenie... No mój synu, powiedz szczerze... nie jestże to dla mnie najwyższym upokorzeniem?
— Ja, przywykły do żebractwa, — odrzekłem Klaudyuszowi Gérard, — nie widzę w tém żadnego upokorzenia... ale pan, który jesteś tak uczony, który téj wsi czynisz tyle przysługi...
— Właśnie téż, mój synu, że przekonany jestem iż wszystkim wyświadczam niejakie przysługi, dlatego samego nie poniża mię wcale przyjęcie tego co mi każdy daje na utrzymanie życia... nie mam bowiem innych zasiłków. Przeciwnie zaś, gdybym był próżniakiem, nieużyty lub leniwcem, byłbym nikczemnym, podłym, gdybym przyjmował chléb od tych biédnych ludzi. Pójdź zatem, mój synu, wieczerza twoja dzisiaj będzie może obfitsza aniżeli wczoraj, bo małe moje zapasy już były wyczerpane...
Tak więc Klaudyusz Gérard, co chwila dawał mi nowy przykład rezygnacyi, połączonéj z wzniosłem uczuciem własnéj godności. Poszedłem z nim na kwestę.
Rozmyślając późniéj nad wypadkami dnia tego, powziąłem przekonanie o wysokim szacunku jaki wzbudzają pomiędzy ludnością nauczyciele... oni to, gdyby posiadali należyte materyalne środki, zdołaliby w przeciągu lat dwudziestu zmienić oblicze kraju, i przez wykształcenie umysłów utworzyć zupełnie nowe pokolenie... atoli są bez wątpienia polityczne powody na przeszkodzie tak wielkiemu socyalnemu odrodzeniu.
Klaudyusza Gérard powszechnie kochano, i nawet poważano; a jednak, z powodu nędznego bytu i podrzędnych obowiązków jakie spełniać umiał, stawiano go na równi z pastuchem lub uczciwym i roztropnym parobkiem od pługa.
Ubodzy mianowicie bardzo go lubili: oni to z prawdziwie braterską miłością składali mu skromne swoje ofiary, jeden małą miarkę suchego warzywa, drugi nieco owoców, gdzieindziéj dawano mu trochę żyta lub ćwiartkę kartofli; w porównaniu daleko gorzéj przyjmowali nas zamożniejsi mieszkańcy wioski. W nich nauczyciel obudzał jakąś niechęć i pogardę, którą mu okazywali częstém usiłowaniem poniżenia go; ale Klaudyusza Gérard nie łatwo można było poniżyć.
Kilku małych właścicieli ziemskich, ze stronnictwa proboszcza, niechętném okiem poglądało na szkołę; rozsiewanie nauki między ludem uważali oni za rzecz niepożyteczną, niestosowną, a nawet niebezpieczną: — „Gdyby wszyscy czytać umieli, — bezwstydnie twierdzili, — po czémże rozróżnionoby dziécię człowieka który przecież coś posiada, od dzieci ludzi co zupełnie nic nie mają?” To téż ci próżni ludzie, całą powagę jakiéj we wsi używali, obrócili na przekonanie o niepodobieństwie utrzymania się szkoły Klaudyusza Gérard, przenosząc ją do cuchnącéj, niezdrowéj obory i zabraniając ludziom niejako od siebie zawisłym, posyłać tam swoje dzieci. Dumni ci ludzie, szczupłe i prawie zawsze z obelgami połączone nieśli nam ofiary. Pół bochenka chleba jak skała twardego, kawałek staréj słoniny lub ser spleśniały, oto cośmy uzbierali u kilku znakomitszych mieszkańców wsi[4]. Wśród tak ostrych prób, ja, niedawno jeszcze opuszczone, tułające się i żebrzące dziécię, kilka razy uczułem oburzenie i czoło moje gniewem płonęło, gdy widziałem z jak przykremi i pogardliwemi słowy ciskano nam tę nędzną jałmużnę... Ale na wielkie zdziwienie, pogodne czoło Klnudyusza Gérard ani razu się nie zachmurzyło, owszem jego postawa, obejście, fizjonomia, ani na chwilę nie przypuszczały myśli że go poniżyć można. To niedostępne przekonanie o wyższości nad wszelką zniewagę, nie jestże częstokroć szczytem godności!
Kiedyśmy wrócili do szkole, koszyk mój i worek Klaudyusza Gérard były prawie napełnione.
Dzień już się miał ku schyłkowi, śnieg obficie padający podczas naszej nieobecności prawie zupełnie zasłonił drzwi od obory. Klaudyusz Gérard chcąc go odgarnąć dla ułatwienia wejścia, szukał motyki i rydla które zapomnieliśmy na cmentarzu, zasypawszy grób matki Reginy.
— Motyka została pod zieloném drzewem na cmentarzu, — rzekłem do Klaudyusza Gérard, — proszę pana ja po nią pobiegnę...
— Dobrze, mój synu, — odpowiedział, — bo jeżeli śniég nagromadzi się przed stajnią, to za najmniejszą odwilżą będziemy zalani; ale czy pamiętasz drogę?
— O, bądź pan spokojny, rzekłem — i szybko pobiegłem ku cmentarzowi.




15.
Śniég.

Chociaż księżyc przebijać się musiał przez gęste, siwe i śnieżyste chmury, choć go parł wiatr gwałtowny, atoli światło jego dostatecznym mi było przewodnikiem: doskonale rozpoznawałem wszelkie przedmioty.
Z melancholijném zadowoleniem zbliżyłem się ku cmentarzowi; cały dzień marzyłem o Reginie, ale teraz dopiéro swobodnie oddać się mogłem moim wspomnieniom; miałem się za szczęśliwego, że odtąd żyć będę w pobliżu ostatniego mieszkania jéj matki... matki któréj z taką rozpaczą zdawała się żałować... była to zarazem pociecha i nowy węzeł łączący mię z tém dziecięciem. Postanowiłem z pobożném poszanowaniem pielęgnować ten grób, przy którym widziałem ją klęczącą... bronić po przeciw pasożytnym roślinom; zamierzałem na wiosnę zasadzić na nim kilka polnych kwiatów, wiedziony nadzieją że gdy Regina kiedykolwiek powróci, przekona się że jest ktoś co starannie grób ten pielęgnuje, że ją wzruszy ta troskliwość, której jednak źródła nigdy nie wykryje.
Upatrywałem nakoniec jakiś szczególny związek między niespodzianém pojawieniem się Reginy, a szczérém mojém postanowieniem poprawy. Dziwna ta okoliczność uświęcała niejako moje mniemanie, że każdy krok ku dobremu coraz bardziej przybliży mię do Reginy.
Że mię przybliży?... nie... niedobrze się wyrażam, bo nie mogłem miéć nadziei ujrzenia jej znowu, a tém mniéj zbliżenia się do niéj... ale, jakkolwiek uznając całą dziwaczność i daremność téj dziecinnéj namiętności, sądziłem, że im uczciwszym będę, tém większego, że tak rzeknę, nabędę prawa do myślenia o Reginie, ale tę myśl słodką i gorzką zarazem, tę tajemnicę świętą, przyrzekałem skryć na zawsze w głębi serca mojego.
Teraz, dojrzalszy wiekiem, zaledwie zdołałbym sam sobie wytłumaczyć, jakim sposobem te myśli dziwaczne, lecz najgorętszą czułością napiętnowane, rodzić się mogły w dziecku lat moich; atoli pojmuję one, skoro pomyślę o przedwcześnie rozwiniętéj zmysłowości, jaką obudził we mnie i rozwinął przykład miłostek Baskiny i Bambocha.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W takich pogrążony myślach, powoli dążyłem ku cmentarzowi.
Zimny i coraz silniejszy wiatr rozpędził nieco chmury dotąd księżyc zasłaniające; wkrótce téż tarcza jego zajaśniała żywym blaskiem, a śniég padać przestał, całe to miejsce pokoju pokrywszy niby szerokim całunem.
Głęboką, uroczystą ciszę przerywały tylko niekiedy ostre podmuchy północnego wiatru, który kołysał zielonemi drzewy.
Nigdy nie byłem tchórzem; wreszcie tułackie życie oddawna oswoiło mię z wszelkiemi nocnemi wypadkami; śniég tak grubo pokrywał ziemię, że prawie własnych moich kroków nie słyszałem.
Tak przybyłem tuż pod sam cyprys, przy którym rano zostawiłem motykę i rydel, sam ukrywszy się poza pniem jego, podczas pogrzebu matki Reginy.
Stanąłem zdumiały i przerażony.
Zamiast znaleźć o kilka kroków przed sobą grób zasypany, tak jakeśmy go rano zostawili, zastałem go otwartym... zapewne świeżo odkopanym, dwie bowiem kupy czarnéj ziemi wznoszące się po obu stronach szerokiego otworu, mocno odbijały od białéj warstwy śniegu pokrywającego cmentarz.
Gdyby to świętokradzkie pogwałcenie nie było spełnioném na grobie matki Reginy, może byłbym porzucił myśl przeniknienia téj złowrogiéj tajemnicy; lecz oburzenie i gniew podwoiły odwagę moje; mimo to jednak czując że należy roztropnie postąpić, podsunąłem się cicho i ostrożnie aż pod zielone drzewo za którém rano byłem ukryty; znalazłem tam nasz ciężki dębowy rydel, ale motyki nie było.
Dotąd nic nie słyszałem, pilnie więc nadstawiłem ucha; nagle poczułem mocną woń tytoniu wydobywającą się z grobu.
Nieokreślone jakieś przeczucie szepnęło mi że człowiek o złowrogiéj twarzy którego widziałem dzisiaj rano, jak paląc fajkę obojętnie przypatrywał się pogrzebowi, obecnie gwałci grób... jakoż wkrótce usłyszałem jakby tupanie nogami i kilka razy powtarzane uderzenia, których głuchy odgłos zdawał się wychodzić z wnętrza ziemi... Nagle niewidzialna ręka wyrzuciła motykę na brzeg grobu, potém postrzegłem głowę, a wreszcie i korpus człowieka... Rękami czepiając się gruntu wychodził z otworu. Zapewne przestał palić fajkę, bo w zębach trzymał dosyć ciężkie zawiniątko.
Rył to człowiek któregom widział rano.
Ukryty w cieniu cyprysu nie mogłem być widziany przez tego nędznika... Nie ruszałem się, bom nie wiedział co począć, bom się lękał aby mię nie postrzegł; czekałem więc co mi okoliczności daléj czynić poradzą.
Skoro człowiek ten, którego odtąd nazywać będę kaleką bez nóg (zaraz — powiem jakim sposobem dowiedziałem się że to on był) skoro człowiek ten, ten niegodziwy nauczyciel Bambocha, całkiem wydobył się z grobu, strudzony zapewne długiem schylaniem się, wyprostował na chwilę swą wysoką i silną postać. Poczém wziąwszy zawiniątko które dostrzegłem, obejrzał się na wszystkie strony, rzucił okiem na cyprys, poza którym byłem ukryty i zbliżył się do niego.
Wstrzymałem oddech; skurczyłem się jak mogłem, aby pomimo ciemności niedostrzegł mię pod ukrywającą mię zasłoną.
Kaleka bez nóg bliżéj jeszcze przystąpił... sądziłem, że już po mnie...
Szczęściem nie poszedł daléj, ale usiadł na pochyłości wzgórza, plecami do mnie obrócony; następnie rozwiązał zawiniątko które trzymał w zębach gdy z grobu wychodził; była to licha chustka a w niéj pełno rozmaitych przedmiotów które zapewne skradł w trumnie.
Kaleka bez nóg położył zawiniątko na kolanach, i bacznie zaczął przypatrywać się przy świetle księżyca swojemu łupowi, nie sądząc zapewne żeby go kto wpośród tak późnéj nocy zejść mógł.
Nagle powziąłem postanowienie. Mimowolnym poruszeniem dotknąłem ciężkiéj rękojeści rydla który rano nosiłem; podniosłem się więc bez szmeru, — nadto wiatr głośno poruszający gałęźmi cyprysu nie dozwalałaby kaleka bez nóg usłyszał mię;- — oburącz schwyciłem rękojeść rydla, dźwignąłem go w powietrze niby maczugę... lecz spojrzeniem obliczając rzut mojéj broni, przekonałem się, iż chcąc na pewno dosięgnąć kalekę bez nóg i całą siłą rozpłatać mu czaszkę, musiałbym zbliżyć się ku niemu o parę kroków i wyjść zupełnie z mojéj kryjówki.
Przez chwilę wahałem się... straciłem odwagę. Najmniejszy szelest, najmniejszy namysł w natarciu, zgubić mię mogły;... bo ten człowiek nie rozmyślałby pewno czy ma popełnić zabójstwo.
Ale myśl o Reginie, dodała mi energii, wzywałem jéj po cichu niby anioła stróżu. Skoczyłem, i rydel z szybkością pioruna spadł na pochyloną głowę kaleki bez nóg, a to tak gwałtownie że pękł na dwoje...
Kaleka bez nóg zrazu wzniósł obie ręce chwytając się za głowę; ale wnet sił mu zabrakło, przewrócił się i zaległ bez ruchu. Z obawy żem go tylko zagłuszył, i wściekłością uniesiony, znowu go kilka razy ugodziłem, a wkrótce krew zbroczyła otaczający nas śnieg.
Na widok krwi zadrżałem... cisnąłem rydel daleko od siebie, truchlejąc z przerażenia jakbym zbrodnię popełnił... Lecz wnet przemogłem to wzruszenie pocieszając się myślą, że słusznie skarałem gwałciciela grobów.
Przybliżyłem się do kaleki bez nóg, aby mu zabrać złupione w grobie przedmioty.
Ujrzałem otwartą skrzyneczkę w któréj błyszczał złoty łańcuszek i takaż sylwetka, oraz kilka pierścionków z drogiemi kamieniami, zapewne, zdartych z ręki trupa; nakoniec dostrzegłem pulares, który kaleka bez nóg dopiero co otworzył, gdyż część listów w nim zawartych rozsypała się tu i owdzie... W jednym z tych listów zawinięta była plecionka z włosów, na któréj wisiał mały bronzowy krzyżyk i ołowiany medal wielkości sztuki dziesięciu su.
Zrazu miałem zamiar zebrać wszystkie te przedmioty, prędko zanieść je Klaudyuszowi Gérard i uprzedzić go o tém co zaszło; ale zważywszy że kaleka bez nóg mógł już schować do kieszeni kilka klejnotów, mimo wstręt i obawę zabrałem się do zrewidowania go... Dotknąłem jego ręki, była zimna... to mię ośmieliło... miał na sobie lichy kaftan i sukienne spodnie. Szukając po kieszeniach jego kaftana, przypadkiem otworzyłem mu podartą koszulę; wtedy przy świetle księżyca, który zupełnie rozwidnił twarz jego, dostrzegłem wykłótą na jego ciele trupią główkę naturalnéj wielkości, która zakrywała prawie całą pierś tego nędznika... czerwone oczy zapełniały wklęsłości téj głowy a w zębach trzymała różę.
— Kaleka bez nóg!... zawołałem; nieraz bowiem Bamboche wspominał mi o złowrogiém Wykłóciu jakie ten rozbójnik miał na piersiach, wykłócie to zbyt było szczególne, bym mógł wątpić o tożsamości osoby.
— Kaleka bez nóg!... powtórzyłem, klęcząc ciągle przy tym człowieku. — O! tém lepiéj... tém lepiéj!... z dziką radością zawołałem, — cieszę się że cię zabiłem... boś nie mało złego wyrządził Bambochowi.
I znowu rewidowałem bandytę. W kieszeniach jego kaftana znalazłem tylko krzesiwo, woreczek z tytoniem i nóż w kształcie sztyletu; lecz jakież było moje zdziwienie i boleść, kiedy w kieszeniach jego spodni znalazłem oba pistoleciki, które wczoraj jeszcze były własnością Bambocha!
Jakimże trafem ten człowiek znowu spotkał Bambocha którego o zgubę przyprawił? Wspomniawszy na kałużę krwi, w której wczorajszéj nocy znalazłem szalik Baskiny i trzy sztuki pieniędzy, ani na chwilę już nie wątpiłem że kaleka bez nóg miał udział w téj nowéj zbrodni, nadto posiadał pistolety Bambocha; ale tragiczny ten wypadek ciągle zakrywała gruba tajemnica; nie wiedziałem czy Bamboche i Baskina razem, czy też jedno z nich tylko padło jego ofiarą.
Ale ani szeląga nie znalazłem przy kalece bez nóg. Cóż stało się z pieniędzmi, które Bamboche skradł Klaudyuszowi Gérard, a które jedynie mogły być powodem domyślnéj zbrodni spełnionéj na moich towarzyszach?
Wszystkie te myśli razem tłoczyły mi się do głowy, nabawiały niepokojem. Na chwilę żałowałem żem zabił bandytę, który może jeden tylko mógł mię zawiadomić o losie moich przyjaciół; ale wspomniawszy na jego życie i zbrodnie, poklasnąłem mojemu czynowi.
Zawinąłem w połę mojéj bluzy złoty łańcuch, sylwetkę, pierścionki, pulares w który włożyłem listy, oraz plecionkę z włosów z bronzowym krzyżykiem i ołowiany medalik, potém zostawując kalekę bez nóg rozciągnionego nad grobem, wybiegłem z cmentarza pragnąc jak najprędzéj uwiadomić Klaudyusza Gérard o tym wypadku.
Bolesne teraz uczynić winienem zeznanie...
Chodzi tu o niegodziwą pokusę, o czyn haniebny, o czyn który sobie długo wyrzucałem... aż późniéj, kiedy zamiast żałować mojego postępku... owszem...
Ale niestety! wszystko ma swój czas...
Jakiekolwiek następstwa miał mieć czyn tak niegodziwy, w chwili gdym go popełniał, przewidzieć ich nie mogłem; a zatém nikczemności nic nie zmniejsza.
Spiesznie wracałem do mieszkania Klaudyusza Gérard; przez drogę przypatrywałem się klejnotom kalece bez nóg wydartym; zdało mi się że muszą mieć niezmierną wartość.
— Ah!... jakażby to była radość... gdybym spotkał Bambocha i Baskinę... — pomyślałem, — długo mielibyśmy żyć za co przy pieniądzach Klau...
Nie dokończyłem téj myśli... Mimo chwilowego powrotu do dawnych, niegodziwych pojęć, uczułem że powziąć myśl podobną jest to zostać wspólnikiem kaleki bez nóg... wspólnikiem w pogwałceniu grobu matki Reginy; ze zgrozą odpychałem od siebie tę pokusę, ale wnet nasuwała się nowa myśl, dziecinna zarazem i zła.
— Nie, nie, — rzekłem sobie, — tych klejnotów się nie dotknę, ale w pularesie są listy... bez żadnéj zapewne wartości, bo i tak grobowa wilgoć byłaby je wkrótce zniszczyła... wreszcie, nikt już nie domyśli się że istnieją, nic na nich zatem nie straci... ukrywszy je dobrze ani Klaudyusz Gérard o nich wiedziéc nie będzie. Słowem, nikogo nie skrzywdzę... a dla mnie to skarb; wreszcie... gorąca chęć poznania ich treści będzie dla mnie największym bodźcem do nauczenia się czytać i pisać.
Teraz, kiedy to z zimną krwią rozważam, poznaję jak dziecinny i błahy był powód, a raczéj wymówka do wypełnienia tego niecnego czynu, a jednak tak było, w istocie...
To przynajmniéj pewna, że zaraz nazajutrz zacząłem się uczyć czytać i pisać z taką gorliwością, pilnością i natężeniem, iż sam Klaudyusz Gérard mocno się zdziwił. Jedynym celem moim było przeczytanie tych listów, bom mniemał że treść ich wzmocni tajemniczy węzeł łączący mię z Reginą, mimo jéj wiedzy.
Nie chcę bynajmniéj usprawiedliwiać tego czynu; chodzi mi tylko o szczere przypomnienie niedorzecznych lecz istotnych przyczyn, które mię skłoniły do podwójnie niegodnego kroku: nie wyjąłem bowiem z pularesu ani plecionki z włosów, ani bronzowego krzyżyka, ani ołowianego medalika, sądząc że te przedmioty zachować mogę, jużto dla ich małéj wartości, już dla tego że i tak były straconemi dla świata.
Nakoniec, inną jeszcze przyczyną téj kradzieży była chęć posiadania jakiegokolwiek przedmiotu, który należał do matki Reginy, kiedy nie mogłem posiadać nic co do niéj saméj należało.
Postanowiłem więc przywłaszczyć sobie to wszystko, i nim wróciłem do Klaudyusza Gérard, poszedłem pierwéj do stodoły obok naszéj obory, aby tam w sianie ukryć pulares.
Właśnie kiedym wrócił, Klaudyusz Gérard niespokojny tak długą nieobecnością moją, zabierał się wyjść na przeciw mnie... lecz skoro opowiedziałem mu o pogwałceniu grobu, o zabiciu kaleki bez nóg, skoro mu oddałem klejnoty i skrzyneczkę, przerażony grożącym mi niebezpieczeństwem, czule mię ucałował, chwalił moję odwagę, mimo to jednak rzekł:
— Chociaż zabicie nawet zbrodniarza, zawsze wielką wkłada na nas odpowiedzialność, biédny mój chłopcze... śmierć bowiem nic nie naprawia... nie cofa spełnionych już zbrodni, a czyni niepodobnym wszelki żal lub pokutę za winy... atoli widok pogwałconego grobu, obawa żebyś nie był odkrytym i zamordowanym przez takiego nędznika, usprawiedliwiają to zabójstwo... Pójdę natychmiast do wójta, żeby mu donieść o tym wypadku; potém pójdę zasypać grób tak niegodziwie pogwałcony, ty zaś mój synu, zostań tu... ogrzéj się w oborze, bo cię zimno przejęło... Skoro powrócę zasiądziemy do wieczerzy.
Klaudyusz Gérard wyszedł; nie miałem odwagi towarzyszyć mu, byłem skołatany trudem i gwałtowném wzruszeniem.
Skoro się nauczyciel oddalił, naprzód pomyślałem o ukryciu skradzionego pularesu w bezpieczném i tajemném miejscu. Po długiem szperaniu, znalazłem pod żłobem w oborze pęknięty garnek, w jakich zwykle w tej okolicy przechowują mléko; pulares, jakkolwiek dosyć gruby, łatwo się mieścił w tym garnku; starannie więc go tam wsunąłem, potém wygrzebałem dosyć obszerną dziurę pod żłobem, tuż przy ścianie obory i zakrywszy garnek sianem, schowałem w téj dziurze, którą zapełniłem dobrze ubitą ziemią.
To ukończywszy, siadłem na ławce i wkrótce w skutku utrudzenia zasnąłem snem gorączkowym, wstrząsanym dziwacznemi marzeniami. W wyobraźni mojéj utkwiło zapewne to co mi Klaudyusz Gérard opowiadał o pogrążonych w głębokim letargu i żywcem grzebanych osobach, bo w jedném z marzeń moich, zdało mi się iż widzę matkę Reginy wychodzącą z trumny, piękną, jaśniejącą, wystrojoną, wreszcie poglądającą na mnie z niewypowiedzianą słodyczą i dającą znaki abym szedł za nią.
Z tego marzenia, przebudził mię nagle Klaudyusz Gérard wstrząsając mojém ramieniem; otworzyłem oczy. Bluza śniegiem pokryta była... w jednéj ręce trzymał latarnię, w drugiéj motykę. Twarz jego okropnie zbladła, rysy strasznie były zmienione.
— Nędznik zemknął — rzekł stawiając latarnię na stole. — Tyś go tylko ogłuszył.
— Kto taki? — spytałem zdumiony.
— Kaléka bez nóg.
— A więc niezabity! — zawołałem.
— Jak wiesz mój synu, — mówił Klaudyusz Gérard. — poszedłem do wójta który wziął z sobą dwóch ludzi. Przybyliśmy na cmentarz... w rzeczy saméj zastaliśmy otwarty grób i pod cyprysem śnieg krwią zbroczony... Bandyta ogłuszony i może nawet ciężko zraniony, skutkiem zapewne silnego zimna przyszedł do siebie; postępowaliśmy śladami jego kroków na śniegu wyciśniętych i łatwo było spostrzedz że kroki te były chwiejące się, niepewne... Ślad ten wyprowadził nas poza cmentarz, na łąkę... Lecz tam, o kilkanaście stai daléj, niknął stopniowo i wreszcie zginął zupełnie pod nową warstwą śniegu, gdyż od pół godziny śniég znowu obficie padał... Wkrótce zaszedł księżyc.. a że w pobliżu miejsca w którém straciliśmy ślad nędznika, znajdują się wielkie lasy, a noc zbyt była ciemna, zaniechaliśmy bezpożytecznéj pogoni... Jutro żandarmerya zostanie o tém zawiadomiona i zapewne uczyni obławę... Następnie wróciłem na cmentarz... kosztowności włożono znowu w trumnę... zasypałem grób... — drżącym głosem dodał Klaudyusz Gérard.
Wzruszenie kończyć mu nie dozwoliło, powiódł ręką po czole, na które zimny pot występował.
— Ah! panie, — rzekłem, — gdybyś pan wiedział co mi się śniło... kiedyś mię pan obudził!...
— Cóż takiego?
— Zdało mi się... że widzę... jak osoba... dzisiaj rano pogrzebiona... wychodzi z trumny... i...
— Mówisz że ci się to śniło! — zawołał zdumiony Klaudyusz Gérard. — mówisz że ci się to śniło!... powtórzył.
I z nieopisanym wyrazem na mnie spojrzał.
— Tak, panie, — odrzekłem zdziwiony ważności! jaką przypisywał temu marzeniu, — dzisiaj rano... opowiedziałeś mi pan o osobach, które...
— Ah! prawda, — rzekł Klaudyusz Gérard z pośpiechem, zadowolony jak się zdawało tłumaczeniem snu mojego, — prawda... to utkwiło w twojéj wyobraźni... No, to sen szczególny... bardzo szczególny, — dodał spokojniéj, — i dzięki Bogu, że tylko sen, bo... grób już zasypany... a po niegodziwém jego pogwałceniu pozostało tylko wspomnienie.... Zresztą mój synu, miejmy nadzieję że nikczemnik który go zgwałcił, nie wymknie się sprawiedliwości. Ale spocznij mój Marcinie, i ja także jestem bardzo utrudzony.
To mówiąc Klaudyusz Gérard rzucił się na posłanie.




  1. Odwiedziłem późniéj owe miejsca, z tylu przyczyn obudzające we mnie niezatarte wspomnienia, i dowiedziałem się że wysepka, położona na lewéj stronie Pustyni (rozległéj, nieuprawnéj i skalistéj równiny, przedzielającéj lasy Ermenouville od lasów Chantilly) nazywała się wyspą Molton. Lepianka była już wówczas zupełnie zniszczona. (Przypisek Marcina).
  2. Jakkolwiek zgroza i śmieszność idą w zawody w tym obrazie biédnego powołania wiejskiego nauczyciela, tego jedynego rozdawcy gminnego wykształcenia we Francyi, niech nikt nie upatruje najmniejszéj przesady, w przytoczonych tutaj faktach. — Czytamy w wyborném urzędowém i dlatego zbyt umiarkowaném dziele, napisaném atoli pod wpływem najwznioślejszych myśli:
    „Powtarzamy więc że nauczyciel na wsi częstokroć stoi na równi z żebrakiem (212), że pastuch ma przed nim pierwszeństwo (213); że wójci ilekroć chcą dać nauczycielowi dowód przyjaźni, pozwalają mu jadać w swojéj kuchni (214). I daléj: Ciągle zajęte potrzebą powetowania ogromnéj summy 200 franków, dla nauczyciela przeznaczonéj, rozmaite municypalne rady pragnęły objąć przynajmnjéj tą posadą mnóstwo różnorodnych obowiązków, które razem muszą zająć mu wszystek czas. Musi on być grabarzem i doboszem, czynić pralnię publiczną; nakręcać zegar, łączyć obowiązki organisty z obowiązkami zakrystyana, robić opłatki, prać kościelną bieliznę i zamiatać kościół (234).“
    Następne noty, do których odsyła autor przytoczonego dzieła, wyjęte są z raportów czterystu dziewięćdziesięciu inspektorów, którym polecono zwiedzić szkoły we Francyi.
    (212.) Nauczyciele wiejscy są ubodzy, źle odziani, do szkoły przychodzą w drewnianych trzewikach, bez pończoch, bez chustki na szyi, bez kamizelki. Mimo smutnego wyobrażenia mojego o stanie oświaty w tych stronach, nie sądziłem nigdy, aby nauczyciele wiejscy tak dalece byli opłakania godni! Z wielką trudnością pobierając od każdego ucznia 30, 40, a czasem ledwo 23 centymów miesięcznie, żonaci, ojcowie rodziny, cóż się z nimi stanie? (214) Atoli kiedy mu nauczycielski zawód przynosi rocznie najwięcéj jakie sto franków B.... służy za lokaja u dzierżawcy (224). — W umowach wyliczone są wszelkie obowiązki bakałarza.Jest on śpiewakiem, zakrystyanem, grabarzem, bezpłatnym sekretarzem pana wójta i służącym księdza proboszcza (214). W Saint-Antonin, U... bakałarz, posługacz miejski, dzwonnik i grabarz niebyt obecny.”
    Nieraz jeszcze będziemy mieli sposobność zacytowania to wyborne dzieło którego tytuł:
    Obraz pierwotnego wychowania we Francyi, według autentycznych dowodów, i raportów złoionych Ministrowi Oświecenia Publicznego przez 490 inspektorów obowiązanych zwiedzić szkoły we Francyi. przez pana Lorrain professora wymowy w Kolłegium Ludwika Wielkiego. Paryż u Hachett’a.
  3. Pan Lorrain, w wspomnioném już swojém wyborném urzędowném dziele, ubolewając nad systematycznym z pewnych względów i nierozsądnym oporem przeciw wykształceniu się ludu, wyraża się jak następuje:
    „....Atoli częstokroć ludzie właśnie, jawnie przychylni rządowi, występują z zarzutami przeciw prawu, — już to czerpiąc je w interesie rolnictwa: — Jeżeli cała młodzież wiejska będzie umiała czytać i pisać, gdzież znajdziemy ręce do pracy? — Potrzeba nam winozbiorców, nie zaś czytelników — powiedział jeden właściciel ziemski w Medoc. — Zamiast tracić czas w szkole, niech raczéj idą kopać rowy — mówił obywatel z Gers. — Wczęsci także nierozsądna miłość własna oburza zamożniejszych dzierżawców na myśl, że ich dzieci zasiądą na jednych ławkach z dziećmi ubogich. — Nauka czytania, pisania i rachunków podług nich jest oznaką dobrego bytu, jest to niejako możność udawania się wózkiem na targi, gdy dotąd ubogi pieszo obok nich zdąża, jest to możność zajęcia w kościele miejsca we własnéj ławce, zamiast klęczenia wraz z innemi na wspólnej posadzce.
    Dalej następują noty wyjęte z raportów jeneralnyeh inspektorów.
    „Inna jeszcze przyczyna staje na zawadzie postępowi oświaty: jest nią wpływ jaki na wsi wywierają zwykle osoby znakomite majątkiem; osoby te utrzymują iż wieśniaków nie potrzeba uczyć czytać, oni bowiem w pocie czoła na chléb zarabiać winni. (Ardennes. cant. de Meziéres. p. 185). — Zamożni właściciele twierdzą iż mocno strzedz się będą udzielania nauki ubogim dzieciom ich gminy. — Gdyby tak być miało, dodają, nie znalezionoby nikogo do uprawy roli.(Gironde p. 186).
    „Na nieszczęście, popęd czasu inaczéj rozstrzygnął: sumienność rządu poruszoną została nierozważnemi konceptami, musieliśmy przyjąć elementarne szkoły.
    Nie chcemy — mówią właściciele ziemscy — oświecać ubogie dzieci bo zaniedbanoby uprawy naszej ziemi, a dzieci chwyciłyby się rzemiosła. (Gers).
    „(Dordogne). Mieszkańcy wyższego rzędu, przekonani te kmiotek przekraczający pewien zakres umiejętności, staje się bezpożyteczną osobą (p. 185), w ogólności nic sprzyjają rozgałęzieniu elementarnych nauk.
    „(Drome). Bogate rodziny, dalekie od zachęcania do elementarnych nauk, głośno utrzymują iż lękają się rozkrzewienia oświaty między ubogą klassą ludu (i p. 187).
    „(Cher). Liczni właściciele ziemscy przychylni nawet rządowi, ale przedewszystkiem przyjaciele porządku i pokoju, z niespokojnością patrzą na krzewienie się elementarnéj oświaty w czasie rozmnażania się dzienników; lękają się, oni kmieci-adwokatów, bo tak ich nazywają. Właściciele ci nie pojmują jeszcze dobrze, że wiejscy adwokaci (bardzo dowcipnie dodaje inspektor w raporcie swoim), swój szkodliwy wpływ winni są monopolowi czytania i pisania, i że skoro środka tego wszyscy użyć będą mogli, przestanie on nieść korzyść jednemu przeciw daleko większej liczbie. (p. 188).
    „(Charente). W ogólności zbyt jest wielką prawdą, że bogaci i zamożni a niewykształceni właściciele, niechętnie patrzą na to, iż ubodzy podobne ich dzieciom pobierają wykształcenie.“ (p. 188).
  4. Te smutne obrazy z moralnego życia wiejskiéj ludności, bynajmniéj nieprzesadzone, na nieszczęście zbyt jeszcze niedokładnie malują przerażającą rzeczywistość. Przytaczamy tu znowu urzędowe dzieło pana Lorrain, sir. 5, 6 i 156.
    — „Lekcye prawie wszędzie odbywają się w nieczystych stajniach, gdzie częstokroć oddychać trzeba zaraźliwém powietrzem.
    — „Klassy w ogólności są ciasne i niezdrowe; widziałem dzieci zgromadzone w stajni obok koni.
    — „Szkoła częstokroć bywa w stajniach, w wilgotnych stodołach, dolnych izbach i piwnicach, do których na czworakach prawie wchodzić trzeba, w lokalu niedouwierzenia szczupłym; naprzyklad przytoczymy: — Szkoła w P*** ma tylko dwanaście stóp kwadratowych; tam, wśród najtęższéj zimy zbiera się ośmdziesięciu uczniów, i aby odetchnąć świéżém powietrzem przy takim tłumie dzieci, otwierać muszą okienko zaledwie jak jedna szyba wielkie... Jakże szkodliwym być musi brak świeżego powietrza dla zdrowia młodych wieśniaków, ze swobodnego na polu powietrza przeniesionych do tych duszących więzień, do tych ciasnych, zaraźliwych i niezdrowych kloak, gdzie światło zaledwie przenika, gdzie bose nogi dzieci brodzą po wilgotnéj ziemi, bez podłogi, bez bruku?...
    „.... Powtórzę téż jednozgodne raporta większéj części inspektorów, którzy bez wahania się widzą w tych ogniskach zarazy przyczynę mnóstwa ciężkich chorób epidemicznych a częstokroć rok rocznie wracających, jakim ulega szkolna młodzież.
    — „Na wsiach dostrzegliśmy nadużycie, pochodzące zbraku wszelkich dla zdrowia potrzebnych środków odświeżania powietrza za pomocą okien lub wentelatorów. To téż z wielkiém zdziwieniem dowiedzieliśmy się, że po dwutygodniowéj obecności w szkole, większa część dzieci zapada na zdrowiu i opuszcza szkołę. (Meuse).
    „Sala szkolna jest zbyt niezdrowa, przekonałem się że niebezpiecznie w niéj przebywać; nauczyciel oświadczy! mi te dzieci bardzo często chorują. (Wyższa Marna).
    — „Lokal szkolny jest prawie wszędzie niezdrowy, złem powietrzem, złem światłem zaopatrzony; pewien jestem, że trzy części chorób dziecinnych wypływa z pobytu w tak zaraźliwych klassach; w wielu szkolnych lokalach zastałem mnóstwo materyałów, w których łatwo znalazłyby się węże. (Galados).
    — „Wszystkie tutejsze dzieci mają bladą cerę, posępne twarze, osłabione ruchy; rodzice ich, smutném nauczeni doświadczeniem, ekolejno odbierają dzieci ze szkoły. (Vaucluse).
    — „Gminna szkoła jest tak mała, tak niezdrowa, że każdéj zimy panuje tu jakaś epidemia, która zabija znaczną część dzieci uczęszczających do szkoły. (Somme).
    I znowu niżej, na str. 61:
    „.... Mniemamy więc, że nauczyciel wiejski, stoi nieraz na równi z żebrakicm; — że wójci, skoro chcą nauczycielowi dać dowód przyjaźni, dozwalają mu jadać w swoich kuchniach; że w wielu miejscach nauczyciel nie pobiera żadnéj płacy w gotowiźnie, lecz każda rodzina odkłada na stronę najgorszą cząstkę swojego żniwa, i tę przeznacza dla nauczyciela, skoro z sakwą na grzbiecie od drzwi do drzwi chodzi po żebraninie. Mniemamy że nie zawsze chętnie widziano nauczyciela przybyłego po swą odrobinę kartofli, bo tym sposobem krzywdził prosięta.”
    Daléj następują jeszcze noty wyjęte z raportów jeneralnych inspektorów:
    „.... Zauważyć można że w czterech piérwszych gminach tego okręgu nie ma mowy o piéniężnéj płacy.“ nauczyciele żyją z tego co rodzice udzielać im raczą po kazdém żniwie.
    — „Nauczyciele poprzestają na pewnéj kweście tu i owdzie zbieranéj. Proszę sobie wyobrazić, w czasie winobrania, pana nauczyciela z koszem na plecach wtórzącego się od drzwi do drzwi i żebrzącego o kilka miarek wina. które mu najczęściéj niechętnie udzielają. (Scine-et-Oise-Etampes).
    „W wielu miejscach istnieje rodzaj zapłaty, poniżający nauczyciela, bo go przyrównywa do istoty wyciągającéj rękę po nagrodę za swe trudy... ale jaką i nagrodę!.. oto, groch!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.