<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Marta
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1898
Druk F. Kasprzykiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Petite Marthe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.

Robert Verniere postanowił niezwłocznie zobaczyć się z O’Brienem, który poprzedniego wieczora powiedział mu: „Ja czuwam!“ i nakłonić go do spełnienia podwójnej zbrodni za podwójną cenę.
O godzinie dziesiątej zrana opuścił willę Neuilly, gdzie wszyscy spali jeszcze po znużeniu całodziennem.
Pieszo udał się do alei Wielkiej Armii, wziął powóz i podał adres magnetyzera. Kiedy powóz zatrzymał się przy ulicy Zwycięztwa, naprzeciw mieszkania O’Briena, Robert sam się zapytał, czy nie śni.
Szerokie tablice marmurowe, z napisami Instytutu magnetycznego znikły.
Natomiast nad drzwiami widniał duży afisz z ogromnemi literami:

DOM DO WYNAJĘCIA
w całości lub w części.

Co to znaczyło?
Robert wysiadł szybko z dorożki i zadzwonił.
Drzwi się otworzyły. Jakiś człowiek ukazał się na progu.
— Czy jest doktór O’Brien? — zapytał przybysz.
— Już tu nie mieszka — odpowiedział ów człowiek.
— A odkąd? Od kilku dni.
— Gdzie doktór znajduje się obecnie?
— Zagranicą.
— To niemożebne! — zawołał Robert Verniere, który w przeddzień widział amerykanina w Saint-Ouen.
— A jednak tak jest. Pan O’Brien sprzedał swe ruchomości handlarzowi, który wszystko zabrał nazajutrz, odprawił służbę i wyjechał z rzeczami i swą jasnowidzącą. Słyszałem, jak mówił do woźnicy: Na kolej Północną. Ale koleją Północną można wyjechać w różne strony.
Widocznie odźwierny nic więcej nie wiedział; zbyteczne było więc wypytać go dłużej.
Robert wstąpił na śniadanie do restauracyi na bulwarze.
Podczas śniadania mówił do siebie:
— To tylko udany wyjazd, przeznaczony do odwrócenia uwagi, w chwili prawdziwego wyjazdu... Wczoraj w Saint-Ouen O’Brien był przebrany! Przygotowuje wykradzenie małej Marty i ukrywa się w oczekiwaniu godziny odpowiedniej, dla wykonania tego projektu. Jednakże powinien był mnie uprzedzić a przynajmniej powiedzieć wczoraj, gdzie się z nim mogę zobaczyć. Cóż ja teraz uczynię? Czy mam czekać, aż się zgłosi do mnie po pieniądze, które mu obiecałem. A gdyby się opóźnił? gdyby przedtem Henryk Savanne spróbował operacyi, która ma przywrócić wzrok Weronice, gdyby mu się powiodło?... na samą myśl o tem, czuję dreszcze.
Zjadł śniadanie prędko i udał się do Saint-Ouen, chcąc czemprędzej znaleźć się w fabryce i zwierzyć się z obaw swych Klaudyuszowi Grivot, któremu oznajmił już o projektowanem porwaniu Marty.
O’Brien zatrzymał się rzeczywiście, ale nie w Paryżu. Odkąd przyszła mu myśl wykradzenia dziecka, które miało się w ręku jego stać teraz kopalnią złota, powiedział sobie, że powinien otoczyć się taką tajemnicą, że nawet cień podejrzeń nie może do niego dojść.
Należało więc udawać niezwłoczny wyjazd i zniknąć, ale oddalić się, tak, żeby mógł czuwać wciąż nad Martą i jej babką, i wybrać stosowną chwilę, dla wykradzenia, bez wszelkiego niebezpieczeństwa.
Pozostać w Paryżu nawet chwilowo nie chciał.
Chodziło o wyszukanie jakiego zakątka, gdzie mógłby po wykradzeniu ukryć dziewczynkę, aż do czasu wyjazdu.
Amerykanin znał dobrze okolice Paryża i różne ustronia, gdzie mógłby przebywać wraz z Ewą Mariani, bez zwrócenia uwagi.
Spodziewał się, że takie miejsce będzie dobre w parku Saint-Maur.
Udał się tam, przybrawszy powierzchowność zamożnego mieszczanina paryskiego i zaszedłszy do biura wynajmu lokali, znalazł odrazu pomieszczenie, jakiego pragnął.
Wskazano mu niewielki domek, położony przy alei, mało uczęszczanej, alei Jaskółczej, pośród dość gęstych zarośli.
Wysoki parkan otaczał dość obszerny ogród.
Domek umeblowany był bardzo skromnie, ogród był zapuszczony, lecz mało to obchodziło O’Briena, który spodziewał się tu zamieszkać bardzo niedługo. Wynajmowano jednak domek ten tylko całorocznie.
Komorne, płatne za pół roku zgóry, wynosiło tysiąc dwieście franków.
— Wynajmuję — rzekł O’Brien — bylebym mógł się niezwłocznie tu sprowadzić.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział właściciel biura wynajmu.
W godzinę później magnetyzer podpisał kontrakt wynajmu pod nazwiskiem Nelsona, zapłacił sześćset franków za pół roku i otrzymał klucze od domku, który, jak opiewała tablica blaszana, przybita obok bramy, nazywał się willą Kasztanową.
Rzeczywiście cztery wielkie kasztany rosły po za bramą i rzucały potężny cień.
Wkrótce potem amerykanin sprowadził się tu z Ewą Mariani.
Jedli śniadania i obiady po za domem, to w Paryżu, to w Champigny, najczęściej zaś w Saint-Ouen, dokąd przybywali, przebrani nie do poznania i gdzie przepędzali część dnia, ażeby szpiegować niewidomą i jej wnuczkę.
Od kilku już dni O’Brien kilka razy śledził Weronikę i Martę na ich wycieczkach, szukając odpowiedniej chwili do wykonania swego planu.
Wiedział dobrze, iż nie jest to rzeczą łatwą.
Zmieniając bezustanie przebrania, nie lękał się, aby go poznała dziewczynka. Zresztą starannie unikał jej wzroku.
Pewnego poranku, gdy miał udać się na kolej, ażeby pojechać do Saint-Ouen, dla prowadzenia spostrzeżeń w dalszym ciągu, ździwiony był, spotykając panią Sollier i Martę, które wysiadły z pociągu, przybyłego z Paryża i pchały przed sobą katarynkę Magloira.
— Jakto — rzekł do siebie — widziałem je wczoraj w Vincennes... Widocznie nocowały gdzieś w drodze?.. O! jeżeli co wieczór nie wracają do Saint-Ouen, to od dziś będę na nogach.
Naturalnie zmienił projekt podróży i zamiast kupić bilet w kasie kolejowej, jak zamierzał, podążył za babką i dzieckiem.
Przy bramie Białej zatoczyły katarynkę na podwórze małej restauracyi, dokąd weszły.
O’Brien podążył za nimi do zakładu i wszedł innemi drzwiami w chwili, gdy Marta sadzała Weronikę przy stole.
Za bufetem stała młoda kobieta.
— A! — rzekła, widząc nowo przybyłe ― to dziś wasza kolej na wybrzeże Marny.
— Tak odpowiedziała Marta — chodzimy tu co sobotę
— Czy przenocujecie tutaj dziś?
— Nie, nocowałyśmy w Vincennes... Wieczorem powrócimy do Saint-Ouen. Może nam pani dać śniadanie?
— Dobrze, moje dziecko, może zimnej cielęciny?
Czy chcesz, babciu, zimnej cielęciny, z serem, chlebem i winem.
— Dobrze, moja pieszczoszko, będziemy miały śniadanie, jak królowe...
— Zaraz podam — odrzekła młoda kobieta, odchodząc od bufetu.
O’Brien usiadł przy stoliku, niedaleko od niewidomej i Marty.
Ta spojrzała nań, lecz niczem nie przypominał magnetyzera, którego zresztą raz jeden tylko widziała.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała go młoda kobieta.
O’Brien, zmieniwszy głos tak, jak zmieniał powierzchowność, odpowiedział z wyraźnym akcentem angielskim:
— Kieliszek koniaku.
Restauratorka przyniosła mu żądany koniak, podczas gdy służąca stawiała nakrycie dla pani Sollier i dziecka, które potem usługiwać zaczęło babce.
Niewidoma jadła powoli, lecz dosyć zręcznie; nabrała już wprawy.
Amerykanin przyglądał się Marcie z zachwytem.
— Co za organizacya!.. — mówił do siebie — co za inteligencya!..
Połknął łyk alkoholu, postawionego przed nim, i nie mógł się powstrzymać od strasznego skrzywienia.
Zakrztusił się, potem, zwracając się do Marty, rzekł z podwójnem brzmieniem gardłowem i akcentem angielskim.
— Jakto, moja panienko, mieszkacie w Saint-Ouen?
— Tak, panie.
— I przychodzicie tutaj, ażeby zarabiać graniem i śpiewaniem?
Teraz odpowiedziała Weronika:
— Trzeba, mój panie... Wszędzie postępują z nami bardzo szlachetnie, ale nie możemy zawsze nadużywać dobroci tych samych ludzi. Tutaj jednak nie przybywamy wprost z Saint-Ouen... Kiedy zapuścimy się tak daleko, nocujemy w drodze tu i owdzie. To zależy od pracy w ciągu dnia.
— Ale tak dalekich wędrówek nie odbywa pani często?..
Raz na tydzień... Zgóry układamy sobie plan podróży...
— Przypuszczam, że nie idziecie pieszo z Saint-Ouen.
— O! nie, panie — odpowiedziała Marta. — Babcia byłaby zanadto zmęczona a może i ja... Wsiadamy na kolej... katarynkę wstawiamy do brankardu... i wysiadamy w tych stronach, gdzie chcemy dać się słyszeć.
— Dziś mamy sobotę podchwycił O’Brien — więc za tydzień tu znowu będziecie?..
— Niezawodnie — rzekła niewidoma — chyba że coś nieprzewidzianego nam przeszkodzi — dodała.
— A kiedy przepędzacie panie noc w Parc-Saint-Maure, to w tym domu nocujecie?
— Tak, panie... tutaj mamy dobrze...
— I nie biorą od nas drogo — wtrąciła Marta ze śmiechem.
Amerykanin wiedział już dość.
Co tydzień pani Sollier bywała z wnuczką w Parc-Saint-Maure, który przebiegały we wszystkich kierunkach od domu do domu.
To, jak myślał, powinno mu było znacznie ułatwić wykonanie planu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.