<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Marmur
Pochodzenie O bohaterskim koniu i walącym się domie z Dzieła poetyckie Tom 6
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 6
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
MARMUR.

W jednym z publicznych ogrodów widziałem rzeźbę — nie pamiętam, czyjego dłuta —, ustawioną śród licznej rzeszy marmurowych allegoryi i zapewne dlatego nie zwracającą na siebie zbytniej uwagi.
Ponieważ miała kilka wygodnych stopni, a poblizki, kwadratowy, wieńcami cyklamenów otoczony basen przyjemną oddychał rzeźwością, gromadziło się naokoło niej sporo zawsze ludzi.
Niańki z dziećmi, żołnierze, siwi emeryci w odprasowanych, staromodnych cylindrach, robotnicy, studenci.
— Proszę pana — zagadnął mnie raz dobroduszny staruszek, wyglądający na byłego urzędnika z departamentu skarbu —, widzę, że Pan jesteś nie tutejszy, ale to nie przeszkadza, i owszem, tem otwarciej możemy z sobą pomówić, bo do swoich traci się już zaufanie.
— Dlaczego?
— Hm... nie będę Panu tłomaczył, przeczytaj Pan sobie ten ustęp.
Podał mi numer gazety, drżącym, pomarszczonym palcem zakreślił jeden z środkowych artykułów, poprawił okulary i oblazłemi, w zczerwieniałych powiekach uwięzłemi źrenicami bacznie mi się przypatrywał.
Była w tych oczach jak gdyby wyczekująca trwoga i krztyna żalu.
Przecież to swoi — według praw boskich i ludzkich, a widzisz Pan, jak piszą!
— Cóż?!... Nie podoba im się porządek dzisiejszy, chcą go zburzyć.
— Właśnie o to mi chodzi... Nie uznają ani ministrów, ani dyrektorów, ani sekretarzy, ani kasyerów. Moje nazwisko i skromna pozycya są w tych wszystkich dykasteryach szczegółowo wynotowane. Ciężkom się napracował w życiu, doszedłem do niewielkiej emeryturki: uchwaliła mi ją dyrekcya, potwierdził pan minister, sekretarz wygotowuje przekaz, a pan kasyer wypłaca... Gdyby im się udało urzędy te jednym zamachem przekreślić, to któż będzie pamiętał o mnie i o moich biednych wnukach? Mam ich czworo, sieroty, wszystkie na mojem utrzymaniu, a tak są łakome chleba, że trudno im nastarczyć...
— Może będzie sprawiedliwiej na świecie...
— Sprawiedliwiej? Mój Panie, zanim z tego zamętu wyjdzie sprawiedliwość, to ja mogę umrzeć z głodu. Niewiele mi do końca, ale po kilkudziesięciu latach trudu i znoju radbym się jeszcze z jako tako sytym żołądkiem napatrzeć — o, choćby na tę wodę w basenie, na te kwiaty, na te drzewa, radbym się jeszcze ogrzać w tej jasności słońca, tam, w ziemi, będzie dosyć chłodu i ciemni... Skarżyłem się przed chwilą jednemu z tych młodych smyków; wyśmiał mnie; powiedział, że tu idzie o inne, ważniejsze sprawy, niż pensya pierwszego lepszego niedołęgi, że jestem samolub i nie umiem się poświęcać, jak niby wszyscy z mojej generacyi.
Napoświęcałem się dosyć, od niepamiętnych czasów, przy biurku, słusznie mi się należy wypoczynek! Nie chcę, mówię Panu, nie chcę, aby kto śmiał zakłócać tę harmonię społeczną, która daje mi jeść!
— Harmonię społeczną?...
— Tak jest! Tak jest! Będę jej bronił do ostatka! To sakrament dla mnie!... Widzi Pan tę figurę?...
Patronka naszego miasta, święta Genowefa, która za dawnych, bardzo dawnych wieków oswobodziła swój lud od klęski takiej, jaka nam dzisiaj grozi. Tylko że wówczas sprowadził ją obcy wróg, a teraz chcą na mnie — chcą na nas zwalić ją swoi!
Artysta, który to ciosał w kamieniu, jak gdyby przeczuł mą duszę, jak gdyby odgadł mą myśl! Gdybym był rzeźbiarzem, i ja nie inaczejbym to przedstawił... Ile razy na nią patrzę, a mam ją przed sobą codziennie, zawsze mi się wydaje, że ta Święta jest niejako symbolem harmonii społecznej...
Spojrzyj Pan: Wyciągniętą prawicą odpędza burzę, a lewą tuli do siebie starca i kilkoro dzieci; oczy, wzniesione do góry, jakby żebrały pomocy bożej, a usta otwarte, drgające gniewem, snać wołają: »Wara, ty wrogu plemienia ludzkiego, od moich sierót!«
Zawsze mi się zdaje, że to ja i moje wnuki; przyjrzyj się Pan bliżej: ten starzec ma nawet moje rysy...
I, proszę Pana, tamci rozumieją prawdziwe znaczenie tego posągu — ino słychnąć, jak go wysadzą w powietrze. Widzi Pan tego obdartusa? Z szatańskim ogniem w oczach — obserwuję go od kilku dni — krąży naokoło marmuru, szuka punktu, z któregoby najlepiej rzucić bombę, albo przynajmniej — o, ściska coś w kieszeni! — kawałem głazu zeszpecić tę naszą świętość... Sprowadzę policyę — — —!!
— Daj Pan spokój. Biedny, niewinny człowiek, nędza bije mu z twarzy, nie piekło: z pewnością głodny...
— A to niech idzie pracować, a nie wałęsa się po publicznych ogrodach.
— Może tak, jak Pan, lubi słońce, wodę i drzewa...
— Może... Bóg go tam wie...
Rozstaliśmy się...
»Harmonia społeczna« pana emeryta nie wychodziła mi jednak z głowy.

Późnym wieczorem zaszedłem znowu do ogrodu.
Nie było nikogo.
Usiadłem na stopniach »świętej Genowefy«; wpatrzony w basen, na którego powietrzchni srebrno-złoty księżyc wyprawiał swe cuda, pełną piersią chłonąłem woń cyklamenów, róż i jaśminów.
Z zadumy obudził mnie nagły świst: zaszeleściły liście drzew, poruszyły się kwiaty, woda w sztucznem, cementowem jeziorku pokryła lekkiemi zmarszczkami gładką dotychczas twarz miesiąca.
Obejrzałem się trochę niespokojnie poza siebie: przedemną stanął brunatny faun: patrząc mi w oczy, bił kopytem o ziemię, z dwoma palcami w ustach, śmiał się, gwiżdżąc, do rozpuku. Trzęsło mu się kudłate brzuszysko — myślę sobie: o mało mu nie odpadnie.
W tej samej chwili zbiegł się z wszystkich stron ogrodu legion podobnych mu uciesznych figur i, gwałtownie porwawszy mnie w swoje grono, otoczył kołem marmurowy posąg, w którym były urzędnik w departamencie skarbu dopatrywał się symbolu uwielbianej przezeń harmonii społecznej.
Zapomniałem zupełnie, że mam ludzki żołądek i mogę mieć wnuki; najoczywistszy faun, brunatny i brzuchaty, tańczę z resztą koźlich towarzyszów, drapię się na rzeźbę, ciągnę świętą Genowefę za nos, na obnażoną głowę kamiennego starca pakuję swój kapelusz, kararyjskim sierotom zatykam gębę rękawem, aby nie beczały, świstam, gwiżdżę, śmieję się i śpiewam coś niby na nutę znanego: Ach, du lieber Augustin!...
Wesoła kompania nagle się rozpierzchła.
Zostałem sam.
Cisza.
Siedzę na marmurowych stopniach posągu; pełną piersią chłonę woń cyklamenów, róż i jaśminów, wpatrzony w kwadratowy basen, na którego kryształowej powierzchni wiekuisty, srebrno-złoty księżyc swe uroczne wyprawia cuda.
Nie mogę jednak pozbyć się — emeryta.
Jakkolwiek nie jestem wielbicielem ministrów, dyrektorów, radców, sekretarzy i kasyerów, broniących wiązadła gotyckiego kościoła, w którym — przepędziwszy Pana Boga — rozsiedli się, wraz z inną hołotą, rozmaici »szlachetni obrońcy istniejących porządków«, to przecież zdawało mi się, że rozumiem owego starowinę w odprasowanym cylindrze i że mam dla jego trwogi i żalu jak gdyby trochę współczucia.
Widocznie i przezemnie przemówił — ludzki żołądek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.