Marta (de Montépin, 1898)/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marta |
Wydawca | A. Pajewski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | F. Kasprzykiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Petite Marthe |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Za staraniem Henryka Savanne zebrało się konsylium specyalistów-okulistów i w willi Saint-Maur u sędziego śledczego znakomici ci lekarze, przy udziale doktora Sermet, chirurga, mającego dać im wskazówki o leczeniu Weroniki Sollier, zbadali stan biednej ociemniałej.
Specyaliści przyszli do przekonania, że operacya, celem przywrócenia wzroku, udać się powinna, i chociaż ciężka, nie zagraża życiu nieszczęśliwej.
Pomimo to ociemniała nie chciała się poddać operacyi żadną miarą, z obawy, podtrzymywanej dawnemi twierdzeniami lekarskiemi, iż może operacyi nie przeżyć, skutkiem czego śmierć jej osierociłaby tak drogą jej wnuczkę Martę.
Żadne perswazye, żadne namowy, nie odniosły rezultatów.
Doktorzy, wobec tego opuścili willę, natomiast pozostał u niej jeszcze Robert, który przybył niby umyślnie, dla wysłuchania zdań lekarzy.
Pozostał on, gdyż chciał, za nadejściem nocy odszukać O’Briena pod wskazanym adresem i zawiadomić go o stanie rzeczy.
Dopiero więc o godzinie ósmej i pół wieczorem pożegnał się z Danielem.
Zamiast jednak udać się na kolej, w drodze zboczył i zadzwonił do samotnego mieszkania rzekomego Nelsona.
— Kto tam? — zapytał ktoś zcicha.
— To ja, Robert odpowiedział nowoprzybyły.
Klucz zgrzytnął w zamku i drzwi się otworzyły.
— Spodziewałem się pana — rzekł amerykanin — proszę...
Świeczka w lichtarzu mosiężnym oświetlała licho dość obszerny pokój, w którym okiennice były szczelnie zamknięte.
— Jesteś pan sam? — zapytał Robert.
— Zupełnie.
— A panna Mariani?
— Pojechała przed czterema dniami do Włoch, gdzie ma na mnie czekać... Nudziła się tutaj śmiertelnie, a zresztą była krępującą... Teraz pomówimy... co pana sprowadza... Jeżeli się nie mylę, pańska obecność o tej porze jest pomyślną wróżbą...
— Mylisz się pan zupełnie.
I opowiedział swemu wspólnikowi o oporze Weroniki, nie zgadzającej się na operacyę, choć, według opinii lekarskiej, mogła odzyskać wzrok.
O’Brien zaklął straszliwie.
— Ha! to ja tutaj straciłem czas! — zawołał.
— Czy to z mojej winy?
— Tego nie mówię, lecz niemniej wszystko, co wykombinowałem staje się niemożebnem. Złakomiony cyfrą przyrzeczonej mi przez pana sumy, chciałem po głupiemu ubiegać się za dwoma zającami naraz... a teraz klapa! Ja powinienem był już teraz znajdować się z małą Martą daleko od Paryża, daleko od Francyi, daleko od niebezpieczeństw, które mi grożą zarówno! Zamiast tego jestem tu i jestem dla niczego!
— Znajdźmy inny sposób.
— Plan, który ułożyłem, był jedynie wykonalny. Gdyby Weronika Sollier i jej wnuczka umieszczone zostały w willi Savanne, wszystko byłoby możliwe, prawie łatwe. Tymczasem niema ich tam nie przyjdą, wszystko się skończyło... Pan nie masz się czego obawiać, a ja jestem okradziony....
— Ja, powiadasz pan, nie mam się czego obawiać. — powtórzył Robert, nie pojmując znaczenia myśli amerykanina.
— Naturalnie. Ślepa nie chce się poddać operacyi, zatem przestaje być dla pana niebezpieczną, ponieważ pana nie pozna nigdy... Co do breloka kompromitującego, który oddała sędziemu śledczemu, wiesz, gdzie on jest, a klucze są we wszystkich drzwiach zatem to już bagatela... Więc kochany panie, zabierz go... Do tego nie potrzebujesz mnie pan!
— Więc mnie pan opuszczasz?
— Ponieważ możesz pan sam działać...
— Zrzekasz się pan zarobienia sumy przyrzeczonej? Majątku?
— Zrzekam się, ponieważ jest to niemożebne.
— I chcesz porzucić myśl wykradzenia dziecka?
— O! nie. Majątek, którego nie będę mieć od pana, przyjdzie mi od niej!.. Ja porwę dziecko, a pan mi wyliczysz obiecane dwieście tysięcy franków.
— Ale jeżeli brelok wróci do mnie, nie będę już potrzebował się bać dziecka?
O’Brien zaczął się śmiać.
— Tak, to prawda... ale ja dla pana sprzedałem swe meble, porzuciłem gabinet porad magnetycznych, zamieszkałem tutaj, co nie jest wesołem, słowem, poświęcałem się najzupełniej, dla korzyści pańskich interesów. Jestem pewien, że pan sobie to wszystko przypomina i wypłaci mi owe dwieście tysięcy franków bez targu, których zresztą potrzebuję, dla rozpoczęcia swych wędrówek po Europie.
— Kiedy pan będziesz gotów do odjazdu — odparł — przyjdź pan do Neuilly, a ja wręczę tę Robert sumę.
— To co innego!.. Z przyjemnością widzę, że masz pan pamięć i rozwagę. W dniu, kiedy Martę dostanę w swe ręce, przyjdę po wypłatę.
— Będę pana czekał i zawsze jestem na pańskie usługi.
Robert wstał i podał rękę magnetyzerowi.
— Do zobaczenia prędkiego. — rzekł O’Brien, ściskając wyciągniętą rękę.
Robert, opuściwszy O’Briena, pośpieszył na stacyę kolejową i wsiadł na pociąg, którym mógł do siebie powrócić.