<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V

Co trzy miesiące Hubertyna urządzała wielkie pranie. Zapominano wtedy o haftach, wynajmowano praczkę, matkę Gabet, i wszystkie trzy spędzały dni na Clos-Marie przy strumyku, gdzie odbywało się pranie.
— Mateczko, tym razem ja także będę prać; to takie zabawne!
Roześmiana, z zakasanemi rękawami, wywijała klepaczem, uderzając w mokrą bieliznę silnie, z rozmachem.
Strumyk, spokojnie płynący wgórze, później bardzo bystry, wypływał z parku Opactwa i przez rodzaj stawidła w murze przedostawał się na Clos-Marie, i na końcu pola, obok pałacu Voincourt, ginął pod ziemią, by wypłynąć znowu o dwieście metrów dalej, przy ulicy Niskiej, i wpadał do rzeczki Ligneul. Trzeba było dobrze pilnować bielizny, by jej woda nie porwała.
— Mateczko, położę ten ciężki kamień na serwetkach, zobaczymy, czy je ta złodziejka-woda uniesie!..
Przyniosła kamień, pobiegła do ruin starego młyna po drugi, zachwycona ruchem i pracą. Skaleczyła palec, ale nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Pole było ciche i puste. Rodzina biedaków, gnieżdżąca się w starym młynie, wychodziła na cały dzień żebrać i nic nie mąciło spokoju wśród bujnej trawy i cichych wierzb i jaworów. O trzeciej na puste pole padał cień katedry, jakby przepojony zapachem kadzidła.
— Mateczko, obiecałaś mi ciasto z poziomkami na wieczór!
Dzisiaj, w dzień płókania bielizny, Anielka została sama. Matka Gabet miała atak reumatyczny, a Hubertyna poszła do domu, dokąd ją wzywały zajęcia gospodarskie. Klęcząc przed koszykiem, Anielka powoli wyjmowała z niego mokrą bieliznę, którą płókała w strumyku. Wciąż podnosiła oczy na starego robotnika, ustawiającego rusztowanie przed oknem kaplicy świętego Jerzego. Pewno będą naprawiać witraż! Bardzo to pożądane. Dużo szybek brakowało; zastąpiono je przez zwyczajne szkło. A jednak gniewała ją ta robota; przyzwyczaiła się do pustych miejsc w witrażu i wydawało jej się świętokradztwem naprawianie i poruszanie tej relikwji. Gdy wróciła po śniadaniu na pole, na rusztowaniu stał drugi robotnik, również w szarej bluzie. Poznała go natychmiast. To był on!
Anielka wesoło zabrała się do roboty. Gniew minął. To był on: wysoki, smukły, jasny, z głową młodego boga. Może być spokojna o witraż! Nie zdziwiła się, że nosił bluzę jak prosty robotnik. To tylko pozory. Pewnego dnia zmieni się w królewicza. Deszcz złota spływał ze szczytu katedry; organy grały marsz triumfalny. Nie myślała o niczem, nie zastanawiała się, jakim sposobem mógł się dostać w dzień i w nocy na zamknięte pole.
Minęła godzina. Anielka płókała bieliznę, pochylona nad wodą, ale co chwila podnosiła oczy na rusztowanie. On, zajęty niby oglądaniem witrażu, ukradkiem rzucał na nią spojrzenia, zawstydzony, gdy, podnosząc oczy, zauważyła wpatrzony w nią wzrok. Czerwienił się; krew napływała mu do twarzy. Był nieśmiały jak dziecko, mimo swych oczu palących. Anielka, schylona nad wodą, czuła, że jest niewinny jak ona, nieświadomy życia, i że pragnie żyć i kochać.
Nagle zeskoczył z rusztowania, by zdaleka spojrzeć na witraż. Ale widocznem było, że to wybieg; chciał się zbliżyć ku niej. Teraz stał o kilka kroków od niej, zawstydzony swym czynem. Zdecydował się nagle i przybliżył ku niej nieśmiało; w tej samej chwili Anielka podniosła głowę, uśmiechając się figlarnie. Spojrzenia ich spotkały się i utonęły w sobie. Zmieszani, patrzyli na siebie bez słowa.
— Ach, mój Boże! — wykrzyknęła nagle Anielka.
W roztargnieniu wypuściła z ręki kaftanik, który właśnie płókała, i woda unosiła go szybko. Jeszcze chwila, a strumyk wraz ze zdobyczą zginie pod ziemią.
Kilka chwil przerażenia. Zrozumiał i pobiegł pędem. Dwa razy nachylał się napróżno: kaftanik wymykał mu się z rąk; nareszcie wszedł do wody i schwycił go w chwili, gdy ten już miał zniknąć pod ziemią.
Teraz Anielka poczuła niezmożoną chęć śmiechu. Jakto, więc jej marzenie o spotkaniu nad brzegiem jeziora, gdzie młodzieniec, piękny jak bóg, ocala ją od strasznego niebezpieczeństwa, zmieniło się w ten śmieszny wypadek z kaftanikiem! Gdy ujrzała swego bohatera, świętego Jerzego, w mokrych butach i szarej bluzie robotniczej, podającego jej gałgan, musiała zagryźć usta, by nie wybuchnąć śmiechem.
On nie przestawał patrzeć na nią. Była urocza: roześmiana, drgająca zdrowiem i młodością, jak polny kwiat czysta i świeża. W codziennej sukience, ze swą smukłą kibicią i podłużną twarzą, przypominała królewny z dawnych legend. Onieśmielony jej pięknością, stał chwilę w zachwycie; wreszcie oddał jej kaftanik.
Anielka czuła, że nie będzie mogła się powstrzymać: chęć śmiechu była silniejsza od niej; zbyt była szczęśliwa. Spróbowała powiedzieć:
— Dziękuję panu.
Ale nie dokończyła słowa: fala śmiechu urwała się. Śmiała się głośno, dźwięcznie, bez przerwy. On, zaskoczony jej śmiechem, stał chwilę bez ruchu; twarz napłynęła mu krwią, oczy zabłysły. Później odszedł wraz ze starym robotnikiem. Anielka wciąż się śmiała, nachylona znowu nad strumykiem. Biło od niej szczęście i radość życia.
Nazajutrz o szóstej rano rozłożono bieliznę do wysuszenia. Podniósł się silny wiatr i trzeba było każdą sztukę przytrzymać kamieniami, by nie pofrunęła. Pole wyglądało, jak usiane białemi kwiatami.
Ale po śniadaniu, gdy Anielka przyszła na pole, rozpacz ją ogarnęła. Bielizna rozrzucona: silny wicher porwał chusteczki i serwetki, które okręciły się wokoło gałęzi wierzby. Pozbierała serwetki, ale gdy chciała rozpostrzeć prześcieradło, nie mogła sobie poradzić; wiatr okręcał je wokoło niej.
Nagle usłyszała głos.
— Czy mogę pani pomóc?
Był to on. Zajęta swoją kłopotliwą czynnością, wykrzyknęła natychmiast:
— Ależ naturalnie, bardzo proszę, niech pan mocno trzyma za tamte końce!
Prześcieradło, jak żagiel, wydęło się w ich silnych rękach. Rozpostarli je na trawie i przycisnęli wielkiemi kamieniami. Teraz klęczeli jeszcze wciąż naprzeciwko siebie, rozdzieleni bielą rozpostartego płótna.
— Nazywam się Felicjan.
— A ja Anielka.
— Maluję na szkle; mam naprawiać witraż w katedrze.
— Mieszkam tu z rodzicami; jestem hafciarką.
Wiatr unosił ich słowa. Skąpani w słońcu, owiani czystym podmuchem, mówili o rzeczach starych, wiadomych, byle słyszeć swe głosy.
— Chyba nie zabiorą witrażu?
— Ależ nie, nie będzie nawet znać, że naprawiany. Tak samo go lubię, jak pani.
— Strasznie go lubię. Jest cudny w kolorze. Niedawno wyhaftowałam świętego Jerzego, ale nie był tak piękny.
— Nie tak piękny? Jeśli to święty Jerzy z ornatu, który ksiądz Cornille miał w niedzielę, to jest cudowny!
Zaczerwieniła się z radości. Nagle zawołała:
— Niech pan położy kamień na lewo, bo nam wiatr znowu porwie.
Spiesznie przycisnął płótno, które falowało, jakby zrywało się do lotu. Podnieśli się z kolan.
Teraz chodziła między sztukami bielizny, sprawdzając, czy wszystko na miejscu. On szedł za nią, bardzo przejęty możliwą stratą serwetki lub fartucha. Rozmawiali o sobie i swoich upodobaniach.
— Lubię porządek, — mówiła. — Rano o szóstej budzi mnie zegar z pracowni. Mogę się ubrać nawet w ciemności; wszystko mam na miejscu. Coprawda, nie zawsze tak było; byłam strasznie roztrzepana i nieporządna. Mama się dobrze nagniewała!... W pracowni muszę mieć krzesło naprzeciwko światła, inaczej nie umiem się wziąć do roboty. Haftuję dwiema rękami, a to nie tak łatwo... Uwielbiam kwiaty, ale zaraz dostaję bólu głowy; tylko zapach fijołków znoszę, a nawet, gdy się źle czuję, fijołki mnie uspokajają.
Słuchał, zachwycony. Głos miała niezwykle dźwięczny, przenikający do głębi. Upajał się nim.
— O, — przerwała, — koszule już wyschły.
Później zaczęła znowu mówić o sobie, jakby chcąc, by ją poznał lepiej.
— Biały kolor jest najpiękniejszy, prawda? Czasem zmęczą mnie wszystkie jaskrawe barwy, ale biały nigdy nie razi oczu... Mam białego kota z żółtemi plamami; zamalowałam te plamy. Piękny był, ale, niestety, farba prędko zeszła... Wie pan, chowam kawałki białych materyj, by się na nie popatrzeć od czasu do czasu. Mam wielką tajemnicę: rano, gdy się obudzę, widzę obok łóżka jakąś białą postać, która znika powoli.
Oczarowany, wierzył we wszystko. Pośród zielonej trawy i białej bielizny, roztaczała cudny i radosny urok, który go chwycił za serce. Stało się: czuł, że tylko o niej marzyć będzie do końca życia. Szła, odwracając głowę z uśmiechem, a on, o krok za nią, słuchał jej szczebiotu z radością i szczęściem.
Nagle gwałtowny podmuch wiatru uniósł drobne sztuki bielizny i rzucił je daleko. Pofrunęły, jak rozpierzchłe stado białych ptaków.
Anielka pobiegła szybko.
— Ach, mój Boże! prędko, proszę mi pomóc!
Rzucili się oboje: ona schwyciła kołnierzyk, on trzymał w ręku kilka podniesionych mankietów. Pozbierali resztę drobiazgów. W biegu dotknęła go rozwiana jej sukienka. Poczuł silne bicie serca. Teraz on nieostrożnie dotknął jej ramienia, nachylając się po chusteczkę. Stanęła nieruchomo; nie śmiała się; nieokreślony niepokój ściskał jej serce. Podał jej chusteczkę; ręce ich spotkały się. Zadrżeli, wpatrzyli się w siebie, zdumieni. Anielka cofnęła się; chwilę stała, nie rozumiejąc, co zaszło. Nagle, jak szalona, rzuciła się pędem do ucieczki, zostawiając bieliznę.
Felicjan chciał przemówić:
— Ależ, na miłość boską, proszę...
Wiatr zawył, nie dał mu dokończyć. Patrzał z rozpaczą, jak biegła wśród traw, nie oglądając się za siebie. Ogarnął ją cień katedry; już była przy furtce, gdy nagle stanęła, odwróciła się i, uśmiechnięta a zawstydzona, krzyknęła:
— Dziękuję.
Za co dziękowała? Już znikła, furtka się zatrzasnęła.
Pozostał samotny pośród pola. Słychać było szum wichru i szelest liści, ale do jego uszu dochodziło tylko trzepotanie się małego czepeczka, zawieszonego na gałęzi bzu. Wyglądał jak bukiet białego kwiecia, a należał do niej...
Od tego czasu, gdy Anielka otwierała okno, zawsze widziała Felicjana na polu. Pod pozorem naprawy witrażu, spędzał tam dnie całe. Ale robota nie postępowała. Najczęściej leżał na trawie godzinami, czekając na jej ukazanie się na balkonie. Rano i wieczorem witali się uśmiechem. Anielka była szczęśliwa, nie wymagała nic więcej. Pranie będzie za trzy miesiące, a do tego czasu furtka będzie zamknięta. Ale trzy miesiące prędko przeminą! Czyż może być większe szczęście, jak widzieć się codziennie, żyć w oczekiwaniu rannego i wieczornego spotkania?
Przy pierwszem spotkaniu, Anielka opowiedziała wszystko o sobie. O Felicjanie nic nie wiedziała. Może tak powinno być, że kobieta oddaje się całkowicie, a mężczyzna pozostaje nieznany. Nie była ciekawa, wystarczało jej, że go widzi. Nie znała go, ale rozumiała każdą jego myśl. Przyszedł, poznała go i pokochali się.
Miłość z oddali napawała ich rozkoszą. Codzień inne odkrycie ich zachwycało. Miała długie, wąskie paluszki, zniszczone igłą. Uwielbiał je. Ona zachwycała się jego małemi nogami i dumna była z jego piękności i słodyczy jego uśmiechu... Pewnego ranka nachyliła się, i zauważył, że ma na szyi ciemny znaczek. Upojony był tym widokiem. Ruch, z jakim otwierała okno, pełen dumy i prostoty, wskazywał, że choć była tylko hafciarką, miała duszę wielkiej damy. Odnajdowali w sobie codzień nowe zalety. Każde widzenie było źródłem nieprzebranych rozkoszy.
Wkrótce jednak Felicjan zaczął wykazywać pewną niecierpliwość. Już nie leżał nieruchomo pod krzakiem. Niespokojny, próbował zbliżyć się do Anielki. Gniewało ją to, bała się, że ktoś zauważy. Raz doszło do formalnej kłótni. Podszedł pod sam mur, a Anielka uciekła z balkonu. Ale taka rozpacz, prośba i pokora odmalowały się na jego twarzy, że rozbrojona przebaczyła i nazajutrz znowu wyszła na balkon. Ale teraz oczekiwanie mu nie wystarczało; pełen niepokoju żył w ciągłej gorączce, chodził między drzewami, nachylał nad wodą, wspinał się na wystające belki starego młyna. Raz ujrzała go wyżej od siebie na tarasie, otaczającym kaplicę na chórze... Jak się tam dostał, kiedy galerja była zawsze zamknięta, a klucz u zakrystjana? Innym razem zobaczyła go na szczycie katedry, między kolumnami nawy. Zgóry mógł widzieć cały jej pokój. Teraz strach ją przejmował; nie była nigdy sama, zawsze we dwoje. Czemu biło jej serce, jak wielki dzwon w uroczyste święto?
Przez trzy dni Anielka nie pokazywała się na balkonie, przestraszona śmiałością Felicjana. Obiecywała sobie, że go już nigdy nie zobaczy; próbowała go nienawidzieć. Ale i jej udzielił się jego niepokój; nie mogła usiedzieć na miejscu; co chwila odkładała robotę. Dowiedziała się, że matka Gabet zachorowała i jest w nędzy. Co rano biegła teraz do niej, niosąc rosół i cukier; później schodziła do apteki po lekarstwo. Pewnego dnia, gdy powracała z paczkami i lekarstwem, zastała przy łóżku starej Felicjana. Zaczerwienił się i odszedł. Nazajutrz znowu przyszedł. Zagniewana wróciła do domu. Czy ma zamiar ciągle przeszkadzać jej w odwiedzaniu biedaków? A właśnie teraz ogarnięta była żądzą oddania biednym wszystkiego, co posiadała. Serce jej ściskało się na widok cierpienia. Odwiedzała codzień ślepego paralityka, którego karmiła przyniesioną z domu zupą; opiekowała się dwojgiem staruszków dziewięćdziesięcioletnich i wielu, wielu innymi, wszystkimi nędzarzami z miasta, których wspomagała, ile mogła. Ale teraz wszędzie spotykała Felicjana! Niepokój ją ogarniał, zdawało jej się, że jest bardzo zagniewana na niego.
Najgorsze było to, że Anielka nie mogła teraz pomagać swoim biednym, jak pierwej. Widocznie chodził za nią, wyśledził, dokąd idzie, i odebrał jej wszystkich. Wszędzie, gdzie przyszła z koszyczkiem jedzenia, zastawała na stole pieniądze. Gdy dla starego ślepca zebrała pięćdziesiąt centymów na tytoń; oszczędności z całego tygodnia, znalazła u niego dwadzieścia franków. Smutno jej się zrobiło, że nie może tyle dawać, co tamten. Zadowolona była, że jej biedacy mają teraz pomoc, ale żal ją ogarniał, że nie jest już im potrzebna. Musiała słuchać także oddawanych mu pochwał: młody człowiek taki hojny, tak dobrze wychowany, a przytem piękny! Choć obiecała sobie więcej o nim nie myśleć, jednak pytała ich się, czy mówił o niej? — O, tak, ciągle mówił o niej! Za dużo już tego wszystkiego; nienawidziła go!
Dalej tak trwać nie mogło i burza wybuchła pewnego majowego wieczora. Stało się to u nędzarek, zamieszkujących ruiny młyna. Była tam stara matka pomarszczona, najstarsza córka Antosia lat dwadzieścia i dwie małe — Rózia i Janka z bystremi śmiałemi oczkami i rudemi czuprynami. Wszystkie cztery żebrały na drogach okolicznych, wracały dopiero w nocy, półżywe ze zmęczenia, w łapciach, przymocowanych tasiemkami na bosych nogach. I właśnie dzisiaj Antosia zdarła swoje trepy na ostrych kamieniach i wróciła boso z pokrwawionemi nogami. Siedziała przed domem na trawie i wyciągała z nóg ciernie, a matka i małe płakały i rozpaczały.
W tej chwili nadeszła Anielka, trzymając pod fartuszkiem chleb, który im co tydzień zanosiła. Zostawiła otwartą furtkę do ogrodu; miała zamiar wrócić natychmiast. Ale widok całej rodziny we łzach powstrzymał ją.
— Co to, co się stało?
— O, dobra panienko, zobacz, co ta głupia zrobiła. Jutro nie będzie mogła chodzić, dzień stracony... Trzewików jej trzeba.
Małe zwiększyły lament, wykrzykując cienkiemi głosikami:
— Musi mieć trzewiki, trzewiki...
Antosia podniosła na chwilę chudą, spaloną twarz i bez słowa znowu wyciągała drzazgę z pokrwawionej nogi.
Wzruszona Anielka podała chleb.
— Macie tymczasem coś do jedzenia.
— Och, trzeba jeść, ale co będzie z chodzeniem! A tu jarmark w Bligny, gdzie co rok zbierała około dwóch franków. Mój Boże, mój Boże, co się z nami teraz stanie!...
Anielka milczała; za kilkanaście centymów, które miała w kieszeni, nie można było kupić trzewików; brak pieniędzy martwił ją ogromnie. Gdy podniosła skłopotaną twarzyczkę, nagle, o parę kroków od siebie zobaczyła Felicjana. Widocznie słyszał rozmowę, może już dawno stał tam? Zawsze zjawiał się niewiadomo skąd i kiedy.
— On kupi trzewiki — pomyślała.
Zbliżał się. Na ciemnem niebie zjawiły się pierwsze gwiazdy. Cisza nocna zwolna spadała na uśpione pole Clos-Marie. Katedra była wielką ciemną plamą.
— Napewno kupi buciki.
Rozpacz ją ogarnęła. Więc on zawsze będzie dawał! a ona nie może! Jakżeby chciała być bogatą, by móc także uszczęśliwiać ludzi!
Ale stara zobaczyła już dobrego pana i podeszła, wyciągając rękę; małe zaczęły znowu płakać i nawet Antosia spojrzała na niego.
— Posłuchajcie, dobra kobieto, — powiedział Felicjan, — idźcie na Wielką Ulicę...
Anielka zrozumiała; był tam sklep szewca. Przerwała mu, mówiąc prędko, wzruszona i podniecona:
— Poco niepotrzebnie chodzić? Poco? Przecież prościej...
Ale nic prostszego nie przychodziło jej na myśl. Co tu wymyślić? W tej chwili nienawidziła go.
— Powiecie, że ja was przysyłam — zaczął znowu Felicjan.
Znowu przerwała mu:
— Znacznie lepiej... znacznie lepiej...
Nagle usiadła na trawie i szybko zdjęła buciki i pończochy.
— Ot, i nic prostszego, niema po co chodzić.
— Ach, dobra panienko, Pan Bóg ci to wynagrodzi! — zawołała stara, oglądając zupełnie nowe trzewiki. Rozpruję je, jeśli będą za małe. Antośka, podziękuj, głupia!
Antosia wyrwała z rąk Rózi pończochy. Nie powiedziała ani słowa.
W tej chwili Anielka zdała sobie sprawę, że ma nogi bose. Zawstydziła się. Przez chwilę siedziała, później zerwała się i pobiegła szybko. Clos Marie pogrążone było w mroku między dwiema ciemniejszemi plamami parku i katedry. W ciemności białe nóżki Anielki odcinały się jasno, jak dwa białe gołąbki.
Wystraszona Anielka biegła brzegiem strumyka aż do kładki, przez którą chciała przebiec. Ale Felicjan wyprzedził ją. Nieśmiały dotychczas, nagle nabrał odwagi; rozgorzał w nim ogień wewnętrzny, namiętna miłość, która ogarnęła go przy pierwszem widzeniu, popychała teraz do wypowiedzenia swoich uczuć. Ale przy jej zbliżeniu opuściła go odwaga i ledwie mógł wyjąkać cichym głosem:
— Kocham panią.
Zatrzymała się, i jak nieprzytomna, wpatrywała się w niego. Gniew i nienawiść znikały bez śladu z jej serca, ustępując miejsca wzruszeniu. Kochał ją, wiedziała o tem; czemu to słowo wypowiedziane przyprawiło ją o takie zdziwienie i niepokój?
Powtórzył teraz śmielej:
— Kocham panią.
Zaczęła znowu biec. Strumyk nie zatrzymał jej: weszła w wodę, pobiegła po śliskich kamieniach. Furtka zatrzasnęła się.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.