<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

We wtorek zrana Berthout pojechał koleją do Survilliers i w niespełna półtory godziny znajdował się już u swego przyjaciela antykwaryusza, pana Dutac, który mieszkał tu w ładnym, schludnym dworku.
Dutac powitał go serdecznie, po długiem niewidzeniu, a po rozmowie o dawnych czasach, podczas smacznego i obfitego śniadania, agent opowiedział mu cel odwiedzin i pokazał mu pieczątkę.
Znawca osobliwości, wytrawny antykwaryusz przyjrzał się jej zaledwie przez sekundę, poczem zawołał:
— Wolne żarty, to ma być staroświecki klejnot!.. a juści!.. Pieczątka jest srebrna, ale ten kamień to szkło i wart jest trzy i pół franka.
— Bo nie dałeś mi powiedzieć, że to tylko kopia, wykonana dla sędziego śledczego.
— A! to znowu co innego. Wolałbym widzieć oryginał, ale i kopia jest wcale niezła... Cyzeler znał swe rzemiosło...
— Jak sądzisz? czy oryginał jest bardzo stary?
Dutac nie odpowiedział nic.
Teraz cały zatopiony był w badaniu cacka.
— O! o! rzekł naraz — nie, nie mylę się... ja miałem w swem ręku oryginał tej kopii...
Berthout podskoczył, jakby pod naciśnięciem sprężyny.
— Miałeś oryginał w ręku? — powtórzył, niespokojnie.
— Tak... Jestem tego pewny.
— Kiedy?
— O! dawno... Bardzo dawno?
— No, ale mniej więcej?
— Dwadzieścia pięć... a może trzydzieści lat temu...
— Tak dawno!
— Kupiłem go na wyprzedaży we Włoszech, podczas jednej z moich podróży... Cyzelowanie było przedziwne i śliczny również szmaragd, który zastępuje tu szkiełko kolorowe... Benvenuto Cellini pozostawił we Włoszech uczniów, którzy z ojca na syna szli za jego przykładem... klejnocik, wyobrażający jednego ze lwów na placu św. Marka, musiał być wykonany przed stu laty... Bardzo się zapaliłem do tego przedmiotu i zapłaciłem nawet drogo..
— Ile?
— Nie pamiętam już, ale bardzo drogo... Naówczas nie było cyfr, wyrytych na szmaragdzie... Po powrocie do Paryża, wystawiłem tę pieczątkę w moim sklepie przy ulicy Lafitte... Bardzo się podobała... ale wysoka cena, którą podałem, a nie mogłem innej oznaczyć, ażeby sam na sprzedaży nie stracić, odstręczała amatorów, i sądziłem, że długo będę musiał czekać...
— Jednakże przyszedł jakiś nabywca?
— Naturalnie, skoro już nie posiadam tego cacka, a nie zostało mi skradzione...
— To postaraj się przypomnieć, komuś je sprzedał.
— Niepodobna, po tylu latach. Miałem bardzo liczną klientele. Setkami różne rzeczy sprzedawałem codzień, a jeżeli przypominam sobie kilku kolekcyonistów, którzy odwiedzali mnie regularnie, byli mi znani... inni klienci przygodni, przechodnie i zwabieni wystawą sklepową, nic pozostawili żadnego śladu w mej pamięci.
— No przypomnij sobie.
— Już ja swą pamięć od chwili wysilam, mój chłopcze i nie odnajduję w niej nic a nic... Zapomniałem już nawet, za ile sprzedałem klejnot i za ile go kupiłem... Tylko rękę włożyłbym do ognia, że sprzedałem go, ile był wart, czyli bardzo drogo.
Po ostatnich słowach dawnego handlarza osobliwości zapanowała chwilowa cisza.
Berthout zamyślił się głęboko.
Naraz zagadnął raptownie.
— Ależ musiałeś zapisywać w swych książkach sprzedawane przedmioty?
— Naturalnie, jak i przezemnie kupione.
— Więc i nazwiska sprzedawców?
— Zawsze.
— I nabywców?
— To zależało...
— Od czego?
— Kiedy miałem odsyłać do domu, zapisywałem nazwisko i adres... bo to było konieczne. W innych razach bardzo rzadko... Pojmujesz, że nie miałem potrzeby zapytywać o nazwisko kupującego, który płacił gotówką i zabierał z sobą nabyty przedmiot.
— Więc może właśnie — podchwycił Berthout, coraz bardziej rozgorączkowany — odesłałeś ten przedmiot do mieszkania nabywcy?
— Nie wiem!
— Ale możesz się dowiedzieć.
— W jaki sposób?
— Czy wycofawszy się z handlu, zachowałeś swe książki rachunkowe?
— O! tak. Były to towarzyszki całego mego życia... Przykro mi byłoby je sprzedać.
— Cóżeś z nimi zrobił?
— Są tu, na strychu... i zapewne myszy nieźle się niemi uraczyły...
— A gdybyś je przejrzał?
— Cóż znowu!
— Dlaczegóżby nie?
— Ależ to rachunki za lat pięćdziesiąt!.. Co za praca.
— Kochany Dutac, zrób to jednak. Proszę cię o to, w imię przyjaźni, którą mi okazujesz, jak i w imieniu sprawiedliwości, której możesz dopomódz.
— Tak... tak... Ja siebie znam... nie będę miał nigdy tyle cierpliwości.
— Ja ci dopomogę... Jeżeli pozwolisz, siądę tu przy tobie i strona po stronie przejrzę te wszystkie rejestry, gdzie spoczywa niezawodnie prawda.
— To znowu co innego. Tobie do przejrzenia oddam wszystko. A kiedy przybędziesz?
— Skoro tylko dostanę pozwolenie od mej władzy — odparł Berthoud.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.