Marzenie (Zola, 1935)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Marzenie
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1935
Druk Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Rêve
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
EMIL ZOLA
MARZENIE
POWIEŚĆ
WARSZAWA1935
BIBLJOTEKA ECHA POLSKIEGO



I

Podczas ciężkiej zimy 1860 r. Oise’a zamarzła, a głęboki śnieg pokrył równiny dolnej Pikardji; w wilję Bożego Narodzenia zerwał się wicher północo-wschodni, który zasypał śniegiem miasto Beaumont. Śnieg padał od rana, pod wieczór zwiększył się i padał przez noc całą. W górnej części miasta, u wylotu ulicy Złotników, gdzie jakby zamknięta, wtłoczona, wznosi się północna fasada katedry, śnieg wpadał unoszony wiatrem i uderzał o portyk św. Agnieszki, misternie rzeźbiony w staro-romańskim stylu, przechodzącym w gotyk. Nazajutrz leżał tam śnieg na trzy stopy wysokości.
Ulica spała jeszcze, rozleniwiona wczorajszem świętem. Wybiła szósta godzina. W ciemnościach, zgęszczonych przez wolno, a uparcie padające płatki śniegu, niewyraźnie majaczyła postać dziewięcioletniej dziewczynki, która schroniła się we wnękę wrót i przepędziła tam noc, drżąc z zimna. Okryta łachmanami, głowę miała owiązaną szmatą, nogi bose w wielkich męskich butach. Widocznie doszła tu po długiej wędrówce po mieście i upadła ze zmęczenia. Był to dla niej koniec świata, zupełne opuszczenie, głód, chłód zabijający. Osłabiona, nie walczyła więcej; pozostał jednak jeszcze instynkt samozachowawczy, bezwiednie więc wtulała się w zimny kamień, gdy silny poryw wiatru zasypywał ją śniegiem.
Godziny mijały. Dziewczynka stała teraz oparta o kolumnę w niszy, utworzonej przez skrzydła drzwi. Nad nią, na kolumnie, wznosił się posąg Świętej Agnieszki, trzynastoletniej męczennicy z gałązką w ręku i jagnięciem u stóp. W głębi niszy płaskorzeźba, przedstawiająca legendę o tej oblubienicy Chrystusa: skazana na hańbę przez wielkorządcę, okrywa się płaszczem włosów, które wyrosły, by zasłonić jej nagość; płomienie stosu, na którym miała spłonąć, odsuwają się od niej. Następne cuda: Konstancja, córka cesarza, uleczona z trądu; cud obrazka świętej: ksiądz Paulin, przejęty żądzą do kobiety, z porady papieża, podaje swój pierścień figurce świętej, która wyciągnęła palce, dała sobie włożyć obrączkę i tem uwolniła księdza od pokusy. Wgórze płaskorzeźby — apoteoza Agnieszki. Chrystus składa na czole swej oblubienicy pocałunek, pełen mistycznego szczęścia.
Gdy wiatr się zrywał, a śnieg wielkiemi płatami uderzał o kamienne podwoje, dziecko kryło się u piedestału kolumny, gdzie wykute były święte towarzyszki Agnieszki: z prawej strony Dorota, skazana na śmierć głodową, Barbara, w zamurowanej wieży żyjąca i Genowefa, oswobodzicielka Paryża. Z lewej strony: Agata z wyrwanemi przez kata piersiami, Krystyna, torturowana przez własnego ojca i Cecylja, ukochana przez anioła. Nad niemi trzy rzędy dziewic wypełnia łuki sklepienia wykwitem swych ciał czystych; na dole umęczone, w cierpieniach i katuszach, a wgórze, w niebie, podejmowane przez cherubinów, oczarowane i szczęśliwe.
A gdy wybiła ósma, nic już dziecka nie ochraniało. Śnieg pokryłby ją całą, gdyby go nie udeptywała nogami. Starożytne wrota, pokryte śniegiem, niby płaszczem gronostajowym, białe były jak ołtarz w Boże Ciało, silnie odcinając się od nagiej fasady katedry, tak gładkiej, że żaden płatek śniegu nie mógł się na niej utrzymać, W lukach sklepienia święte, pokryte śniegiem od włosów aż do stóp, promieniały niewinnością; wyżej, w niszy, małe figurki świętych odznaczały się białemi linjami na ciemnem tle, a ślub Agnieszki, celebrowany przez archaniołów, jaśniał w powodzi białych róż ze śniegu!
Na kolumnie posąg dziewicy-dziecka z białą gałązką w ręku i jagniątkiem u stóp, odcinał się nieskalaną bielą i czystością pośród stężałego zimna, mrożącego wokoło niej mistyczny pęd zwycięskiej dziewiczości. U stóp posągu, nieszczęsne dziecko, białe od śniegu, nieruchome, zesztywniałe, niczem już nie różniło się od dziewic na płaskorzeźbie.
Nagle, na uśpionej ulicy dał się słyszeć stuk opuszczonej żaluzji. Dziewczynka podniosła oczy. Na prawo, w domu, przylegającym do katedry, z okna pierwszego piętra wychyliła się tęga, piękna kobieta lat około czterdziestu. Dostrzegła dziecko i patrzyła na nie ze smutkiem i zdziwieniem. Za chwilę z dreszczem zamknęła okno. Uniosła z sobą obraz małej dziewczynki o jasnych włosach i fijołkowych oczach, o podłużnej twarzy i długiej szyi, osadzonej na spadzistych ramionach. Lekki obłoczek pary z oddechu wskazywał, że zesztywniałe, zsiniałe z zimna dziecko żyje jeszcze.
Dziewczynka miała oczy utkwione w dom. Był to stary budynek o jednem piętrze z XV w. Przylegał ściśle do katedry między dwoma występami poprzecznego muru. Zachowany był znakomicie, z kamiennem podmurowaniem, drewnianą ścianą, ozdobioną cegiełkami, wystającym gzymsem i okrągłą wieżyczką z lewej strony. Widocznie odnawiano go wiele razy. Dach pochodził z czasów Ludwika XIV. Łatwo było poznać robotę z tego okresu: okienko, wycięte wgórze wieżyczki, ramy okienne z drewnianemi słupkami zamiast witraży; z trzech otworów okiennych pozostały dwa; środkowy zamurowano cegłami, co nadało budowli bardziej nowoczesny wygląd. Na parterze zmiany były również widoczne: dębowe drzwi zamiast starożytnych wrót, okutych żelazem, i prostokątny otwór, rodzaj szerokiego okna, na miejscu dawnej niszy o spiczastym łuku i ozdobach, kutych z żelaza.
Dziecko nie spuszczało wzroku z czysto i starannie utrzymanego domku. Z lewej strony drzwi przybity był szyld, na którym staremi czarnemi literami napisane było: Hubert, hafciarz ornatów. Znowu stuknęła okienica i z okna na parterze wychylił się jakiś mężczyzna. Miał zupełnie białe, choć gęste włosy, mimo lat zaledwie czterdziestu pięciu; twarz zmęczoną, orli nos, wypukłe czoło. Przyglądał się dziewczynce przez długą chwilę i bolesna fałda zarysowała się przy jego łagodnie wykrojonych ustach. Przez pewien czas stał nieruchomo, później odwrócił się i zrobił lekki ruch ręką. Pojawiła się jego żona. Oboje teraz nie spuszczali dziecka z oczu, smutni i przejęci.
Ród Hubertów, hafciarzy, z ojca na syna, zamieszkiwał ten dom od czterystu lat. Wybudował go mistrz hafciarz za Ludwika XI, inny odnowił za panowania Ludwika XIV, a teraźniejszy właściciel haftował w nim ornaty, jak wszyscy w jego rodzinie. Mając lat 20, zakochał się w młodziutkiej 16 letniej panience imieniem Hubertyna. Matka jej, wdowa po wyższym urzędniku, nie chciała zgodzić się na ich małżeństwo; wtedy porwał ją i poślubił. Krótko trwało ich szczęście. Gdy w 8 miesięcy później młoda kobieta w ciąży stanęła u łoża konającej matki, uparta mieszczka wydziedziczyła ją i wyklęła. Dziecko przyszło na świat przedwcześnie i natychmiast zmarło. Od tego czasu zdawało się, że nawet w grobie, na cmentarzu, staruszka nie przebaczyła: Hubertowie nigdy więcej nie mieli dzieci, a teraz po 24 latach, stracili nadzieję przebłagania zmarłej.
Zmieszana spojrzeniami dziewczynka ukryła się za kolumną Św. Agnieszki. Budzący się ruch uliczny zaniepokoił ją; sklepy otwierały się, ludzie wychodzili z domów. Ulica Złotników, której wylot ściśle przylega do bocznej ściany katedry, zamknięta z jednej strony przez dom Hubertów, byłaby zupełnym zaułkiem, gdyby nie ulica Słoneczna, rodzaj wąskiego korytarzyka, z przeciwnej strony katedry, prowadząca aż do głównej fasady na placu Klasztornym. Przeszły tam dwie dewotki i obrzuciły dziecko zdziwionem spojrzeniem; nie znały tej żebraczki. Śnieg padał bez przerwy, a zimno wzrastało. Głosy dochodziły stłumione przez gruby biały całun, pokrywający miasto.
Nagle dziecko cofnęło się, wystraszone i zawstydzone, jak gdyby to straszne opuszczenie było jej winą. Stała przed nią Hubertyna; nie miała służącej, zeszła sama po zakupy.
— Co tu robisz, dziecko, ktoś ty?
Dziewczynka nie odpowiadała; twarz zakryła rączkami. Nie otrzymawszy odpowiedzi, kobieta odeszła, oglądając się ze smutkiem. A dziecko bez sił osunęło się powoli w śnieg, który cicho zasypywał nędzne ciałko. Gdy Hubertyna wracała do domu, zobaczyła dziewczynkę na ziemi; podeszła ku niej znowu.
— Słuchaj, dziecko, nie możesz tu zostać pod drzwiami!
A Hubert, który wyszedł przed chwilą i stał na progu swego domu, wziął chleb z jej rąk i powiedział:
— Przynieś ją tutaj.
Hubertyna wzięła dziecko na ręce. Biedactwo nie opierało się, zimne i lekkie jak młode pisklę, wypadłe z gniazda.
Weszli. Hubert zamknął drzwi, a Hubertyna, niosąc ciężar, przeszła do kuchni przez salon, gdzie przed kwadratowem oknem wisiały hafty. Kuchnia zachowała się bez zmian: z belkami wystającemi w suficie, z kamienną podłogą, naprawianą w wielu miejscach, i z wielkim kominem. Garnki, imbryki, cynowe dzbany, stojące na półkach, pochodziły z przed paru wieków. Ale w głębi komina wmurowany był nowoczesny metalowy piecyk, rozpalony w tej chwili do czerwoności. Słychać było bulgotanie gotującej się wody w garnczku. Na brzegu stał garnek z kawą.
— Przyjemniej tu niż na ulicy, — powiedział Hubert, kładąc chleb na ciężkim stole w stylu Ludwika XIII. — Połóż przy ogniu to biedne maleństwo, to prędzej przyjdzie do siebie.
Hubertyna posadziła dziecko obok pieca. Śnieg, pokrywający łachmany, tajał i spływał na podłogę wielkiemi kroplami. Przez dziury w wielkich butach widać było sine nóżki, a pod podartą sukienką rysowało się wyraźnie wychudzone, wynędzniałe ciałko, zesztywniałe z zimna. Nagle, z silnym dreszczem, dziewczynka otworzyła oczy i wzdrygnęła się jak zwierzątko, złapane w matnię. Twarzyczkę ukryła pod szmatą, związaną pod brodą, prawą rączkę wciąż przyciskała do piersi i wskutek tego wydawała się ułomną.
— Uspokój się, nie zrobimy ci nic złego. Skąd przychodzisz?
Wylękniona, oglądała się trwożnie za siebie. Ukradkiem rzuciła spojrzenie na kuchnię, na podłogę, belki, błyszczące statki kuchenne; przez nierówne okienko w dawnej niszy wzrok jej wybiegł aż ku wierzchołkom drzew i ze zdziwieniem spoczął na katedrze na lewo. Znowu dreszcz ją przejął; widocznie ciepło piecyka zaczęło ją przenikać. Oczy utkwiła w ziemi, nieruchoma.
— Czy pochodzisz z Beaumont? Kto jest twoim ojcem?
Milczała. Miała zbyt ściśnięte gardło, by przemówić.
— Trzeba jej dać filiżankę gorącej kawy, zamiast ją wypytywać.
Hubertyna nalała jej natychmiast kawy w swoją filiżankę i ukrajała chleba. Dziewczynka odsunęła się zpoczątku, ale męka głodu była zbyt silna: dziecko zaczęło jeść żarłocznie. Małżonkowie milczeli, nie chcąc jej przeszkadzać, wzruszeni drżeniem jej chudej rączki. Jadła lewą ręką, prawą uparcie przyciskając do siebie; omal nie przewróciła filiżanki; podtrzymała ją łokciem, niezgrabnie, ruchem kaleki.
— Czy masz skaleczoną rękę? — spytała Hubertyna, — nie bój się, kochanie, pokaż.
Ale gdy chciała jej dotknąć, dziecko gwałtownie wstało i zaczęło się szamotać, W walce opuściła rączkę, i mała, oprawna w płótno, książeczka upadła na ziemię. Chciała ją schwycić i, widząc, że Hubertowie podnieśli ją i przeglądali, zacisnęła piąstki z gniewu.
Była to książeczka, wydana przez Przytułek dla dzieci w departamencie Sekwany. Na pierwszej stronie, pod wizerunkiem Wincentego á Paulo wydrukowane były formułki: nazwisko wychowanki: kreska atramentem wypełniała puste miejsce; następnie imiona: Aniela, Marja; daty: urodzona 22 stycznia 1851 r., przyjęta do zakładu 23 tegoż miesiąca pod numerem 1634. To znaczy: ojciec i matka niewiadomi, żadnych dokumentów, nawet metryki, tylko ta książeczka w jasnej płóciennej oprawie. Opuszczenie i samotność zarejestrowane formalnie.
— Ach, to podrzutek! — zawołała Hubertyna.
Teraz Anielka z szalonym gniewem zaczęła wykrzykiwać.
— Lepsza jestem niż inni, lepsza, lepsza... Nic nigdy nikomu nie ukradłam... Oddajcie mi, coście ukradli!...
Taki dziki, nieokiełznany gniew miotał jej wątłą postacią, że Hubertowie zdumieni patrzyli na nią. Trudno było poznać jasnowłosą dzieweczkę o fijołkowych oczach i gibkiej szyjce. Oczy stały się prawie czarne w skrzywionej gniewem twarzy, a szyja nabrzmiała krwią. Robiła teraz wrażenie węża, który wyciąga się i świszczy.
— Przecież dla twego dobra chcemy wiedzieć, kto jesteś, — powiedział łagodnie Hubert.
I przez ramię żony, która przerzucała kartki książeczki, czytał dalej. Na stronicy 2-ej było nazwisko piastunki, której powierzono dziecko: „Aniela Marja, oddana została 23 stycznia 1851 r, Franciszce Hamelin, żonie rolnika z gminy Soulanges w okręgu Nevers; piastunka otrzymała wyprawkę dziecka i zapłatę za miesiąc.“ Następowało później świadectwo chrztu, podpisane przez kapelana Domu Podrzutków, świadectwa lekarskie przy przyjęciu i odesłaniu dziecka. Cztery następne strony wypełnione były rachunkami kwartalnemi, kwitowanemi nieczytelnie przez odbiorczynię.
— Wychowywałaś się obok Nevers? — spytała Hubertyna.
Dziecko milczało, ale wreszcie nowy napływ gniewu rozwiązał jej usta. Zaczęła mówić o swojej piastunce:
— Mamusia wybiłaby was napewno. Ona mnie zawsze broniła, choć mi też czasem klapsa dała. O, tam było mi dobrze... ze zwierzątkami.
Głos jej drżał i załamywał się; mówiła urywanemi zdaniami, bez związku, o polach i łąkach, gdzie pasła Rudą krówkę, o gościńcu, na którym się bawiła, o pieczonych plackach, o psie, co ją ugryzł.
Hubert przerwał:
— „W razie choroby, lub złego obchodzenia się z dzieckiem, zarządzający ma prawo odebrać dziecko i powierzyć je komu innemu.“
Pod tą rubryką napisane było, że Aniela Marja powierzona została 20 czerwca 1860 r. Teresie Frauchomme, żonie Ludwika, zamieszkałej w Paryżu.
— Aha, rozumiem, — powiedziała Hubertyna, — zachorowałaś i zabrano cię do Paryża.
Nie tak jednak było. Hubertowie dowiedzieli się dziejów dziewczynki z jej ust, powoli, urywkami. Ludwik Frauchomme, który był kuzynem przybranej matki Anielki, przyjechał do rodzinnej wsi na miesiąc po chorobie, a jego żona, Teresa, przywiązała się do małej Anielki i zapragnęła zabrać ją ze sobą do Paryża i uczyć swego fachu, kwiaciarstwa. Ale, gdy w trzy miesiące później Ludwik Frauchomme umarł, Teresa, już wtedy chora, musiała zamieszkać u swego brata, garbarza Rabier w Beaumont. W początku grudnia zmarła, powierzając dziecko opiece swojej bratowej. Od tego czasu Anielka, znieważana, bita, cierpiała katusze.
— Ach, garbarz Rabier, mieszka nad rzeką w niższej części miasta. Mąż pijak, żona źle się prowadzi!
— Traktowali mnie jak wyrzutka — mówiła dalej dziewczynka, wzburzona, zraniona w swej dumie. — Mówili, że w rynsztoku powinnam leżeć. Biła mnie, a jedzenie stawiała mi na ziemi, jak dla kota; często głodna kładłam się spać. Zabiłabym się tam wkońcu!
Dzika rozpacz odmalowała się na jej twarzyczce.
— Wczoraj rano upili się oboje i rzucili się na mnie, by mi wyjąć oczy, niby dla żartu. Pobili się przytem ze sobą tak strasznie, że padli na ziemię jak martwi... Dawno już chciałam uciec. Ale chciałam zabrać moją książeczkę, bo mamusia zawsze mi mówiła: „Pamiętaj, że ta książeczka, to cały twój majątek“. Wiedziałam, że włożyli ją po śmierci mamy Teresy do górnej szuflady w komodzie... Wyjęłam ją i schowałam pod sukienkę... Bałam się, że mi ją ukradną. Biegłam, długo biegłam! noc była taka czarna, a pod temi drzwiami tak zimno, iż myślałam, że już umarłam. Ale to nic, nie zgubiłam, mam ją!
I nagłym ruchem wyrwała ją Hubertowi z ręki. Usiadła, i z głową opuszczoną na stół i policzkiem, przyciśniętym do jasnej oprawy książeczki, zaniosła się strasznem łkaniem. Nędzne, zużyte kartki, jedyny węzeł, łączący ze światem biedne, samotne dziecko! Znikła teraz duma, pozostała tylko gorycz i rozpacz opuszczenia, spływające w potokach łez. Jakby oczyszczone łzami, dziecko odzyskało teraz swą jasną delikatną urodę świętej z witrażu. Nagle schwyciła rękę Hubertyny, przycisnęła do niej usta i namiętnie ją ucałowała.
Hubertowie, wzruszeni jej łzami i tym nagłym porywem, sami bliscy płaczu, wyjąkali:
— Biedne, biedne dziecko!
Więc nie była złą? Więc można ją było oduczyć od tej gwałtowności, która ich tak przestraszyła.
— Błagam was, nie odprowadzajcie mnie do tamtych!
Hubertowie spojrzeli na siebie. Od jesieni już mieli zamiar wziąć do domu jakąś dziewczynkę, jako uczenicę, któraby rozweseliła trochę ich smutny dom bezdzietnego małżeństwa. Postanowienie zapadło natychmiast...
— Czy zgadzasz się? — spytał Hubert.
Hubertyna odpowiedziała spokojnym głosem:
— Chętnie.
Zajęli się zaraz formalnościami. Hubert poszedł opowiedzieć o wypadku jedynemu kuzynowi żony, z którym utrzymali stosunki, sędziemu pokoju w północnym okręgu Beaumont. Sędzia napisał do Paryża do Przytułku, gdzie łatwo odnaleziono Anielkę w księgach pod numerem, zapisanym w książeczce, i wymógł, że oddano ją w opiekę Hubertom, jako uczenicę. Nadzorca okręgu przyszedł sprawdzić książeczkę i spisał z Hubertem umowę, której mocą, nowy opiekun zobowiązywał się dobrze obchodzić z dziewczynką, posyłać ją do szkoły i do kościoła i dać jej oddzielne łóżko. Zaś Zarząd Domu, stosownie do regulaminu, zobowiązywał się płacić mu wynagrodzenie i wydawać ubranie dla dziecka.
W dziesięć dni wszystkie formalności były skończone. Anielka sypiała na górze, w pokoju z widokiem na ogród, i uczyła się haftu. W niedzielę, przed pójściem na mszę, Hubertyna otworzyła stary kufer w pracowni, gdzie chowała złote nici. Trzymała w ręku książeczkę, którą włożyła w głąb szuflady i rzekła do Anielki:
— Zobacz, gdzie kładę, byś mogła ją wziąć, gdy zechcesz.
Tego ranka Anielka weszła do kościoła przez portyk św. Agnieszki. W tygodniu była odwilż, później wziął silny mróz i nawpół roztopiony śnieg zakrzepł na rzeźbach w postaci gałązek i igiełek. Święte ubrane były w przezroczyste sukienki z lodu. Cecylja miała koronę, z której spływały perły. Poszarpana pierś Agaty była pokryta kryształową powłoką. A malutkie święte na płaskorzeźbie wyglądały jak relikwje, od wieków za szkłem osadzone. Portyk lśnił i błyszczał.

Anielka przypomniała sobie noc, spędzoną pod opieką dziewic. Podniosła głowę i uśmiechnęła się do nich.

II

Beaumont składa się z dwóch miast oddzielnych: Beaumont — kościół na wzgórzu ze starą katedrą z XII w, z opactwem z XVI w, i zaledwie tysiącem mieszkańców, cieśniących się w wąskich uliczkach; i Beaumont — miasto w dolinie na brzegu rzeki, niegdyś przedmieście, które, dzięki swym fabrykom batystu i koronek, zbogaciło się i rozszerzyło tak, że obecnie liczy dziesięć tysięcy mieszkańców, ma piękne, rozległe place i ratusz w nowoczesnym stylu. Oba okręgi: północny i południowy mają tylko wspólną administrację. Choć tylko trzydzieści wiorst, to jest dwie godziny drogi dzieli Beaumont — kościół od Paryża, to zdawaćby się mogło, że to miasto otoczone jest jeszcze średniowiecznemi wałami. Ludność pobożna, konserwatywna, prowadzi życie, jakie ich pradziadowie wiedli pięćset lat temu.
Katedra wszystko poczęła, — wszystko też tłumaczy i zachowuje. Jest matką i królową, olbrzymem wśród małych, niskich domków, jak pisklęta tulących się pod jej kamienne skrzydła. Wszystko wokoło istnieje dla niej i przez nią: przemysł pracuje dla niej, sklepy sprzedają tylko poto, by nakarmić, ubrać i utrzymać ją i jej duchowieństwo. Położona w centrum, jest sercem miasta, które nią tylko żyje i oddycha. Ciche, pełne klasztornego spokoju i wiary, ma w sobie duszę średniowiecza religijną, mistyczną.
Dom Hubertów, gdzie odtąd Anielka miała mieszkać, przylegał najbliżej do katedry. Niegdyś, jakiś biskup, chcąc przywiązać do siebie protoplastę rodu Hubertów, hafciarza ornatów, pozwolił mu zbudować dom między dwoma występami katedry. Na południe olbrzymi gmach zasłaniał wąski ogródek: najpierw obwód bocznych kapliczek, których okienka wychodziły na klomby, później wysmukła nawa kościelna, podparta filarami, i wreszcie wierzchołek, kryty blachą ołowianą. Słońce nigdy nie zaglądało do ogródka: rosły tam tylko bukszpany i bluszcz. Wieczny cień, rzucany przez olbrzymie mury, wywoływał religijny, czysty nastrój. W zielonawym półcieniu, w ciszy krzewów słychać było uroczyste bicie dzwonów z dwóch wysokich wież. Dom rozbrzmiewał ich głosem, przytulony do starych murów kościelnych, zatopiony w ich spokoju, ich życiem i krwią tętniący. Rozbrzmiewał echem organów, śpiewów kościelnych, westchnień wiernych. Zdawało się, że niewidzialny wiew z zaświata przenika do izb wraz ze słodką wonią kadzideł.
Anielka żyła tam przez pięć lat, zdaleka od świata, zamknięta jak w klasztorze. Wychodziła tylko w niedzielę na mszę ranną. Hubertyna nie posłała jej do szkoły, obawiając się dla niej niestosownych znajomości. Stary, ciasny domek i cichy ogród — były jej światem. Mieszkała w czysto bielonym pokoiku pod dachem. Rano schodziła do kuchni na śniadanie, później haftowała w pracowni na pierwszem piętrze; tam upływało jej życie wśród starych, szanownych, ściśle w stylu zeszłej epoki zachowanych sprzętów. Nigdy nie wchodziła do pokoju Hubertów, i zrzadka przechodziła przez parterową salę, jedyne dwa pokoje, urządzone nowocześnie. W sali zamurowano wystające belki; na suficie wyrzeźbione ozdoby i tapeta w wielkie żółte kwiaty pochodziły z czasów pierwszego cesarstwa, jak też i marmurowy kominek i mahoniowe meble, kryte aksamitem. Kiedy Anielka wchodziła tam, by zmienić wystawę — kilka pasów haftu, rozwieszonych przed oknem — i rzucała wzrokiem na ulicę, widziała zawsze jednakowy obraz: ulica, zamknięta przez portyk Św. Agnieszki, dewotka, niknąca bez szelestu za drzwiami kościoła, sklepy złotnika i fabrykanta figur woskowych, zawsze puste. I Beaumont wraz z ulicą Magloire za opactwem, Wielką ulicą, łączącą się z ulicą Złotników i placem Klasztornym, gdzie wznoszą się dwie wieże, tonęło w wielkiej klasztornej ciszy, zwolna i sennie ogarniającej opustoszałe miasto.
Hubertyna zajęła się wykształceniem Anielki. Ale musiała walczyć z niechęcią dziecka, które, zamiast uważać, patrzało przez okno w ogród. To też Anielka nie nauczyła się nawet pisać ortograficznie, choć charakter pisma miała piękny, litery równe i wysokie, jak u wielkich dam z dawnych czasów. O geografji, historji, rachunkach nie miała pojęcia. Poco jej nauka? Niepotrzebna. Później, do pierwszej komunji nauczyła się katechizmu słowo w słowo, zdumiewając ludzi żarliwością wiary i niezwykłą pamięcią.
W pierwszym roku Hubertowie zrozpaczeni i zaniepokojeni byli charakterem Anielki. Zdumiewała ich swemi nagłemi napadami lenistwa po wielu dniach pilnej pracy.
Nagle stawała się ponura, skryta, łakoma, kradła cukier... gdy ją strofowali, wpadała w dziki gniew, tupała nogami, biła piąstkami, gotowa gryźć i drapać. Hubertowie usuwali się wtedy od niej, przestraszeni wrącą w niej złością. Kto była? skąd pochodziła? pewno dziecko zbrodni i występku! Już dwa razy postanowili oddać ją do Domu Podrzutków napowrót, żałując, że podjęli się opieki nad nią. Ale za każdym razem dzikie sceny kończyły się potokami łez. Dziecko z żalem i rozpaczą rzucało się na ziemię, błagając o przebaczenie.
Zczasem Hubertyna zapanowała nad jej charakterem. Pełna spokoju i dobroci, rozsądna i zrównoważona duchowo, uczyła dziecko posłuszeństwa i pokory. Surowo potępiała dumę i namiętne wybuchy dziewczynki. Życie — to wieczne posłuszeństwo. Trzeba słuchać Boga, rodziców, zwierzchników, inaczej życie wykoleja się i paczy. Przy każdym buncie dziewczynki kazała jej za karę spełniać jakąś ciężką robotę, by ją nauczyć pokory. Anielka zmywała statki, lub szorowała podłogę, zpoczątku zbuntowana i rozgniewana, wkońcu pokonana i skruszona. Miała napady gwałtownych pieszczot i namiętnych pocałunków. Hubertyna zastała ją kilka razy, całującą własne ręce. Zbierała obrazki święte z gorączkowym zapałem, a raz znaleziono ją na ziemi zemdloną, z ustami, przyciśniętemi do wizerunku świętej. Hubertyna zabrała obrazki. Wybuchła straszliwa scena: Anielka krzyczała, płakała, spazmowała. Od tego czasu Hubertyna zaczęła się z nią obchodzić surowiej, dawała jej dużo pracy i przemawiała do niej zimno i spokojnie, gdy zauważyła, że dziecko wpada w rozdrażnienie.
Uspokajający wpływ miała na Anielkę jej książeczka z przytułku. Gdy co kwartał przychodził nadzorca i kładł w niej swój podpis, Anielka do wieczora chodziła smutna. Ból przejmował jej serduszko, gdy ją przypadkiem zobaczyła. Pewnego dnia ogarnął ją napad dzikiej złości: w gniewie zaczęła wyrzucać wszystko z szuflad; nagle wpadła jej w rękę mała książeczka w jasnej oprawie. Stanęła jak wryta, łkania zaczęły ją dusić. Rzuciła się do nóg Hubertom, rozpaczając, że nie zasługuje na ich dobroć. Od tego czasu myśl o książeczce hamowała napady gniewu,.
Anielka doszła do lat dwunastu, wieku pierwszej komunji. Mały, cichy domek w cieniu katedry, pachnący kadzidłem, przejęty echem pieśni pobożnych, wpływał dodatnio na charakter dzikiego dziecka, wyrwanego niewiadomo skąd i przeszczepionego na mistyczny grunt małego ogródka. Spokojny tryb życia, codzienna praca i samotność, gdyż żadna wieść ze świata nie dochodziła do cichej pracowni, i głównie wielka miłość Hubertów, spotęgowana nieszczęściem, działały kojąco na dziecko. Hubert wszelkiemi siłami starał się zatrzeć swą winę: poślubienie żony wbrew woli jej matki. Po śmierci ich dziecka, zdawało mu się, że Hubertyna ma żal do niego i śmierć tę uważa za karę. Pragnął, by mu przebaczyła. Hubertyna ubóstwiała go. On wątpił, i to zatruwało mu życie. Gdyby mieli dziecko, byłoby to dla niego dowodem, że przebaczyła mu nawet uparta staruszka, która ich przeklęła. Jedynem życzeniem obojga było to dziecko — dowód przebaczenia. Hubert żył, wpatrzony miłośnie w żonę; była to rzadka małżeńska miłość: czysta i namiętna jak wieczyste zaręczyny. Po dwudziestu latach wchodził do sypialni wzruszony i przejęty, jak młody małżonek w dzień ślubu. Ten jasny sypialny pokój z tapetą w niebieskie kwiaty i orzechowemi meblami, promieniał tkliwością i uczuciem. Anielka, otoczona miłością, rosła niewinna i bardzo czysta.
Później przyszła Legenda. Pewnego ranka, wśród narzędzi hafciarskich, wyszłych z użycia, znalazła stary egzemplarz „Złotej legendy“ Jakuba de Voragine. Książka, datowana z 1349 r. była kupiona, prawdopodobnie, przez dawnego hafciarza ornatów dla obrazków, przedstawiających świętych i święte. Anielka zpoczątku także interesowała się tylko temi staremi drzeworytami, pełnemi naiwnej wiary. Gdy była wolna, brała natychmiast do ręki stary tom, oprawny w cielęcą skórę, i przerzucała go powoli: najpierw adres księgarza, pisany starą przebrzmiałą francuzczyzną, później tytuł z medaljonami czterech ewangelistów; na dole Adoracja trzech Magów, a wgórze Chrystus w triumfalnym pochodzie. W tekście następował szereg obrazków rozmaitej wielkości: Zwiastowanie, olbrzymi anioł, rzucający oślepiające promienie na Marję; Rzeź Niewiniątek: okrutny Herod na stosach małych trupków; Jasełka: Jezus między Matką Boską a Św. Józefem, który trzyma gromnicę, Sw. Jan, dający biedakom jałmużnę, Św. Mikołaj i wszystkie święte: Agnieszka, przebita mieczem, Krystyna z wyrwanemi piersiami, Genowefa z barankiem, Juljanna, sieczona rózgami, Anastazja spalona, Marja Egipcjanka, czyniąca pokutę na pustyni, Magdalena i wiele innych, występowały szeregiem, wywołując trwogę i uwielbienie. Były to opowieści straszne a miłe, od których ściskało się serce, a łzy napływały do oczu.
Zczasem Anielkę zaciekawiła treść obrazków. Gotycki charakter pisma przestraszał ją. Przyzwyczaiła się jednak, odczytała, zrozumiała skróty i odgadła znaczenie starych słów; czytała już płynnie, zachwycona, jakby przenikała jakąś wielką tajemnicę, triumfująca, gdy zwalczyła trudność. W ciemnościach powstawał nowy świat. Wchodziła w krainę niebiańskich wspaniałości. Znikły z jej pamięci zimne i suche książki, które czytała niegdyś. Legenda roznamiętniała ją; nie istniało życie codzienne i pojęcie czasu; z pochyloną głową wpatrywała się w nieznaną dal, gdzie powstało marzenie.
Bóg jest dobry i pobłażliwy. Święci i święte przychodzą na świat z aureolą świętości; zwiastują je głosy niebiańskie. Matki ich mają sny cudowne. Twarze ich jaśnieją, otaczają ich promienie światła. Dominik ma gwiazdę na czole. Czytają w duszach ludzkich, mają dar proroczy i proroctwa ich spełniają się zawsze. Są między nimi biskupi i mnisi, dziewice i ulicznice, żebracy i panowie, nadzy pustelnicy, karmiący się korzonkami, starcy, żyjący w pieczarach. Ich dzieje są zwykle podobne: wierzą w Chrystusa, nie chcą Go zdradzić, męczeni i torturowani umierają w chwale. Andrzej, ukrzyżowany, przez dwa dni głosi słowo boże dwudziestu tysiącom ludzi. Tłumy nawracają się na widok cudów, lub uciekają w dzikiem przerażeniu. Świętych posądzają o czary, dają im do odgadywania zagadki, każą im dysputować z uczonymi, którzy wobec nich milkną. Gdy ich wiodą do świątyń na ofiarę, wszystkie bałwany pogańskie spadają i tłuką się w kawałki. Dziewica zawiązuje pasek na szyi Wenery, która rozsypuje się w proch. Ziemia drży w posadach, zapada się świątynia Diany, uderzona piorunem, narody się buntują, wybuchają wojny. Wtedy często kaci błagają o chrzest, a królowie klęczą u stóp świętych, okrytych łachmanami. Sabina ucieka z domu rodzicielskiego. Paulina opuszcza pięcioro dzieci i przestaje się kąpać. Posty i umartwienia oczyszczają ich dusze. Herman posypuje jedzenie popiołem. Bernard zna tylko smak czystej wody. Agaton przez trzy lata trzyma kamień w ustach. Augustyn rozpacza, że zabawiał się patrzeniem na biegnącego psa. Zdrowie i uciechy życia są w pogardzie, radość istnieje tylko w umartwieniach, które zabijają ciało. Święci żyją w ogrodach, gdzie kwiaty są gwiazdami, a liście drzew śpiewają... Tępią smoki, wywołują i uspokajają burze. Pobożne wdowy wspomagają ich za życia i po śmierci grzebią ich ciała. Życie ich składa się z nadzwyczajnych wypadków, zdarzeń niezwykłych i pięknych jak w bajkach. A po setkach lat słodkie zapachy wydobywają się z ich otwartych grobów.
Dalej w książce następują opowieści o djabłach. Jest ich niezliczone mnóstwo; fruwają w powietrzu jak muchy. I trwa wieczna wojna. Święci zawsze zwyciężają. Ale djabłów napływa coraz więcej. Sześć tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć mieściło się w jednej kobiecie, oswobodzonej przez Fortunata. Krzyczą i wrzeszczą przez usta opętanych, miotają się w ich ciele. Wchodzą przez nos, uszy lub usta i opuszczają ciało z dzikiem wyciem po wielu dniach strasznych walk. Święty walczy z djabłem wszędzie; Bazyli, by oswobodzić opętanego, osypuje djabła razami. Nawet anioły u wezgłowia zmarłych walczą z demonami o dusze. Czasem są to walki rozumu i inteligencji. Apostoł Piotr i Szymon Magik rywalizują cudami. Szatan, włóczący się wszędzie, przybiera różne postacie: zmienia się w kobietę, przybiera postać świętego. Zwyciężony ukazuje się w swej szkaradzie: czarny kot wielkości psa, z błyszczącemi oczami, wywieszonym olbrzymim ozorem krwawym, z zakrzywionym ogonem. Rozchodzi się od niego wstrętna woń zgnilizny. Nienawidzą go, boją się, wyśmiewają. W walce z nim niema uczciwości. I zwykle bywa oszukany. Umowy, które szatan podpisuje, wyrywają mu siłą lub podstępem. Najsłabsze kobiety pokonywują go. Małgorzata rozdeptuje mu głowę nogą. Święci walczą ze spokojem, bez strachu, zło jest bezsilne, panuje dobro i cnota. Na znak krzyża świętego, djabeł wyje i ucieka. Gdy święta przeżegna się, piekło się wali.
Następują straszne męki prześladowań: Kaci smarują ofiary miodem, by je obsiadały muchy, rozkazują im chodzić po tłuczonem szkle i rozżarzonych węglach; wrzucają ich do rowów, pełnych gadów; biją dyscyplinami, zakończonemi kulkami z ołowiu; w zamkniętych trumnach rzucają do morza; wieszają za włosy i podpalają; rany ich zalewają wapnem i roztopionym ołowiem; każą im siadać na żelaznych rozpalonych ławach, na głowy wkładają rozżarzone hełmy; łamią im ręce i nogi; wyłupiają oczy, wyrywają języki. Ale święci cierpią z rozkoszą. Zresztą cuda osłaniają ich ciągle: Jan pije truciznę bez żadnej szkody, Sebastjan uśmiecha się, przeszyty strzałami. Niekiedy strzały zatrzymują się w powietrzu, lub też wracają do łucznika i wykłuwają mu oczy. Święci piją roztopiony ołów, jak zimną wodę. Lwy korzą się przed nimi i liżą im ręce. Św. Wawrzyniec rozmawia z katami, gdy go smażą na wolnym ogniu; św. Cecylja w kąpieli z ukropu odczuwa słodycz niebiańską. Z polecenia ojca, dwunastu ludzi bije Krystynę; kat przywiązuje ją na stosie i podpala; płomienie odstępują od niej i pożerają tysiące ludzi; wrzuca ją do morza z kamieniem u szyi, ale aniołowie podtrzymują świętą; Chrystus we własnej osobie chrzści ją, a święty Michał sprowadza znowu na ziemię. Kaci wtrącają Krystynę do lochu, pełnego jadowitych żmij, które pieszczotliwie owijają się wokoło jej szyi. Zamknięta przez pięć dni w rozżarzonym piecu, Krystyna śpiewa, nie czując bólu. Następuje opis mąk Wincentego: łamią mu ręce i nogi, rwą z niego ciało obcęgami, aż wnętrzności wypływają; rzucają go na stos gorejący, wreszcie wtrącają do więzienia. Z przykutemi do belki nogami, połamanemi członkami, otwartym brzuchem, żyje w lochu. Zgniła słoma zmienia się w posłanie z róż, światłość napełnia ciemny loch, a aniołowie śpiewają niebiańskie pieśni. Prześladowcy, pokonani, muszą zginąć lub nawrócić się. Umierają też zwykle nagłą śmiercią; dławią się ością ryby, piorun w nich uderza, lub rozbija się wóz, na którym jadą. A więzienia świętych jaśnieją: Marja i Apostołowie odwiedzają prześladowanych. Niebo otwiera się przed nimi, a Pan Bóg ukazuje im się w chwale. Śmierć jest pożądana. Na górze Ararat kona dziesięć tysięcy ukrzyżowanych. Obok Kolonji jedenaście tysięcy dziewic zgładzili ze świata dzicy Hunnowie. W cyrkach kości trzeszczą w zębach krwiożerczych bestyj. Dzieci przy piersi urągają katom. Pogarda dla ciała zaostrza rozkosz śmierci. Niech ginie ciało szarpane, palone, niech przyjdzie śmierć! Eulalja na stosie pośród znieważających ją tłumów, wdycha płomienie, by prędzej umrzeć. Bóg wysłuchuje ją: biały gołąbek wyfruwa z jej ust i ulatuje do nieba.
Anielka zachwycała się temi opowieściami. Okropności i rozkosze wzruszały ją. Ale najwięcej zajmowały ją w Legendach opisy zwierząt: kruki, karmiące pustelników, lew, kopiący grób dla Marji Egipcjanki; lwy, które strzegły drzwi domów, gdzie prokonsulowie wprowadzali dziewice, by je zhańbić. Był wilk, ze skruchą odnoszący ukradzione prosię. Bernard wyklina muchy, które padają martwe. Remigjusz i Błażej karmią ptaki, Franciszek każe gołąbce śpiewać chwałę Bożą. Anielka po przeczytaniu próbowała zwoływać jaskółki. Z niektórych opowiadań śmiała się do łez: bawił ją dobry olbrzym Krzysztof, noszący Chrystusa, śmieszyła historja wielkorządcy z pokojówkami Anastazji. Idzie on za niemi do kuchni i obejmuje i całuje rondle i piece. W ciemnościach tak się zabrudził i zamoczył, że oczekujący go słudzy nie poznają go, biorą za djabła, biją i uciekają. Zabawna była także legenda o Juljannie, która, kuszona w więzieniu przez djabła, zbiła go własnemi łańcuchami. Anielka, haftując, opowiadała Hubertom cudne legendy, piękniejsze od bajek. Przeczytała je tyle razy, że umiała napamięć: legenda o siedmiu śpiących, którzy, by uciec przed prześladowaniem, zamurowali się w pieczarze, przespali trzysta siedmdziesiąt siedm lat i zbudzili się za panowania cesarza Teodozjusza; historja o św. Klemensie, różne opowieści dziwne i wzruszające: rodzina, ojciec, matka, trzech synów, rozdzieleni przez nieszczęścia i przeciwności, i wreszcie połączeni, dzięki niezwykłym cudom, Anielka żyła teraz ciągle w świecie cudów i nadludzkich nieszczęść, w świecie niebiańsko nagradzanej cnoty.
Gdy Anielka szła do pierwszej Komunji, zdawało jej się, że jak święta, unosi się w powietrzu. Oddawała się Bogu, pełna pokory, skruchy, jak pierwsze młode chrześcijanki. Hubertowie byli pobożni, pełni spokojnej wiary; obserwowali święta i chodzili na nabożeństwa potrosze przez tradycję, w części też dla klijenteli. Hubert wzruszał się i przejmował, słuchając legend, czytanych przez Anielkę. Gdy ujrzał ją w białej sukience, płakał z rozczulenia. Ten dzień przeszedł jak sen: wrócili oboje z kościoła wzruszeni i w zachwycie. Aż Hubertyna, nie znosząca przesady nawet w dobrem, musiała ich strofować. Od tego dnia walczyła ciągle z Anielką, nieznającą miary w rozdawaniu jałmużny. Franciszek poślubił nędzę, Julian nazywał biedaków panami swymi, Gerwazy i Protazy myli im nogi, Marcin podzielił się swym płaszczem. Dziecko, za ich przykładem, chciało wszystko rozdać. Najpierw oddała swoje drobiazgi, powoli zaczęła wynosić z domu. Najgorsze było, że dawała bez wyboru wszystkim. Kiedy nazajutrz po komunji wyrzuciła przez okno jakiejś pijaczce węzełek z bielizną i Hubertyna gniewała się na nią za to, wpadła znowu w atak dzikiej furji. Później, chora ze wstydu i zmartwienia, trzy dni przeleżała w łóżku.
Znowu przeszły dwa lata. Anielka miała lat czternaście i stawała się kobietą. Gdy czytała Legendy, krew pulsowała jej w żyłach, w uszach brzęczało, a niezwykła czułość i tkliwość do dziewic ogarniała jej serce.
Niewinność jest źródłem wszystkiego dobra, cnót i wiary. Daje łaskę, jest doskonałością. Duch Święty sprawia, że tysiąc ludzi i pięć par byków nie mogą pociągnąć Łucji na miejsce hańby. Wielkorządca, chcący pocałować Anastazję, ślepnie. W mękach jaśnieje cnota dziewic, z ich ciał poszarpanych płynie mleko zamiast krwi. Dziesiątki razy powtarza się historja młodej chrześcijanki, która ucieka z domu i ukrywa się pod habitem mnicha. Oskarżona, cierpi w milczeniu prześladowania. Święci walczą z pokusami, pustelnicy uciekają na pustynię, gdzie niema kobiet. Biczują się, nadzy rzucają się w ciernie i śnieg. Pewien samotnik, przeprowadzając matkę przez bród, okrywa sobie rękę płaszczem, by jej nie dotknąć. Męczennik, kuszony przez dziewczynę, odgryza sobie język i wypluwa go. Franciszek utrzymuje, że jego ciało jest jego najgorszym wrogiem. Papież Leon ucina sobie dłoń, w którą go pocałowała kobieta, a Marja sprawia, że ręka odrasta. Wszyscy uważają za chlubę rozdział między małżonkami. Aleksy żeni się i odchodzi od żony. Żenią się, by razem umrzeć. Justyna nawraca męża i idzie z nim na męki. Cecylja, ukochana przez Anioła, odsłania mężowi tę tajemnicę, i ten nie zbliża się więcej do niej, by ochrzczony, dostąpić łaski i ujrzeć anioła. Śmierć jest silniejsza od miłości, jest wyzwaniem, rzuconem życiu. Hilary prosi Boga, by zabrał jego córkę do Swej Chwały, nie chcąc dopuścić do jej małżeństwa. Matka Boska zabiera dziewicom narzeczonych. Szlachcic, krewny króla węgierskiego, porzuca swą narzeczoną, gdyż ukazuje mu się Marja ze słowami: „Jeśli mnie uwielbiasz, czemu mnie opuszczasz dla innej?“
Anielka miała swoje ulubione święte, które przenosiła nad inne. Mądra Katarzyna zachwycała ją swoją niezwykłą wiedzą. Dumna, jaśniejąca mądrością i pięknością, była uosobieniem cnót, którym Anielka pragnęła dorównać; marzeniem jej było nawracać ludzi i umrzeć jak tamta. Ulubionym pierwowzorem Anielki była Elżbieta, córka króla węgierskiego. Gdy ogarniał ją jej częsty kiedyś atak gniewu, myślała o tej świętej, pełnej pokory i prostoty, która od dzieciństwa z własnej woli prowadzi ciężkie życie nędzarki; je czarny chleb z żebrakami, opatruje ich rany, śpi na ziemi, chodzi w łachmanach. Anielka, za jej przykładem, brała się do najcięższych robót, gdy czuła napływ dawnej dumy i gwałtowności. Ale najdroższą, najukochańszą świętą była dla niej Agnieszka, dziewica-męczennica, która zaopiekowała się nią pod drzwiami katedry. Zabiło jej serce, gdy ją odnalazła w „Legendzie“. Gdy krew się w niej burzyła, wzywała wtedy na pomoc swoją opiekunkę. Zdawało jej się że czuje ją obok siebie i rozpaczała, że myśli o rzeczach, których święta nie pochwala. Gdy pewnego razu zaczęła całować swoje ręce, nagle zaczerwieniła się i zawstydziła, choć była sama, czując, że święta widzi ją. Św. Agnieszka była strażniczką jej ciała.
W piętnastym roku Anielka była czarującą dzieweczką. Ale ani klasztorne, pełne pracy życie, ani łagodny cień katedry, ani Legendy o świętych nie uczyniły z niej wzoru cnót i doskonałości. Ogarniał ją często zapalczywy gniew, niespodzianie wypływały jakieś wady. Ale tak rozpaczała później! tak żałowała! Była żywa, wesoła, naiwna, bardzo czysta i niewinna.
Dwa razy w roku, na Zielone Świątki i we Wniebowzięcie, Hubertowie udawali się na wielkie spacery: Anielka przyniosła ze wsi krzak dzikiej róży i zasadziła go w swym małym ogródku. Podcinała go, podlewała. Oczekiwała cudu, że dziki krzak zacznie rodzić róże, ale go nie szczepiła. Gdy żartowano z jej cudownego krzaku, śmiała się ze łzami w oczach. Fijołkowe oczy złagodniały, małe białe ząbki wyglądały z półotwartych usteczek, jasne włosy o słonecznym blasku otaczały jej podłużną twarzyczkę. Wysoka, smukła, pełna dumnego wdzięku, a przytem wesoła, zdrowa, urocza — roztaczała dokoła czar niewinnego ciała i czystej duszy.
Hubertowie z każdym dniem więcej przywiązywali się do Anielki. Obojgu przyszła myśl zaadoptowania dzieweczki. Długo obawiali się mówić o tem, by nie obudzić żalu za straconem dzieckiem. Kiedy Hubert wspomniał żonie o swoim projekcie, Hubertyna rozpłakała się boleśnie; więc już nigdy swego dziecka nie będą mieli! Żal i ból ścisnął jej serce, ale dobra myśl zwyciężyła: Anielka zostanie ich córką, będzie zawsze z nimi w tym starym domu, wypełnionym i rozjaśnionym jej młodością i śmiechem. Anielka na tę wiadomość rzuciła im się na szyję ze łzami. Ale zjawiły się trudności. Sędzia pokoju, p. Grausire objaśnił im, że nie wolno adoptować niepełnoletniej. Na widok ich zmartwienia, poradził im, by zostali oficjalnymi opiekunami Anielki, do czego mieli prawo. Postanowiono, że zaadoptują ją w testamencie, co kodeks przewiduje i uznaje. P. Grausire podjął się formalności: prośbę Huberta, zgodę jego żony, pozwolenie dyrektora Przytułku złożono w Paryżu u sędziego po przeprowadzeniu badania. Oczekiwano już tylko ostatecznej decyzji sprawy, t, j. stwierdzenia prawa oficjalnej opieki, kiedy Hubertów ogarnęły spóźnione wątpliwości.
Czy nie powinni odszukać najpierw rodzinę dziecka? Może matka żyła jeszcze; czy wolno im było bez jej woli rozporządzać losem Anielki? Na dnie ich serc taiło się też pytanie, skąd pochodzi to dziecko, tak gwałtowne i dzikie w dzieciństwie; czy zbrodnia i występek nie wyryły już na niej swego piętna. Trwoga przed nieznanem nie pozwalała im spać spokojnie.
Nagle Hubert pojechał do Paryża. Był to niezwykły wypadek w jego spokojnem życiu. Anielce powiedział, że jedzie w sprawach opieki. Myślał, że w dwadzieścia cztery godziny wszystkiego się dowie. Ale w Paryżu przechodziły dni za dniami bez wiadomości. W Przytułku przyjęto go niechętnie. Dzieci dowiadują się o swem pochodzeniu dopiero gdy są pełnoletnie. Trzy razy odmawiano mu wszelkich wyjaśnień. Ale Hubert uparł się, obchodził różne biura, aż wreszcie jakiś urzędnik objaśnił mu, że dziecko, o które mu idzie, nie ma żadnych papierów i zostało oddane przez akuszerkę. Zrozpaczony, chciał już wracać do domu, kiedy przyszło mu na myśl, by zażądać metryki dziecka, na której powinien być adres akuszerki. Po wielu trudnościach dowiedział się, że się nazywała Foucart i mieszkała w 1850 r. przy ulicy Deux Ecus.
Znowu rozpoczęło się bieganie. Ulica Deux Ecus była już częściowo zburzona; sklepikarze z sąsiednich ulic nie znali pani Foucart. W księdze adresów również nie znalazł jej. Zaczął szukać szyldów akuszerek i wchodzić do mieszkań. Ten sposób się udał, gdyż jedna z akuszerek świetnie pamiętała p. Foucart, osobę, pełną cnót i zalet, którą prześladowały nieszczęścia! Podała mu adres. Pobiegł tam natychmiast.
Nauczony doświadczeniem, postanowił działać dyplomatycznie. Ale pani Foucart, tęga niska kobieta, nie pozwoliła mu się wypytywać. Usłyszawszy imiona dziecka, sama opowiedziała mu całą historję. Aha, mała żyła! — mogła się pochwalić, że ma matkę łajdaczkę. O, pani Sydonja, jak ją nazywano od czasu wdowieństwa, była z dobrej rodziny; jej brat był ministrem, ale to nie przeszkadzało jej zajmować się brudnemi sprawami. Pani Foucart poznała ją, gdy pani Sydonja miała owocarnię przy ulicy św. Honorjusza po przyjeździe z Plassaus w Prowancji. W piętnaście miesięcy po śmierci męża urodziła córkę. Niewiadomo kto się na nią połakomił; zimna była jak weksel protestowany, sucha jak rachunek, obojętna i grubijańska jak świadek przy wręczaniu wyroku. Pani Foucart nie może jej przebaczyć niewdzięczności. Opiekowała się nią w czasie porodu i odniosła dziewczynkę do Przytułku; wprost poświęcała się dla niej. A w nagrodę, gdy sama wpadła w biedę, nie mogła odebrać od pani Sydonji należności za miesiąc jej utrzymania, ani nawet piętnastu franków, które jej pożyczyła. Dzisiaj pani Sydonja ma sklep przy ul. Faubourg-Poissoniere i mieszkanie trzypokojowe na pierwszem piętrze, gdzie, pod pozorem sprzedaży koronek, sprzedaje się wszystko. O, lepiej nie znać takiej matki!
W godzinę później Hubert kręcił się koło sklepu pani Sydonji. Zobaczył tam kobietę chudą, bladą, nieokreślonego wieku, w czarnej wytartej sukni, poplamionej i brudnej. Nigdy wspomnienie dziecka nie mogło rozgrzać duszy tej stręczycielki. Ostrożnie zasięgnął wiadomości i dowiedział się rzeczy, których nie powtórzył nikomu, nawet swojej żonie. Jednakże, wahał się jeszcze i znowu powrócił przed mały, tajemniczy sklepik. Czy nie powinien się dać poznać, prosić o zgodę? Czy wolno mu bez pytania przeciąć ten węzeł! Nagle odwrócił się i odszedł. Wieczorem pojechał do Beaumont.
Tymczasem Hubertyna dowiedziała się od kuzyna, że opieka nad Anielką została im przyznana. Gdy dzieweczka na powitanie rzuciła się Hubertowi w objęcia, w jej oczach malowało się jakby pytanie i błagalna prośba. Domyślała się widocznie prawdziwego celu jego podróży. Hubert powiedział spokojnie:
— Moje dziecko, twoja matka umarła.

Anielka, płacząc, uściskała Hubertów. Nigdy więcej nie mówili o matce. Anielka była ich córką.

III

Tego roku Hubertowie z Anielką pojechali na Zielone Świątki do ruin zamku Hautecocur, o dwie mile od Beaumont. Nazajutrz, po dniu, spędzonym na świeżem powietrzu, pełnym ruchu i zabawy, Anielka spała jeszcze, gdy zegar w pracowni wydzwonił siódmą godzinę.
Hubertyna weszła na górę i zastukała do drzwi:
— Ależ, leniuszku, my zjedliśmy już śniadanie.
Anielka ubrała się prędko i weszła do pracowni.
— Zaspałam! A ornat przyrzekliśmy na niedzielę!
Pracownia, była to wielka sala z oknami na ogród, zachowana w stanie pierwotnym. Na suficie dwie wielkie belki i odstępy między niemi zakopcone były, zjedzone przez robaki, pełne drewnianych łat na krokwiach. Na kamiennej klamrze, podpierającej belkę, wycięta była data 1469 r., widocznie data budowy. Kominek kamienny, pokruszony i zniszczony, zachował wytworność prostoty dawnych form. Na szczycie można było rozróżnić naiwną rzeźbę, przedstawiającą patrona hafciarzy. Ale kominek nie był opalany; w otworze zrobiony rodzaj szuflady na wzory, a salę ogrzewał wielki żelazny piec, którego rura przebijała ścianę nad kominem. Chwiejące się drzwi pochodziły z czasów Ludwika XIV. Podłoga zapadała się miejscami, gdzie niegdzie więc przegniłe deski zastąpiono nowemi. Ściany, malowane przed stu laty, spłowiały, porysowane i poplamione. Rokrocznie mówiono o odnowieniu, ale Hubertowie nie mogli się zdecydować; nie lubili zmian.
Hubertyna siedziała przed krosnami, zajęta robotą.
— Pamiętasz, że obiecałam ci bratki do ogródka, jeśli wykończymy na niedzielę? — powiedziała, podnosząc głowę z nad ornatu.
— Tak, tak!... Już się biorę do pracy!.. Ale gdzie jest mój ochraniacz palca? Wszystkie narzędzia giną, gdy się przestaje pracować.
Włożyła stary, kościany pokrowczyk na palce i usiadła po drugiej stronie krosien naprzeciwko okna.
Od połowy ubiegłego wieku nie zaszła żadna zmiana w pracowni Hubertów. Mody zmieniały się, sztuka hafciarska rozwijała, a w tym cichym zakątku stały wciąż te same starożytne narzędzia, różne maszyny o drewnianych kółkach do nawijania jedwabiów bez dotykania palcami, mały kołowrotek, blok, kręcący nici, tamborki wszelkich wielkości z klepkami, okryte kitajką. Na wieszadle, utworzonem z rzemienia, wisiały szydła, tłuczki, młotki, noże do wycinania skóry cielęcej, narzędzia snycerskie do obrabiania nici. Pod wielkim lipowym stołem, służącym do wycinania, stało malowidło, którego dwa ruchome kółka trzcinowe snuły czerwoną włóczkę. Nawleczone na sznur, wisiały szpulki z kolorowym jedwabiem. Na ziemi stał koszyk, pełen pustych szpulek. Kłębek szpagatu spadł z krzesła i potoczył się po podłodze.
— Jaka cudna pogoda! — mówiła Anielka. — Jak dobrze żyć!
Chwilę patrzyła przez otwarte okno, wdychając ranne, majowe powietrze. Promień słońca złocił szczyt katedry, zapach bzu dolatywał z ogrodu Opactwa. Uśmiechała się, olśniona światłem, skąpana w wiośnie. Nagle żywo poruszyła się, jakby zbudzona ze snu.
— Ojcze, już nie mam złota.
Hubert odbijał rysunek kapy. Podszedł do szafy, wyjął motek, zawinięty w nieprzemakalny papier i podał go Anielce.
— Czy to wszystko?
— Tak, tak.
Obejrzała, czy niczego więcej nie brak: pręciki z różnorodnem złotem, szpulki kolorowych jedwabi, blaszki złote, złote sznurki kręcone, długie cienkie igły, naparstki, nożyczki, kawałek wosku: wszystko to leżało na krosnach na materji, okrytej szarym papierem.
Nawlekła igłę złotą nitką. Ale przy pierwszym ściegu nitka pękła; musiała więc koniec zaokrąglić, zdrapując trochę złota, które wrzuciła do pudełka z resztkami.
— Nareszcie! — powiedziała, gdy przeciągnęła igłę przez materję.
Zapanowało milczenie. Hubert naciągał kapę na krosna. Słychać było tylko zabijanie klinków w ramy i uderzenie jego palców o napiętą materję.
Anielka wykształciła się na niezwykłą hafciarkę. Jej gust i zręczność zdumiewały Hubertów. Wkładała w pracę całą swą naiwną wiarę i niezwykłą fantazję. Jej kwiaty żyły, ornamenty i symbole promieniały szczerością i mistyczną wiarą w zaświaty. Hafty te zwróciły uwagę duchowieństwa w Beaumont. Dwóch księży, archeolog i artysta, przyszli do pracowni. Postacie świętych i Matki Boskiej wprawiły ich w podziw. Szczerością, uczuciem i doskonałością wykończenia przypominały Prymitywy. Niezwykłe zdolności do rysunku pozwalały Anielce poprawiać wzory lub tworzyć nowe. To też Hubertowie, którzy uważali rysunek za konieczny dla dobrej hafciarki, usunęli się na drugi plan, mimo swego długoletniego doświadczenia. Przygotowywali dla niej podkłady, stali się jej pomocnikami.
Ileż cudów przechodziło przez ręce Anielki! Jedwabie, atłasy, aksamity, materje złociste i srebrzyste. Haftowała ornaty, stuły, kapy, narękawki, dalmatyki, infuły, chorągwie, zasłony do kielichów i cymborjów. Ale ornatów było najwięcej; powtarzało się w nich pięć kolorów: biały dla dziewic, czerwony dla ofiar i apostołów, czarny dla zmarłych, fijołkowy i zielony, a głównie złoto wszelkich odcieni. We środku krzyża wyszywała inicjały Jezusa i Marji, trójkąt, otoczony promieniami, baranka, gołąbkę, kielich, monstrancję, krwawiące serce; w ramionach krzyża zaś jaskrawo występowały ornamenty i kwiaty: anemony, tulipany, piwonje i hortensje. Kłosy i symboliczne winogrona haftowała srebrem na czarnem, albo złotem na czerwonem tle. Na bogatszych ornatach modelowała głowy świętych: Zwiastowanie Najświętszej Marji Panny, Kalwarję, Jasełka... Cudne, natchnione obrazy wyrastały z pod jej smukłych paluszków.
Pracowała teraz nad ornatem z białego atłasu. Krzyż ze złotych lilij, opleciony był wiankiem róż, haftowanych kolorowym jedwabiem. Litera M, lśniąca czerwonem i zielonem złotem, bogato ornamentowana, otoczona była różyczkami z matowego złota.
Anielka od godziny wykończała listki złotych różyczek. Panowało niezmącone milczenie. Ale znowu pękła nitka. Anielka zręcznie nawlekła ją pod krosnami poomacku. Podniosła później głowę i pełną piersią wciągnęła wiosenne powietrze.
— Ach, jak przyjemnie było wczoraj!
Hubertyna powiedziała, pochylając głowę:
— Ja jestem zupełnie złamana. Coprawda, nie mam już szesnastu lat, a wychodzimy tak rzadko, że się odzwyczaiłam i prędko się męczę.
Wzięła się znowu do roboty. Przygotowywała do haftu lilje, naszywając w oznaczonych miejscach kawałki skóry, dla nadania kwiatom wypukłości.
— Pierwsze wiosenne słońce zwykle osłabia, — powiedział Hubert, nakładając pas materji na wyciągnięty na krosnach jedwab.
Anielka miała oczy utkwione w promień słońca, ślizgający się po szczycie katedry.
— Nie, nie, — mówiła zwolna, — ten cały dzień na świeżem powietrzu dodał mi sił.
Skończyła listki i zabrała się do wielkiej róży; nawlekła kilka igieł różnemi kolorami i haftowała, cieniując delikatnie. Ale wspomnienia wczorajszego dnia, które dotychczas przeżywała w milczeniu, były tak silne, że zaczęła z przejęciem mówić o ruinach Hautecocur, które zadziwiły ją swoim ogromem. Trzymała się jeszcze wieżyca wysokości sześćdziesięciu metrów, popękana, bez dachu, ale mocno osadzona na fundamentach o piętnastu stopach grubości. Ocalały także dwie wieże: wieża Karola Wielkiego i wieża Dawida, połączone nienaruszonym przez czas murem. W środku zachowało się kilka budynków: kaplica, sala sądowa, parę komnat mieszkalnych. Rozmiary ruin były tak olbrzymie, że tworzyły całe miasto-fortecę, gdzie pięciuset wojowników mogło przetrzymać paroletnie oblężenie. Od dwóch wieków dzikie róże wyrastały między cegłami, wśród rozwalonych gruzów kwitły bzy, a w zbrojowni na dole jawor wyrósł w otworze kominka. Gdy w promieniach zachodzącego słońca cień wieżycy padał na otaczające zamek uprawne pola, gdy ruiny w cieniach zapadającego zmroku jakby zwiększały jeszcze swe kolosalne rozmiary — czuło się potęgę i twardą moc wielkiej fortecy, budzącej niegdyś przerażenie nawet wśród królów francuskich.
— Pewna jestem — mówiła Anielka, — że tam mieszkają duchy. Słychać jakieś odgłosy, a gdy, odchodząc, obejrzałam się, widziałam białe postacie, poruszające się pod ścianami. Prawda, mateczko, ty przecież znasz historję zamku?
— O, ja tam nigdy nie widziałam duchów!
Hubertyna znała rzeczywiście historję ruin i na usilne prośby młodej dziewczyny musiała ją opowiedzieć.
— W początkach X w. arcybiskup Seweryn zbudował w Hautecocur fortecę dla obrony kraju przed najazdem Normanów. W następnem stuleciu, jego spadkobierca oddał fortecę, jako własność lenną, Norbertowi, potomkowi młodszej linii normandzkiej, który płacił mu czynsz roczny. Według umowy, miasto Beaumont i kościół pozostały wolne od daniny. Norbert I był protoplastą rodu margrabiów d’Hautecocur, którzy odegrali później wielką rolę w historji Francji. Henryk IV, wyklęty dwa razy za zagarnięcie dóbr kościelnych, zabił własną ręką trzydziestu mieszczan, ośmielił się wypowiedzieć wojnę Ludwikowi Grubemu. W bitwie zwalono jedną z wież. Raul II zginął w walce z Filipem Augustem. Najsławniejszy z rodu był Jan V Wielki, który w 1225 r. przebudował fortecę i w pięć lat wzniósł zamek Hautecocur. Uczestniczył w dwudziestu bitwach, marzył o koronie francuskiej. Był szwagrem króla szkockiego. Felicjan III idzie do Jerozolimy boso, Heróc VII zasiada na szkockim tronie. Następuje cały szereg wielkich panów feodalnych aż do Jana IX-go. Za jego panowania zamek zostaje zburzony z polecenia Mazariniego. Po ostatniem oblężeniu wysadzają w powietrze sklepienia wież i podpalają budynki, pełne wspomnień. Tu Karol VII ukrywa swą chorobę, tu po dwóch wiekach Henryk IV spędza ośm dni z Gabrjelą d’Estrées. Teraz wspomnienia królów giną w zapomnieniu.
Anielka słuchała z zaciekawieniem, nie przestając jednocześnie haftować, jakby wizja dawnej potęgi ukazywała się przed nią w płatkach róży, stworzonej przez jej smukłe paluszki. Nie znała historji, i fakty dla jej niewyszkolonego umysłu stawały się legendą: mury się rozszerzały, napełniały cudami, a panowie d’Hautecocur urastali do nadziemskiej potęgi.
— Nasz nowy biskup, jaśnie wielmożny pan d’Hautecocur musi być jednym z potomków tego rodu?
Hubertyna odpowiedziała, że Jego Eminencja pochodzi napewno z młodszej linji, gdyż starsza dawno wygasła. Panowie d’Hautecocur i duchowieństwo z Beaumont żyli zawsze w niezgodzie i teraz dopiero nastąpił powrót tego rodu na łono kościoła w osobie biskupa.
— W 1150 r. opat z Beaumont rozpoczął budowę katedry za pieniądze Opactwa; ale wkrótce zabrakło środków. Kościół, wzniesiony do wysokości sklepień bocznych kapliczek, pokryto tymczasowo drewnianym dachem. W osiemdziesiąt lat później, Jan V, przebudowując zamek Hautecocur, ofiarował trzysta tysięcy liwrów na kościół, co, łącznie z innemi sumami, pozwoliło dalej prowadzić roboty. Dobudowano wtedy nawę kościelną. Wieże i główną fasadę wykończono dopiero w 1430 r. W nagrodę za hojny dar, duchowieństwo ofiarowało Janowi V prawo grzebania zmarłych z jego rodu w kapliczce Św. Jerzego, która odtąd nazwaną została kaplicą d’Hautecocur. Ale dobre stosunki nie utrzymały się, gdyż zamek starał się wciąż ograniczać przywileje kościoła. Kwestja daniny wywoływała ciągłe spory. Aż nareszcie, gdy dolne miasto Beaumont zbogaciło się, dzięki swym fabrykom cienkiego płótna i batystu, rozpoczął się upadek zamku i triumf kościoła. Ludwik XIV mianował go katedrą. Zbudowano Opactwo. I los chciał, by teraz, po czterystu latach ciągłych walk, członek rodziny Hautecocur, jako biskup, przybył, by rozkazywać temu duchowieństwu, które zwyciężyło jego przodków.
— Biskup był żonaty, — powiedziała Anielka, — ma podobno dwudziestoletniego syna.
Hubertyna wzięła do ręki nożyczki, by wyrównać kawałki skóry.
— Opowiadał mi całą historję ksiądz Cornille. Smutne dzieje... Biskup za panowania Karola X był kapitanem w wojsku. Podał się do dymisji w 1830 r., mając lat dwadzieścia cztery, i do lat czterdziestu prowadził podobno życie hulaszcze, pełne przygód, podróży i pojedynków. Kiedyś u znajomych na wsi poznał córkę hrabiego Valencay, Paulinę. Miała lat dziewiętnaście, była piękna i bardzo bogata. Pokochali się i pobrali. Hautecocur odkupił ruiny zamku, by go odbudować i zamieszkać tam z młodą żoną. Tymczasem osiedli w swych dobrach andegaweńskich, nie chcąc widzieć nikogo, żyjąc tylko sobą i swoją miłością. Paulina urodziła syna i umarła.
Hubert, zajęty odbijaniem rysunku, podniósł głowę, blady z wrażenia.
— Nieszczęśliwy! — wyszeptał.
— Podobno omal nie umarł z rozpaczy — mówiła dalej Hubertyna. — W tydzień później wstąpił do zakonu. Było to dwadzieścia lat temu. Dziś jest biskupem. Przez ten cały czas nie widział syna, który zabrał życie matce. Dziecko chowało się u wuja, starego księdza. Gdy biskupowi przysłano raz fotografię chłopca, podobieństwo do matki wywarło na nim tak wielkie wrażenie, że padł zemdlony. Ale czas i modlitwy złagodziły widocznie cierpienie, gdyż mówił mi wczoraj ksiądz Cornille, że biskup zawezwał syna do siebie.
Anielka skończyła haftować różę tak cudną, że zapach zdawał się dolatywać z atłasu, i rozmarzona, zapatrzyła się w okno. Pocichu powtórzyła:
— Syn Jego Eminencji...
Hubertyna kończyła opowiadanie:
— Młody chłopiec, piękny jak obraz, podobno. Ojciec chciał, by został księdzem, ale stary wuj sprzeciwił się i mały nie miał powołania... A miljony! pięćdziesiąt miljonów! Podobno po matce zostało pięć miljonów. Kupiono za to place w Paryżu, które przedstawiają obecnie wartość pięćdziesięciu. Jednem słowem bogaty jak król.
— Bogaty jak król, piękny jak bóg, — powtarzała rozmarzonym głosem Anielka.
Machinalnie sięgnęła ręką po pręcik ze złotą nitką i zaczęła haftować wielką lilję. Później, pogrążona w marzeniu, powiedziała.
— Ach, jakbym chciała, jakbym chciała...
Znowu zapanowało milczenie. Hubert nacierał kredą kropkowane linje rysunku, który występował teraz w białych konturach na ponsowej materji kapy.
— Jakie piękne były dawne czasy! — rozpoczął znowu. — Ubrania wielkich panów były całkowicie zahaftowane. Łokieć materji haftowanej dochodził w Lyonie do sześciuset liwrów. Królewscy hafciarze mieli prawo w razie potrzeby zabierać pracownice od innych hafciarzy... Mieliśmy swój herb: trzy lilje na złoconym pasie; tło błękitne... O, tak pięknie było niegdyś!.. Jeszcze jedną legendę opowiadała mi kiedyś matka o Hautecocurach. Straszna zaraza nawiedziła miasto i zabrała już połowę mieszkańców, gdy Jan V poczuł, że Bóg dał mu siłę pokonania klęski. Boso chodził do chorych i całował ich w usta, mówiąc: „Jeśli Bóg chce, ja chcę“. I chorzy wstawali uzdrowieni. Od tego czasu słowa te zostały dewizą Hautecocurów. Wielki ród! potężni panowie! Biskup, zanim wstąpił do zakonu, nazywał się Jan XII, a jego syn także ma cyfrę przy swojem imieniu.
Jakby ukołysana jego słowami i swojem marzeniem, Anielka powtarzała sennie:
— O, jakżebym chciała... jakżebym chciała...
Trzymała w ręku pręcik ze złotemi nićmi i z obu stron nałożonej na rysunek skórki przymocowywała nić oddzielnemi ściegami. Wielka złota lilja zakwitała pod jej palcami.
— Chciałabym wyjść zamąż za księcia! Żeby przyszedł wieczorem, nieznany, niewidziany i zaprowadził mnie do swego zamku. Chciałabym, żeby był piękny i bogaty, najpiękniejszy i najbogatszy w świecie. Żeby setki koni rżały pod memi oknami, potoki drogich kamieni spływały mi z kolan, a złoto sypało się bez końca... I chciałabym, żeby mój książę kochał mnie do szaleństwa! I żebyśmy zawsze byli młodzi, czyści i szlachetni...
Hubert zbliżył się do niej z uśmiechem, a Hubertyna pogroziła jej palcem.
— Ach, ty niepoprawna dziewczyno! Odzywa się w tobie dawna próżność. Coprawda, to marzenie piękniejsze jest, niż łakomstwo i zuchwalstwo, ale właściwie, to ta sama pycha przemawia przez ciebie...
Anielka popatrzała na nią z uśmiechem:
— Mateczko, mateczko, co też ty mówisz! Czyż to grzech kochać piękno i przepych. Przecież ty wiesz, że nie o bogactwo dla mnie mi idzie. O, gdybym miała pieniądze, to rozdałabym je wszystkie! Nie byłoby więcej nędzy w naszem mieście. Przedewszystkiem wzbogaciłabym was, chodzilibyście w złotogłowiu, jak panowie z dawnych czasów.
Hubertyna wzruszyła ramionami.
— Szalona jesteś... Jak możesz marzyć o księciu? Biedna jesteś. Chyba nie wyszłabyś za bogatszego od siebie!
— Jakto, czy wyszłabym za niego?
Głębokie zdumienie malowało się na jej twarzy.
— Naturalnie, wyszłabym za niego. Nie będę potrzebowała mieć pieniędzy, jeśli on będzie bogaty. Jeszcze więcej będę go kochać, jeśli mu będę wszystko zawdzięczać.
Hubertowi spodobało się rozumowanie dziecka. Lubił fantazjować razem z Anielką.
— Ma rację — wykrzyknął!
Ale żona rzuciła mu surowe spojrzenie.
— Później zmienisz zdanie, moje dziecko, gdy poznasz życie.
— Ja znam życie.
— Za młoda jeszcze jesteś, nie znasz zła. Wierzaj mi, zło jest potężne.
— Zło, zło...
Anielka wolno powtarzała słowo, jakby chcąc zrozumieć jego treść. W jej jasnych oczach malowało się niewinne zdumienie. Przecież znała zło; Legenda objawiła jej zło w postaci djabła. Czyż nie widziała, że djabeł zawsze bywał pokonany!
— Mamusiu, nic mnie zło nie obchodzi! Trzeba je przezwyciężyć i żyje się w szczęściu i spokoju.
Hubertyna ze smutkiem pokiwała głową.
— Żałuję, żem cię wychowała w takiem odosobnieniu, zdaleka od ludzi i życia. Marzysz o raju, o jakimś zaczarowanym świecie.
Twarz dzieweczki rozjaśniła się; tym samym miarowym ruchem prowadziła złotą nitkę.
— Myślisz, że jestem zupełnie niemądra, mateczko. Na świecie są dobrzy ludzie. Praca i uczciwość bywa zawsze wynagrodzona... Wiem, że są i źli ludzie. Ale nie trzeba się z nimi znać wcale. Będą napewno ukarani. Wiesz, mamusiu, świat wydaje mi się wielkim ogrodem, pełnym kwiatów i słońca. Tak dobrze żyć, że nie można być złym.
Unosiła się, jakby podniecona widokiem jedwabi i złota.
— Nic łatwiejszego, jak być szczęśliwym. My jesteśmy szczęśliwi dlatego, że się kochamy. Widzicie, jak to łatwo, A później przyjdzie ten oczekiwany. Nie widziałam go nigdy, ale wiem jak wygląda. Wejdzie i powie: „Przychodzę po ciebie“. A ja odpowiem: „Czekałam na ciebie“. I pójdziemy razem do wspaniałego zamku. Nic prostszego!
— Cicho bądź! — przerwała jej surowo Hubertyna.
I, widząc jej podniecenie, zaczęła spiesznie mówić:
— Cicho bądź! Lękam się o ciebie. Wyjdziesz zamąż za jakiegoś biedaka i rozczarujesz się strasznie. Dla nas, biedaków, szczęście — to pokora i posłuszeństwo.
Anielka uśmiechała się ciągle...
— On przyjdzie, czekam na niego.
— Ma rację! — wykrzyknął Hubert — jest tak piękna, że król może się w niej zakochać. Wszystko się zdarza.
Hubertyna podniosła na niego smutne spojrzenie.
— Ty chyba najlepiej wiesz, jak drogo kosztuje, gdy się idzie za popędem serca.
Zbładł i duże łzy ukazały się w jego oczach. Hubertyna natychmiast pożałowała swych słów. Wstała i wzięła go za ręce. Ale Hubert odsunął się od niej i mówił ze smutkiem:
— Tak, Anielko, nie miałem racji, trzeba matki słuchać. Ona jest rozsądna, a my dwoje szaleńców. Mówiliśmy głupstwa...
Zbyt wzruszony, by wrócić do poprzedniej pracy, podszedł do szafy, wyjął klej, i pendzelkiem pociągnął po lewej stronie wyhaftowanej już chorągwi, rozpiętej na wielkich krosnach. Usta mu drżały, milczał...
Anielka zamilkła posłusznie, ale widać było, że marzenie pochłania ją; usta miała otwarte, a w oczach odbijała się świetlana wizja wyśnionych cudów. Haftowała z zapałem. Łodyga lilji występowała teraz jak promień słoneczny, a wąskie i długie liście, wyszywane blaszkami, opadały wokoło, niby kaskada gwiazd. Litery Marji we środku ornatu lśniły, otoczone aureolą złotych promieni. Róże kwitły jak żywe. Ornat jaśniał przecudnie, osypany złotem.
Po chwili milczenia, Anielka podniosła głowę i spojrzała na Hubertynę z żartobliwym uśmiechem:
— Czekam na niego, on przyjdzie! — powtórzyła.
Fantazja unosiła ją. Wierzyła w swoje marzenie. Nic nie mogło zachwiać jej przekonania.
— Mówiłam ci, mateczko, że to się zdarza.
Hubertyna chciała w żart obrócić rozmowę,.
— Nie wiedziałam, że chcesz pójść zamąż. Twoje święte, któremi się tak zachwycasz, nie wychodziły zamąż. Nawracały narzeczonych, lub też uciekały z domu i umierały za wiarę.
Anielka wybuchła śmiechem. Zdrowie i chęć życia przejawiało się w jej wesołości. Jakież to stare te historje o świętych. Czasy się zmieniły. Bóg triumfuje i ofiary nie są potrzebne. Zresztą w Legendzie zachwycały ją tylko cuda, a nie pogarda do życia i dążenia do śmierci. O nie, ona chce wyjść zamąż, kochać, być kochaną. Chce być szczęśliwą.
— Strzeż się — żartowała Hubertyna, — twoja opiekunka, święta Agnieszka zmartwi się. Przecież wiesz, że odmówiła wielkorządcy, by zostać oblubienicą Chrystusa.
Dźwięki dzwonu rozległy się wokoło; stado wróbli, ukrytych w bluszczu, okalającym okno kapliczki, wzleciało w powietrze. W pracowni, Hubert, wciąż milcząc, powiesił na gwoździu chorągiew, jeszcze wilgotną od kleju. Promienie słońca ślizgały się po wielkiej izbie, złocąc swym blaskiem stare narzędzia, stojące w kątach pracowni.
Skąpana w blasku, popatrzała Anielka na wielką lilję symboliczną, którą przed chwilą wykończyła. Później powiedziała wesoło:

— Tak, tak, chcę być oblubienicą Chrystusa!

IV

Anielka, choć żywa i wesoła, lubiła samotność. Godziny, spędzone w pokoju na górze, były dla niej prawdziwą radością. Czasem wymykała się z pracowni, by parę chwil przepędzić u siebie.
Wielka izba zajmowała połowę poddasza. Mury, belki na suficie, krokwie wybielone, sprawiały, że stare meble wydawały się prawie czarne wśród tej białości. Gdy salon i sypialnię Hubertów urządzano nowocześnie, stare antyczne meble wyniesiono na górę. Stał tu wielki kufer w stylu Odrodzenia, stół i krzesła w stylu Ludwika XIII, olbrzymie łóżko — Ludwik XIV i piękna szafa — Ludwik XV. Tylko piec kaflowy, toaleta i mały stolik, kryty ceratą, stanowiły rażącą sprzeczność ze stylowemi antykami. Najpiękniejsze z całego umeblowania było łóżko, wielkie, majestatyczne, okryte firankami ze spłowiałej materji w bukiety kwiatów.
Najmilszym zakątkiem Anielki był balkon. Tworzył niszę pod samym szczytem domu; otaczała go żelazna balustrada. Przechylona przez nią, spędzała tam Anielka długie godziny; pod nią ciągnął się ogród, pełen wiecznie zielonych bukszpanów. W kącie, obok kościoła, stała kamienna ławka, otoczona krzewami bzu. Z drugiej strony małe drzwiczki, pokryte bluszczem, wychodziły na pole nieuprawne, które niegdyś było ogrodem warzywnym mnichów. Przepływał tam strumyk, w którym gosposie prały bieliznę. Kilka biednych rodzin mieszkało w starym opuszczonym młynie. Wąska uliczka pomiędzy Opactwem i pałacem Voincourt łączyła pole z ulicą Magloire. W lecie wielkie dęby z obu parków zakrywały swą bujną zielenią ciasny horyzont, zamknięty od południa ogromem katedry. Pełne spokoju i opuszczenia Clos-Marie drzemie, usiane chwastami i polnemi kwiatami. Topole i wierzby szumią zcicha, a woda szemrze wśród kamyków.
Anielka zachwycała się tym widokiem. Przez siedem lat nic się tu nie zmieniło. Drzewa z pałacu Voincourt, którego fasada wychodziła na Wielką ulicę, były tak gęste, że tylko w zimie można było rozróżnić za niemi sylwetkę Klary, córki hrabiny. Ogród Opactwa był również gęsto zadrzewiony i Anielka napróżno starała się dojrzeć sutannę biskupa. Furtka, wychodząca na pole, nigdy się nie uchylała. Na polu, oprócz gospodyń, piorących bieliznę i dzieciaków w łachmanach, nikt się nie ukazywał.
Wiosna była urocza w tym roku. Anielka miała lat szesnaście. Dotychczas, coroczne odradzanie się ziemi, rozkwit pączków, ciepłe wieczory kwietniowe, bawiły ją tylko. W tym roku zabiło jej serce po raz pierwszy. Dziwne wzruszenie ogarniało ją na widok pączków na drzewach i rosnącej trawy, lub gdy wiatr przynosił silny zapach zieleni. Nieokreślony niepokój ściskał jej gardło. Pewnego wieczora rzuciła się Hubertynie w objęcia, łkając bez powodu. W nocy miewała sny, pełne marzeń, bólu i szczęścia. Tonęła w jakimś nieziemskim zachwycie; radości i smutki pogłębiły się; odbywała się w jej istocie przemiana, zaczarowany rozkwit kobiecości.
Jak cudnie pachniały kwiaty w ogrodzie Opactwa! Czemu nie zauważyła poprzednich lat bajecznych klombów w pałacu Voincourt? Strumyk szemrał tak głośno i wyraźnie!... Czy zmieniło się coś na polu, że tak ją wzruszało, zachwycało wszystko, co widziała?... A może to ona zmieniła się; czuła teraz i widziała narodziny nowego życia!
Na prawo katedra napełniała ją wzruszeniem. Te stare mury żyły i czuły jak ona. Ukryta w nich była wiara całych pokoleń. Na dole katedra, przygnieciona modlitwami, wrastała w ziemię ze swemi romańskiemi kaplicami o smukłych kolumienkach. Wznosiła się ku niebu lekko i powiewnie przez wysokie, szpiczaste okna nawy, wykończone w osiemdziesiąt lat później. Wreszcie strzelała wysoko wgórę kolumnami chóru, które zbudowane i ozdobione w czystym stylu gotyckim, zakończone były dzwonnicami i wieżyczkami. Na bocznych kaplicach dorobiono balustradę, wyrzeźbioną w kształcie liści koniczyny. Ku górze, wyzwolona z oków trwogi, wznosiła się lekko i radośnie do Boga miłości i przebaczenia.
Katedra tętniła prawdziwem życiem. Gromady jaskółek uwiły sobie gniazda w wieżyczkach, dzwonnicach i na szczycie. Skrzydła ich migały wokoło kolumn i balustrady. Gałęzie stuletnich dębów otulały ją zielenią. Czasami ledwie widoczny kruk gładził swe pióra o szczyt wieżyczki. Mchy, rosnące w szczelinach, ożywiały stare mury. W czasie deszczu katedra budziła się: krople dudniły po dachu, obijały się o żelazne ozdoby balustrady i spływały potokami. Gdy w październiku i marcu wyły wichry między wieżyczkami i dzwonnicami, katedra wydawała dźwięki gniewu i skargi; gdy zaświeciło słońce, stare mury, odświeżone jakby i odmłodzone jego blaskiem, żyły jasne i wesołe od poranka do wieczora, który spowijał je powoli w cienie i mroki.
Wewnętrzne życie katedry przejawiało się w dźwiękach dzwonów, muzyce organów, śpiewie księży. Słychać było szept mszy, westchnienia i poszmer bezsłownej modlitwy.
Dnie były coraz dłuższe i Anielka spędzała teraz na balkonie ranne i wieczorne godziny obok swej przyjaciółki, katedry. Najbardziej lubiła ją wieczorem, gdy olbrzymia jej sylweta ledwie się odznaczała na gwiaździstem tle nieba. Czuła w niej wtedy duszę dawnych wieków, słyszała żarliwe modlitwy tłumów, od siedmiu stuleci korzących się przed ołtarzami. Oczy jej zwracały się ku jasnemu punktowi w ciemnym, nieruchomym ogromie: było nim okno kaplicy, wychodzące na pole Clos-Marie. Paliła się tam lampka oliwna. Była to kaplica d’Hautecocur, ofiarowana Janowi V i jego potomkom w nagrodę za hojną ofiarę na kościół. Poświęcona świętemu Jerzemu, miała witraż z XII w., przedstawiający legendę o świętym. O zmroku legenda, jak jaśniejąca wizja, wyłaniała się z ciemności i przykuwała zachwycone i rozmarzone spojrzenia Anielki.
Witraż o czarnych konturach na szafirowem tle składał się z trzech scen: na pierwszej córka królewska, przeznaczona na pożarcie przez smoka, spotyka świętego obok stawu, skąd potwór wysuwa głowę; we środku walka świętego ze smokiem; na trzeciej królewna na sznurze prowadzi zwyciężonego potwora. W łuku, u góry witrażu, dawne ornamenty zastąpione zostały przez herb Hautecocurów, pod nim widniał hełm książąt i marszałków Francji; wodzów najwyższych z tego możnego rodu i dewiza ich: „Jeśli Bóg chce, ja chcę”.
Anielka zdaleka przyglądała się legendzie i zachwycała świętym Jerzym. Królewna miała jej rysy, święty jaśniał pięknością archanielską. Marzyła o spotkaniu nad stawem, o niebezpieczeństwie, od którego ocala ją młodzieniec, piękny jak bóg. Herb jaśniał nad witrażem i z nieokreślonem marzeniem Anielki łączyły się wspomnienia z wycieczki do ruin. Stawał przed nią Jan V, całujący zadżumionych w usta, ze słowami: „Jeśli Bóg chce, ja chcę“. Widziała Felicjana III, idącego boso do Palestyny. Odżywały przed nią legendy o paniach d’Hautecocur, które zwano: „szczęśliwemi zmarłemi”, gdyż umierały młodo w pełni szczęścia. Laura, córka Raula I, z okna wieży Dawida, w której mieszkała, zobaczyła swego narzeczonego w przeciwległej wieży Karola Wielkiego. Po szlaku księżycowego światła poszła do niego, ale w pośpiechu zesunęła się z promienia i upadła martwa u stóp wieży. Od tego czasu w księżycowe noce duch jej unosi się wokoło zamku. Balbina, żona Heróc VII, przez sześć miesięcy rozpaczała nad śmiercią męża, zabitego na wojnie. Gdy z okna wieży zobaczyła go powracającego, nieprzytomna z radości zbiegła ze schodów, by go powitać i padła nieżywa na ostatnim stopniu. Przez całe wieki, gdy mrok zapada, słychać jej szybkie kroki na kamiennych stopniach. Wszystkie powracają do rodzinnego zamku: Ysabeau, Gudula, Ywonna, Austreberta, wszystkie „szczęśliwe zmarłe“, ukochane przez śmierć, która oszczędziła im trosk życia, porywając je w pełni szczęścia i młodości. Ostatnią z nich, matkę syna biskupa, znaleziono martwą u kolebki dziecka.
Wszystkie te podania rozogniały fantazję Anielki. Może i ona umrze młodo, szczęśliwa, rozkochana! Herb lśnił i błyszczał, święty schodził z witrażu, a Anielka unosiła się ku niebu w cudzie pocałunku.
Anielka wierzyła w cuda. Żyła, otoczona niemi, nieświadoma rzeczywistości. Nie wyobrażała sobie, że świat może być maszyną, poruszaną przez stałe prawa. Nie znała sił przyrody. Jak pierwotne chrześcijanki oddawała się w ręce Boga, który mógł jej okazać swą łaskę. Łaską jego było, że ją sprowadził pod dach Hubertów, gdzie prowadziła życie, pełne pokory, czystości i wiary. Demon zła istniał w niej, czuła go w sobie, i niewiadomo, czy nie zeszłaby z drogi cnoty, gdyby nie znalazła tego błogosławionego zakątka. Tu, w cieniu katedry, powstały cudne bajki, które umiała napamięć; tu przenikła do głębi jej duszy wiara głęboka, skąpana w mistycyzmie. Fantazja jej stworzyła cuda, wyobraźnia, rozogniona bajkami, widzeniami, nieświadomemi popędami, przystosowała je do codziennego życia. Życie jej było marzeniem, marzenie — życiem. Wydawało jej się czasem, że jej własna osoba jest złudzeniem, które zniknie, rozwieje się nagle.
Pewnego wieczora rozpłakała się na balkonie; nie była smutna, jedynie rozdrażniona oczekiwaniem, choć nikt nie miał nadejść. Wszędzie panowała głęboka ciemność. Jaśniał tylko witraż kapliczki. Czemu biło jej serce?.. Oczekiwanie żyło w niej oddawna; teraz, w chwili jej rozwoju, wzmogło się bardziej. Bez zdziwienia słuchała dochodzących ją głosów z tajemniczego świata nadziemskich widzeń. Przemawiały do niej liście drzew, szmer strumyka, stare mury katedry. Czyje nadejście oznajmiały te szepty? Czekała, wpatrzona w ciemność, czekała do późna...
Cały tydzień Anielka płakała podczas ciemnych nocy. Zmysły jej zaostrzyły się, wchłaniała w siebie głosy natury. Wpatrzona w ciemność, w każdym szmerze czuła zbliżający się cud! Nie, niestety, to tylko szum skrzydeł nocnego ptaka, lub odgłos osuwającego się kamienia. Nie, nie jeszcze!..
Nareszcie, pewnego wieczora, dziwny szmer doszedł jej uszu. Lekki, cichy. Po chwili powtórzył się znowu. Był to jakby nieznaczny, daleki odgłos kroków, a może tylko ruch powietrza, wskazujący czyjąś obecność. Spełniało się nieokreślone życzenie jej serca. Może święty Jerzy schodził z witrażu, by zbliżyć się ku niej? Nawet światło w kaplicy zbladło, i postać świętego zamgliła się i zatarła. Tego wieczora szmery nie powtórzyły się więcej. Ale nazajutrz o tej samej godzinie usłyszała wyraźne kroki. Nie wiedziała skąd dochodzi ten odgłos: może z ogrodu Voincourt, a może z Opactwa, gdzie krzewy bzu wydawały odurzający zapach? W ciemnościach nic nie mogła odróżnić, tylko cichy szmer dochodził jej uszu, a bzy silniej pachniały, zmieszane z oddechem. Co wieczór teraz słychać było pod balkonem kroki, i otoczona powiewem nieznanego, Anielka omdlewała z wrażenia.
Następnych wieczorów zaczął się ukazywać wąski sierp księżyca. Ale znikał wraz z zachodzącem słońcem, krył się za murami katedry, jak oko, na które nagle opuszcza się powieka. Anielka czekała z niecierpliwością, aż księżyc rozświetli głęboką ciemność. Rzeczywiście Clos-Marie występowało już teraz z mroku: widać było stary młyn, kępki drzew i strumyk. Marzenie stało się ciałem. Jakiś cień poruszał się w świetle księżyca. Co to było? Może gałąź, drżąca na wietrze. Chwilami panowała cisza i Anielka myślała, że to złudzenie. Ale nie ulegało wątpliwości, cień istniał; poruszał się, przechodząc od drzewa do drzewa. Zbliżał się ku niej i Anielka czuła, że patrzą na nią jakieś niewidzialne oczy, oczy ze świata Legendy, czyste i lękliwe. Strach, który ją ogarniał poprzednio, zmienił się we wzruszenie, w przeczucie szczęścia. Pewnego wieczora zarysowała się wyraźna sylwetka mężczyzny, ukrytego za liśćmi wierzby, Anielka długo patrzała na nieruchomy cień.
Odtąd Anielka miała swoją tajemnicę. Leżała godzinami w swojem wielkiem łożu z zamkniętemi oczami, nie śpiąc i widząc przed sobą nieruchomą sylwetkę w świetle księżyca. Gdy budziła się rankiem, wzrok jej obiegał pokój wokoło, zdziwiony, że nie odnajduje tu tajemniczej postaci, którą mogłaby wyrysować z pamięci. Widziała go we śnie, myślała o nim na jawie. Był to blizniacień, który jej nie opuszczał nigdy, choć była sama ze swem marzeniem. Tajemnicy swej nie powierzyła nikomu, nawet Hubertynie, której dotychczas wszystko opowiadała. Od rana do wieczora śpiewała, wesoła, radosna. Ornaty jaśniały złotem i jedwabiami; wkładała w haft radość i szczęście swej tajemnicy. Hubertowie cieszyli się, patrząc na nią. Dom rozbrzmiewał jej śmiechem i weselem. Gdy następował wieczór, wychodziła na balkon i, oparta o balustradę, szukała oczami cienia. Był codziennie na tem samem miejscu, nieruchomy, prawie niewidzialny. Może to święty Jerzy z witrażu, a może anioł, który zeszedł z nieba, by pokochać ją, jak niegdyś świętą Cecylję!.. Czuła pieszczotę z za świata; myśl o nim wywoływała w niej dumę i wzruszenie. Ale wkrótce ogarnęła ją niecierpliwość i chęć poznania niewiadomego. Oczekiwanie rozpoczęło się znowu.
Księżyc oświetlał jasno pole. Blask był tak silny, że można było rozróżnić liście wierzby. Clos-Marie drzemało w świetlanej ciszy.
Gdy Anielka wyszła na balkon, serce zabiło jej mocno. W jasnem świetle księżyca zobaczyła wyraźną postać młodego mężczyzny. Był wysoki, smukły, o jasnych włosach; nos prosty, wydatny, czarne oczy, pełne łagodności i dumy. Poznawała go: był to on, wyśniony, oczekiwany. Cud się spełniał. Niewidzialny cień stał się żywym człowiekiem, Przychodził z za świata, z ciemnej nocy, wśród nieziemskich odgłosów, drgających w poświacie księżycowego światła! Anielce zdawało się, że go widzi pośród mnóstwa świętych dziewic, lecących ku gwiazdom.

Wpatrzyła się w niego. Wyciągnął ku niej ręce. Uśmiechnęła się.

V

Co trzy miesiące Hubertyna urządzała wielkie pranie. Zapominano wtedy o haftach, wynajmowano praczkę, matkę Gabet, i wszystkie trzy spędzały dni na Clos-Marie przy strumyku, gdzie odbywało się pranie.
— Mateczko, tym razem ja także będę prać; to takie zabawne!
Roześmiana, z zakasanemi rękawami, wywijała klepaczem, uderzając w mokrą bieliznę silnie, z rozmachem.
Strumyk, spokojnie płynący wgórze, później bardzo bystry, wypływał z parku Opactwa i przez rodzaj stawidła w murze przedostawał się na Clos-Marie, i na końcu pola, obok pałacu Voincourt, ginął pod ziemią, by wypłynąć znowu o dwieście metrów dalej, przy ulicy Niskiej, i wpadał do rzeczki Ligneul. Trzeba było dobrze pilnować bielizny, by jej woda nie porwała.
— Mateczko, położę ten ciężki kamień na serwetkach, zobaczymy, czy je ta złodziejka-woda uniesie!..
Przyniosła kamień, pobiegła do ruin starego młyna po drugi, zachwycona ruchem i pracą. Skaleczyła palec, ale nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Pole było ciche i puste. Rodzina biedaków, gnieżdżąca się w starym młynie, wychodziła na cały dzień żebrać i nic nie mąciło spokoju wśród bujnej trawy i cichych wierzb i jaworów. O trzeciej na puste pole padał cień katedry, jakby przepojony zapachem kadzidła.
— Mateczko, obiecałaś mi ciasto z poziomkami na wieczór!
Dzisiaj, w dzień płókania bielizny, Anielka została sama. Matka Gabet miała atak reumatyczny, a Hubertyna poszła do domu, dokąd ją wzywały zajęcia gospodarskie. Klęcząc przed koszykiem, Anielka powoli wyjmowała z niego mokrą bieliznę, którą płókała w strumyku. Wciąż podnosiła oczy na starego robotnika, ustawiającego rusztowanie przed oknem kaplicy świętego Jerzego. Pewno będą naprawiać witraż! Bardzo to pożądane. Dużo szybek brakowało; zastąpiono je przez zwyczajne szkło. A jednak gniewała ją ta robota; przyzwyczaiła się do pustych miejsc w witrażu i wydawało jej się świętokradztwem naprawianie i poruszanie tej relikwji. Gdy wróciła po śniadaniu na pole, na rusztowaniu stał drugi robotnik, również w szarej bluzie. Poznała go natychmiast. To był on!
Anielka wesoło zabrała się do roboty. Gniew minął. To był on: wysoki, smukły, jasny, z głową młodego boga. Może być spokojna o witraż! Nie zdziwiła się, że nosił bluzę jak prosty robotnik. To tylko pozory. Pewnego dnia zmieni się w królewicza. Deszcz złota spływał ze szczytu katedry; organy grały marsz triumfalny. Nie myślała o niczem, nie zastanawiała się, jakim sposobem mógł się dostać w dzień i w nocy na zamknięte pole.
Minęła godzina. Anielka płókała bieliznę, pochylona nad wodą, ale co chwila podnosiła oczy na rusztowanie. On, zajęty niby oglądaniem witrażu, ukradkiem rzucał na nią spojrzenia, zawstydzony, gdy, podnosząc oczy, zauważyła wpatrzony w nią wzrok. Czerwienił się; krew napływała mu do twarzy. Był nieśmiały jak dziecko, mimo swych oczu palących. Anielka, schylona nad wodą, czuła, że jest niewinny jak ona, nieświadomy życia, i że pragnie żyć i kochać.
Nagle zeskoczył z rusztowania, by zdaleka spojrzeć na witraż. Ale widocznem było, że to wybieg; chciał się zbliżyć ku niej. Teraz stał o kilka kroków od niej, zawstydzony swym czynem. Zdecydował się nagle i przybliżył ku niej nieśmiało; w tej samej chwili Anielka podniosła głowę, uśmiechając się figlarnie. Spojrzenia ich spotkały się i utonęły w sobie. Zmieszani, patrzyli na siebie bez słowa.
— Ach, mój Boże! — wykrzyknęła nagle Anielka.
W roztargnieniu wypuściła z ręki kaftanik, który właśnie płókała, i woda unosiła go szybko. Jeszcze chwila, a strumyk wraz ze zdobyczą zginie pod ziemią.
Kilka chwil przerażenia. Zrozumiał i pobiegł pędem. Dwa razy nachylał się napróżno: kaftanik wymykał mu się z rąk; nareszcie wszedł do wody i schwycił go w chwili, gdy ten już miał zniknąć pod ziemią.
Teraz Anielka poczuła niezmożoną chęć śmiechu. Jakto, więc jej marzenie o spotkaniu nad brzegiem jeziora, gdzie młodzieniec, piękny jak bóg, ocala ją od strasznego niebezpieczeństwa, zmieniło się w ten śmieszny wypadek z kaftanikiem! Gdy ujrzała swego bohatera, świętego Jerzego, w mokrych butach i szarej bluzie robotniczej, podającego jej gałgan, musiała zagryźć usta, by nie wybuchnąć śmiechem.
On nie przestawał patrzeć na nią. Była urocza: roześmiana, drgająca zdrowiem i młodością, jak polny kwiat czysta i świeża. W codziennej sukience, ze swą smukłą kibicią i podłużną twarzą, przypominała królewny z dawnych legend. Onieśmielony jej pięknością, stał chwilę w zachwycie; wreszcie oddał jej kaftanik.
Anielka czuła, że nie będzie mogła się powstrzymać: chęć śmiechu była silniejsza od niej; zbyt była szczęśliwa. Spróbowała powiedzieć:
— Dziękuję panu.
Ale nie dokończyła słowa: fala śmiechu urwała się. Śmiała się głośno, dźwięcznie, bez przerwy. On, zaskoczony jej śmiechem, stał chwilę bez ruchu; twarz napłynęła mu krwią, oczy zabłysły. Później odszedł wraz ze starym robotnikiem. Anielka wciąż się śmiała, nachylona znowu nad strumykiem. Biło od niej szczęście i radość życia.
Nazajutrz o szóstej rano rozłożono bieliznę do wysuszenia. Podniósł się silny wiatr i trzeba było każdą sztukę przytrzymać kamieniami, by nie pofrunęła. Pole wyglądało, jak usiane białemi kwiatami.
Ale po śniadaniu, gdy Anielka przyszła na pole, rozpacz ją ogarnęła. Bielizna rozrzucona: silny wicher porwał chusteczki i serwetki, które okręciły się wokoło gałęzi wierzby. Pozbierała serwetki, ale gdy chciała rozpostrzeć prześcieradło, nie mogła sobie poradzić; wiatr okręcał je wokoło niej.
Nagle usłyszała głos.
— Czy mogę pani pomóc?
Był to on. Zajęta swoją kłopotliwą czynnością, wykrzyknęła natychmiast:
— Ależ naturalnie, bardzo proszę, niech pan mocno trzyma za tamte końce!
Prześcieradło, jak żagiel, wydęło się w ich silnych rękach. Rozpostarli je na trawie i przycisnęli wielkiemi kamieniami. Teraz klęczeli jeszcze wciąż naprzeciwko siebie, rozdzieleni bielą rozpostartego płótna.
— Nazywam się Felicjan.
— A ja Anielka.
— Maluję na szkle; mam naprawiać witraż w katedrze.
— Mieszkam tu z rodzicami; jestem hafciarką.
Wiatr unosił ich słowa. Skąpani w słońcu, owiani czystym podmuchem, mówili o rzeczach starych, wiadomych, byle słyszeć swe głosy.
— Chyba nie zabiorą witrażu?
— Ależ nie, nie będzie nawet znać, że naprawiany. Tak samo go lubię, jak pani.
— Strasznie go lubię. Jest cudny w kolorze. Niedawno wyhaftowałam świętego Jerzego, ale nie był tak piękny.
— Nie tak piękny? Jeśli to święty Jerzy z ornatu, który ksiądz Cornille miał w niedzielę, to jest cudowny!
Zaczerwieniła się z radości. Nagle zawołała:
— Niech pan położy kamień na lewo, bo nam wiatr znowu porwie.
Spiesznie przycisnął płótno, które falowało, jakby zrywało się do lotu. Podnieśli się z kolan.
Teraz chodziła między sztukami bielizny, sprawdzając, czy wszystko na miejscu. On szedł za nią, bardzo przejęty możliwą stratą serwetki lub fartucha. Rozmawiali o sobie i swoich upodobaniach.
— Lubię porządek, — mówiła. — Rano o szóstej budzi mnie zegar z pracowni. Mogę się ubrać nawet w ciemności; wszystko mam na miejscu. Coprawda, nie zawsze tak było; byłam strasznie roztrzepana i nieporządna. Mama się dobrze nagniewała!... W pracowni muszę mieć krzesło naprzeciwko światła, inaczej nie umiem się wziąć do roboty. Haftuję dwiema rękami, a to nie tak łatwo... Uwielbiam kwiaty, ale zaraz dostaję bólu głowy; tylko zapach fijołków znoszę, a nawet, gdy się źle czuję, fijołki mnie uspokajają.
Słuchał, zachwycony. Głos miała niezwykle dźwięczny, przenikający do głębi. Upajał się nim.
— O, — przerwała, — koszule już wyschły.
Później zaczęła znowu mówić o sobie, jakby chcąc, by ją poznał lepiej.
— Biały kolor jest najpiękniejszy, prawda? Czasem zmęczą mnie wszystkie jaskrawe barwy, ale biały nigdy nie razi oczu... Mam białego kota z żółtemi plamami; zamalowałam te plamy. Piękny był, ale, niestety, farba prędko zeszła... Wie pan, chowam kawałki białych materyj, by się na nie popatrzeć od czasu do czasu. Mam wielką tajemnicę: rano, gdy się obudzę, widzę obok łóżka jakąś białą postać, która znika powoli.
Oczarowany, wierzył we wszystko. Pośród zielonej trawy i białej bielizny, roztaczała cudny i radosny urok, który go chwycił za serce. Stało się: czuł, że tylko o niej marzyć będzie do końca życia. Szła, odwracając głowę z uśmiechem, a on, o krok za nią, słuchał jej szczebiotu z radością i szczęściem.
Nagle gwałtowny podmuch wiatru uniósł drobne sztuki bielizny i rzucił je daleko. Pofrunęły, jak rozpierzchłe stado białych ptaków.
Anielka pobiegła szybko.
— Ach, mój Boże! prędko, proszę mi pomóc!
Rzucili się oboje: ona schwyciła kołnierzyk, on trzymał w ręku kilka podniesionych mankietów. Pozbierali resztę drobiazgów. W biegu dotknęła go rozwiana jej sukienka. Poczuł silne bicie serca. Teraz on nieostrożnie dotknął jej ramienia, nachylając się po chusteczkę. Stanęła nieruchomo; nie śmiała się; nieokreślony niepokój ściskał jej serce. Podał jej chusteczkę; ręce ich spotkały się. Zadrżeli, wpatrzyli się w siebie, zdumieni. Anielka cofnęła się; chwilę stała, nie rozumiejąc, co zaszło. Nagle, jak szalona, rzuciła się pędem do ucieczki, zostawiając bieliznę.
Felicjan chciał przemówić:
— Ależ, na miłość boską, proszę...
Wiatr zawył, nie dał mu dokończyć. Patrzał z rozpaczą, jak biegła wśród traw, nie oglądając się za siebie. Ogarnął ją cień katedry; już była przy furtce, gdy nagle stanęła, odwróciła się i, uśmiechnięta a zawstydzona, krzyknęła:
— Dziękuję.
Za co dziękowała? Już znikła, furtka się zatrzasnęła.
Pozostał samotny pośród pola. Słychać było szum wichru i szelest liści, ale do jego uszu dochodziło tylko trzepotanie się małego czepeczka, zawieszonego na gałęzi bzu. Wyglądał jak bukiet białego kwiecia, a należał do niej...
Od tego czasu, gdy Anielka otwierała okno, zawsze widziała Felicjana na polu. Pod pozorem naprawy witrażu, spędzał tam dnie całe. Ale robota nie postępowała. Najczęściej leżał na trawie godzinami, czekając na jej ukazanie się na balkonie. Rano i wieczorem witali się uśmiechem. Anielka była szczęśliwa, nie wymagała nic więcej. Pranie będzie za trzy miesiące, a do tego czasu furtka będzie zamknięta. Ale trzy miesiące prędko przeminą! Czyż może być większe szczęście, jak widzieć się codziennie, żyć w oczekiwaniu rannego i wieczornego spotkania?
Przy pierwszem spotkaniu, Anielka opowiedziała wszystko o sobie. O Felicjanie nic nie wiedziała. Może tak powinno być, że kobieta oddaje się całkowicie, a mężczyzna pozostaje nieznany. Nie była ciekawa, wystarczało jej, że go widzi. Nie znała go, ale rozumiała każdą jego myśl. Przyszedł, poznała go i pokochali się.
Miłość z oddali napawała ich rozkoszą. Codzień inne odkrycie ich zachwycało. Miała długie, wąskie paluszki, zniszczone igłą. Uwielbiał je. Ona zachwycała się jego małemi nogami i dumna była z jego piękności i słodyczy jego uśmiechu... Pewnego ranka nachyliła się, i zauważył, że ma na szyi ciemny znaczek. Upojony był tym widokiem. Ruch, z jakim otwierała okno, pełen dumy i prostoty, wskazywał, że choć była tylko hafciarką, miała duszę wielkiej damy. Odnajdowali w sobie codzień nowe zalety. Każde widzenie było źródłem nieprzebranych rozkoszy.
Wkrótce jednak Felicjan zaczął wykazywać pewną niecierpliwość. Już nie leżał nieruchomo pod krzakiem. Niespokojny, próbował zbliżyć się do Anielki. Gniewało ją to, bała się, że ktoś zauważy. Raz doszło do formalnej kłótni. Podszedł pod sam mur, a Anielka uciekła z balkonu. Ale taka rozpacz, prośba i pokora odmalowały się na jego twarzy, że rozbrojona przebaczyła i nazajutrz znowu wyszła na balkon. Ale teraz oczekiwanie mu nie wystarczało; pełen niepokoju żył w ciągłej gorączce, chodził między drzewami, nachylał nad wodą, wspinał się na wystające belki starego młyna. Raz ujrzała go wyżej od siebie na tarasie, otaczającym kaplicę na chórze... Jak się tam dostał, kiedy galerja była zawsze zamknięta, a klucz u zakrystjana? Innym razem zobaczyła go na szczycie katedry, między kolumnami nawy. Zgóry mógł widzieć cały jej pokój. Teraz strach ją przejmował; nie była nigdy sama, zawsze we dwoje. Czemu biło jej serce, jak wielki dzwon w uroczyste święto?
Przez trzy dni Anielka nie pokazywała się na balkonie, przestraszona śmiałością Felicjana. Obiecywała sobie, że go już nigdy nie zobaczy; próbowała go nienawidzieć. Ale i jej udzielił się jego niepokój; nie mogła usiedzieć na miejscu; co chwila odkładała robotę. Dowiedziała się, że matka Gabet zachorowała i jest w nędzy. Co rano biegła teraz do niej, niosąc rosół i cukier; później schodziła do apteki po lekarstwo. Pewnego dnia, gdy powracała z paczkami i lekarstwem, zastała przy łóżku starej Felicjana. Zaczerwienił się i odszedł. Nazajutrz znowu przyszedł. Zagniewana wróciła do domu. Czy ma zamiar ciągle przeszkadzać jej w odwiedzaniu biedaków? A właśnie teraz ogarnięta była żądzą oddania biednym wszystkiego, co posiadała. Serce jej ściskało się na widok cierpienia. Odwiedzała codzień ślepego paralityka, którego karmiła przyniesioną z domu zupą; opiekowała się dwojgiem staruszków dziewięćdziesięcioletnich i wielu, wielu innymi, wszystkimi nędzarzami z miasta, których wspomagała, ile mogła. Ale teraz wszędzie spotykała Felicjana! Niepokój ją ogarniał, zdawało jej się, że jest bardzo zagniewana na niego.
Najgorsze było to, że Anielka nie mogła teraz pomagać swoim biednym, jak pierwej. Widocznie chodził za nią, wyśledził, dokąd idzie, i odebrał jej wszystkich. Wszędzie, gdzie przyszła z koszyczkiem jedzenia, zastawała na stole pieniądze. Gdy dla starego ślepca zebrała pięćdziesiąt centymów na tytoń; oszczędności z całego tygodnia, znalazła u niego dwadzieścia franków. Smutno jej się zrobiło, że nie może tyle dawać, co tamten. Zadowolona była, że jej biedacy mają teraz pomoc, ale żal ją ogarniał, że nie jest już im potrzebna. Musiała słuchać także oddawanych mu pochwał: młody człowiek taki hojny, tak dobrze wychowany, a przytem piękny! Choć obiecała sobie więcej o nim nie myśleć, jednak pytała ich się, czy mówił o niej? — O, tak, ciągle mówił o niej! Za dużo już tego wszystkiego; nienawidziła go!
Dalej tak trwać nie mogło i burza wybuchła pewnego majowego wieczora. Stało się to u nędzarek, zamieszkujących ruiny młyna. Była tam stara matka pomarszczona, najstarsza córka Antosia lat dwadzieścia i dwie małe — Rózia i Janka z bystremi śmiałemi oczkami i rudemi czuprynami. Wszystkie cztery żebrały na drogach okolicznych, wracały dopiero w nocy, półżywe ze zmęczenia, w łapciach, przymocowanych tasiemkami na bosych nogach. I właśnie dzisiaj Antosia zdarła swoje trepy na ostrych kamieniach i wróciła boso z pokrwawionemi nogami. Siedziała przed domem na trawie i wyciągała z nóg ciernie, a matka i małe płakały i rozpaczały.
W tej chwili nadeszła Anielka, trzymając pod fartuszkiem chleb, który im co tydzień zanosiła. Zostawiła otwartą furtkę do ogrodu; miała zamiar wrócić natychmiast. Ale widok całej rodziny we łzach powstrzymał ją.
— Co to, co się stało?
— O, dobra panienko, zobacz, co ta głupia zrobiła. Jutro nie będzie mogła chodzić, dzień stracony... Trzewików jej trzeba.
Małe zwiększyły lament, wykrzykując cienkiemi głosikami:
— Musi mieć trzewiki, trzewiki...
Antosia podniosła na chwilę chudą, spaloną twarz i bez słowa znowu wyciągała drzazgę z pokrwawionej nogi.
Wzruszona Anielka podała chleb.
— Macie tymczasem coś do jedzenia.
— Och, trzeba jeść, ale co będzie z chodzeniem! A tu jarmark w Bligny, gdzie co rok zbierała około dwóch franków. Mój Boże, mój Boże, co się z nami teraz stanie!...
Anielka milczała; za kilkanaście centymów, które miała w kieszeni, nie można było kupić trzewików; brak pieniędzy martwił ją ogromnie. Gdy podniosła skłopotaną twarzyczkę, nagle, o parę kroków od siebie zobaczyła Felicjana. Widocznie słyszał rozmowę, może już dawno stał tam? Zawsze zjawiał się niewiadomo skąd i kiedy.
— On kupi trzewiki — pomyślała.
Zbliżał się. Na ciemnem niebie zjawiły się pierwsze gwiazdy. Cisza nocna zwolna spadała na uśpione pole Clos-Marie. Katedra była wielką ciemną plamą.
— Napewno kupi buciki.
Rozpacz ją ogarnęła. Więc on zawsze będzie dawał! a ona nie może! Jakżeby chciała być bogatą, by móc także uszczęśliwiać ludzi!
Ale stara zobaczyła już dobrego pana i podeszła, wyciągając rękę; małe zaczęły znowu płakać i nawet Antosia spojrzała na niego.
— Posłuchajcie, dobra kobieto, — powiedział Felicjan, — idźcie na Wielką Ulicę...
Anielka zrozumiała; był tam sklep szewca. Przerwała mu, mówiąc prędko, wzruszona i podniecona:
— Poco niepotrzebnie chodzić? Poco? Przecież prościej...
Ale nic prostszego nie przychodziło jej na myśl. Co tu wymyślić? W tej chwili nienawidziła go.
— Powiecie, że ja was przysyłam — zaczął znowu Felicjan.
Znowu przerwała mu:
— Znacznie lepiej... znacznie lepiej...
Nagle usiadła na trawie i szybko zdjęła buciki i pończochy.
— Ot, i nic prostszego, niema po co chodzić.
— Ach, dobra panienko, Pan Bóg ci to wynagrodzi! — zawołała stara, oglądając zupełnie nowe trzewiki. Rozpruję je, jeśli będą za małe. Antośka, podziękuj, głupia!
Antosia wyrwała z rąk Rózi pończochy. Nie powiedziała ani słowa.
W tej chwili Anielka zdała sobie sprawę, że ma nogi bose. Zawstydziła się. Przez chwilę siedziała, później zerwała się i pobiegła szybko. Clos Marie pogrążone było w mroku między dwiema ciemniejszemi plamami parku i katedry. W ciemności białe nóżki Anielki odcinały się jasno, jak dwa białe gołąbki.
Wystraszona Anielka biegła brzegiem strumyka aż do kładki, przez którą chciała przebiec. Ale Felicjan wyprzedził ją. Nieśmiały dotychczas, nagle nabrał odwagi; rozgorzał w nim ogień wewnętrzny, namiętna miłość, która ogarnęła go przy pierwszem widzeniu, popychała teraz do wypowiedzenia swoich uczuć. Ale przy jej zbliżeniu opuściła go odwaga i ledwie mógł wyjąkać cichym głosem:
— Kocham panią.
Zatrzymała się, i jak nieprzytomna, wpatrywała się w niego. Gniew i nienawiść znikały bez śladu z jej serca, ustępując miejsca wzruszeniu. Kochał ją, wiedziała o tem; czemu to słowo wypowiedziane przyprawiło ją o takie zdziwienie i niepokój?
Powtórzył teraz śmielej:
— Kocham panią.

Zaczęła znowu biec. Strumyk nie zatrzymał jej: weszła w wodę, pobiegła po śliskich kamieniach. Furtka zatrzasnęła się.

VI

Anielka czyniła sobie ciągłe wymówki. Gdy była sama, płakała. Zadawała sobie pytanie, czy zgrzeszyła, czy stała się już kobietą zgubioną, jak te z Legendy, które oddawały się diabłu? Ciche słowa: „Kocham panią“ dźwięczały ciągle w jej uszach. Nieświadoma życia, nie umiała sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Czy zgrzeszyła? Co było grzechem w jej postępowaniu? Czy widzieć się, rozmawiać i ukrywać to przed rodzicami było przestępstwem? Chyba nie! Więc czemu była tak zmieszana i wystraszona? Krew napływała jej do twarzy, gdy przypomniała sobie: „Kocham panią“, i gorące łzy skruchy i bojaźni spływały z jej oczu.
Największą męką jej było, że nic nie powiedziała Hubertynie. Ona rozjaśniłaby jej tajemnicę grzechu! Ale teraz nie mogła mówić, umarłaby ze wstydu. Więc udawała spokój, podczas gdy burza szalała w jej sercu. Machinalnie haftowała, trapiona wciąż jedną myślą. Była kochana, była kochana. A ona, czy też kochała? W nieświadomości swej nie umiała na to odpowiedzieć. Powtarzała sobie jego słowa tak długo, aż zatracała świadomość miejsca i czasu. Haftowała bezmyślnie, pogrążona w marzeniu. Może była chora? miała szum w uszach i dreszcze. Kocha, czy może umiera? Uśmiechała się do Hubertyny, która niespokojnie przyglądała jej się.
Zresztą Anielka przysięgła sobie, że więcej nie zobaczy Felicjana. Nie chodziła już do swoich biednych, ani na pole. Miała wrażenie, że zajdzie coś strasznego, gdy się zobaczą. A może chciała się ukarać za grzech, który mogła popełnić. Rankiem nie pozwalała sobie spojrzeć przez okno, a gdy przypadkiem uległa pokusie, i Felicjana nie było na brzegu strumyka, ogarniał ją nieprzemożony smutek.
Pewnego ranka Hubert układał kapę na krosnach, gdy ozwał się dzwonek na dole. Poszedł otworzyć; Hubertyna i Anielka usłyszały głośną rozmowę. Nagle podniosły głowy, zdziwione, głosy zbliżały się, Hubert wprowadzał widocznie klijenta na górę, co się nigdy nie zdarzało. Anielka z przerażeniem poznała Felicjana. Ubrany był jak lepszy robotnik-artysta. Po wielu dniach daremnego oczekiwania, przychodził do niej smutny i niepewny, czy jest kochany.
— Anielko, moje dziecko, ta sprawa ciebie się tyczy. Ten pan życzy sobie obstalować haft podług swego rysunku. Proszę, pan będzie łaskaw pokazać wzór mej córce.
Ani Hubert ani jego żona nie mieli żadnych podejrzeń. Zbliżyli się, by popatrzeć, Ale Felicjan — równie jak i Anielka, — był tak wzruszony, że ręce drżały mu, gdy rozwijał rysunek i trudno mu było wydobyć głos ze ściśniętego gardła.
— To jest infuła dla biskupa. Panie z miasta chcą mu ofiarować w podarunku. Mnie kazano narysować i oddać do haftu. Jestem malarzem na szkle, zajmuję się sztuką starożytną. Starałem się odtworzyć dawny styl gotyckiej infuły...
Anielka, pochylona nad arkuszem, wykrzyknęła:
— O, święta Agnieszka!
Rysunek przedstawiał świętą Agnieszkę, męczennicę trzynastoletnią, nagą, okrytą włosami. Tylko rączki i nóżki były odsłonięte. Tak wyglądała na jednej z kolumn portyku, a taki sam jej posąg, rzeźbiony w drzewie, znajdował się wewnątrz kościoła. Święta zajmowała środek infuły; obok niej dwaj aniołowie, unoszący ją ku niebu. W głębi, cudny widok w oddali; na klapach stylowe ornamenty.
— Te panie — mówił Felicjan — chcą ofiarować swój podarek na procesję Cudu, i dlatego właśnie wybrałem świętą Agnieszkę.
— Bardzo dobra myśl — przerwał Hubert.
— Jego Eminencja będzie wzruszony, — dodała Hubertyna.
Procesja Cudu odbywała się corocznie dwudziestego ósmego lipca. Pochodziła z czasów Jana V i była podziękowaniem za cudowną moc leczenia zarazy, nadaną rodowi Hautecocur. Legenda mówiła, że ta moc cudu dana im była, dzięki wstawiennictwu ich patronki, świętej Agnieszki. Stąd pochodził zwyczaj wyprowadzania na ulice miasta posągu świętej. Lud wierzył, że święta uzdrawia i otaczał ją specjalnem przywiązaniem.
— Na procesję Cudu — powtórzyła Anielka, utkwiwszy oczy w rysunek, — to znaczy za dwadzieścia dni. Niemożliwe, nie zdążymy.
Hubertowie pokiwali głowami. Rzeczywiście, robota wymagała dużo czasu i starania. Hubertyna zwróciła się do młodej dziewczyny:
— Mogłabym ci pomóc, zrobię ornamenty, ty wyhaftujesz postać świętej.
Anielka przyglądała się rysunkowi, wzruszona. Nie chciała przyjąć tej roboty, broniła się pokusie. Czuła, że to podstęp ze strony Felicjana, by się zbliżyć do niej. Stanęło przed nią dawne marzenie: królewicz, przebrany za robotnika.
— Nie — powtórzyła jeszcze raz, — nie zdążymy.
Nie podnosząc oczu, mówiła, jakby do siebie:
— Świętą trzeba zrobić wypukłym cieniowanym haftem.
— Właśnie słyszałem, że pani odnalazła tajemnicę tego starego haftu. Widziałem w zakrystji kapę, haftowaną w taki sposób.
— Tak, tak, kapa z XV w. Wyszywała ją jedna z moich prababek. Cieniowane złoto, to najpiękniejsza hafciarska robota, niestety, od dwustu lat zupełnie zarzucona, gdyż trzeba było do niej prawdziwych artystów. Jeśli moja córka odmówi, to już nikt się nie podejmie tego haftu, ona jedynie potrafi to wykonać.
Hubertyna spoważniała od czasu, jak mówiono o cieniowanem złocie.
— W dwadzieścia dni, to niemożliwe! — powiedziała z przekonaniem.
Anielka przyglądała się świętej i zauważyła teraz z radością, że Agnieszka z rysunku była do niej podobna. Więc myślał wciąż o niej, stała przed jego oczami, gdy rysował! Podniosła oczy i przeczytała na jego twarzy tak gorące błaganie, że uległa. Ale z kokieterją, właściwą nawet nieświadomej dzieweczce, spróbowała podrożyć się trochę.
— Niemożliwe — powiedziała, oddając rysunek, — nie mogę się tego podjąć.
Felicjan zadrżał, zrozpaczony. Nie chciała go widocznie, nie kochała go! Odchodząc już, powiedział do Huberta:
— Pieniądze nie grają roli. Te panie gotowe są dać do dwóch tysięcy franków.
Hubertowie popatrzyli na siebie. Mało dbali o pieniądze, ale ta cyfra olśniła ich. Szkoda im było stracić obstalunek.
— Dwa tysiące franków, — powtórzyła Anielka, o, w takim razie...
I ona, dla której pieniądze nie miały żadnego znaczenia, ucieszyła się, że może przyjąć robotę pod pozorem zarobku, a nie z chęci widzenia Felicjana i że przedstawi się w fałszywem świetle.
— O, za dwa tysiące franków przyjmę, najwyżej będę pracowała w nocy.
Teraz Hubertowie chcieli odmówić, bojąc się, by się zbyt nie zmęczyła,.
— Nie, nie, nie można odrzucać takiej sumy. Proszę, niech pan liczy na mnie. Infuła będzie gotowa w wigilję procesji.
Felicjan zostawił rysunek i odszedł smutny i zrozpaczony. Nie kochała go, traktowała go, jak zwykłego klijenta, który przynosi pieniądze. Miała duszę niską; tem lepiej, postara się o niej zapomnieć. Ale myślał o niej ciągle i powoli zaczął ją usprawiedliwiać. Przecież żyła ze swojej pracy, zarabiała na chleb. Po dwóch dniach nie mógł sobie poradzić bez jej widoku i zdał sobie sprawę, że jeśli ona nie kochała go, myślała tylko o zarobku, to on żyć już bez niej nie mógł. Kochał ją, jak można kochać, mając lat dwadzieścia, z radością i bólem. Ujrzał ją i nikt więcej nie istniał na świecie, oprócz tej jednej ukochanej, upragnionej. Trzeciego dnia tęsknota stała się tak silna, że poszedł do Hubertów.
Na dole przyjął go Hubert, ale nie mógł zrozumieć jego wyjaśnień i znowu wprowadził do pracowni.
— Ten pan chce zobaczyć haft, córeczko.
Felicjan zaczął mówić, zmieszany.
— Jeśli to pani nie przeszkadza, chciałbym zdać sobie sprawę z postępów roboty. Te panie prosiły mnie o to, ale, jeśli przeszkadzam...
Anielka poczuła silne bicie serca. Wysiłkiem woli nakazała sobie spokój i odpowiedziała obojętnie.
— Nic nie szkodzi, proszę, niczyja obecność nie przeszkadza mi w pracy. Rysunek jest pana roboty i nic dziwnego, że pan chce sprawdzić, jak jest wykonany.
Hubertyna z miłym uśmiechem poprosiła go, by usiadł, i natychmiast wzięła się znowu do wyszywania. Hubert zdjął ze ściany chorągiew i zaczął ją wyciągać. Nikt nie mówił słowa. Wszyscy pracowali, nie zwracając uwagi na gościa.
W tej ciszy młody człowiek uspokajał się powoli. Biła trzecia. Stare narzędzia i stare mury zdawały się spać od wieków. Z ulicy dochodził tupot trzewików: dziewczynki ze szkoły szły do spowiedzi. Światło z wielkiego okna padało na krosna i nachylone nad niemi twarze hafciarek.
— Chciałem pani powiedzieć — zaczął Felicjan, chcąc wytłumaczyć powód swego przyjścia, — że włosy świętej lepiej będzie zrobić złotem, niż jedwabiem.
Podniosła głowę. Jej figlarny uśmiech mówił wyraźnie, że mógł się nie fatygować, jeśli tylko o tem chciał mówić. Znowu nachyliła się nad krosnami.
— Tak, proszę pana.
Teraz dopiero zauważył, że haftowała włosy. Przed nią leżał jego rysunek, pomalowany akwarelą i złotem, utrzymany w bladych tonach starych minjatur. Kopjowała obrazek z niezwykłą cierpliwością i artyzmem. Wyrysowała go grubemi konturami na białej materji, podszytej płótnem i pokryła złotemi nićmi. Na tej siatce haftowała jedwabiem, w miejscach, gdzie były cienie, jedwab pokrywał złoto zupełnie, w półcieniach haft był rzadszy, zaś czyste złoto podkładu tworzyło światła rysunku. Był to starożytny haft cieniowany, o bladych tonach, rozjaśniony złotem tłem.
Hubert, który rozciągał chorągiew, powiedział nagle.
— W dawnych czasach hafciarka musiała wykonać postać świętą cieniowanem złotem, by zostać przyjętą do cechu. Ciebie, Anielko, przyjęliby napewno.
Znowu zapadło milczenie. Odstępując od zwykłych form, Anielka haftowała włosy Agnieszki złotem na złocie, podług pomysłu Felicjana. Dziesięć odcieni złota, począwszy od gorącej czerwieni płomieni aż do jasno-żółtych tonów jesiennych liści, ubierały Agnieszkę w płaszcz królewski z roztopionego złota. Fale włosów opływały ją aż do stóp, tworząc okrycie dla jej nagości, pełne tajemniczego wdzięku i uroku.
Felicjan nie spuszczał oka z Anielki. Haftowała pukle włosów, które pod jej paluszkami falowały się i jaśniały jak żywe. Hubertyna, przyszywając złote blaszki, rzucała na Felicjana spojrzenia, pełne jej zwykłego spokoju. Hubert zwijał chorągiew. Felicjan, zakłopotany panującem milczeniem, zrozumiał, że trzeba odejść.
Podniósł się i powiedział:
— Przyjdę znowu... Tak źle narysowałem głowę świętej, że będę musiał dać pani pewne wyjaśnienia.
Anielka podniosła na niego oczy.
— Nie, nie.. Ale niech pan przyjdzie, jeśli pan chce widzieć wykonanie.
Odszedł, uszczęśliwiony z pozwolenia powrotu, zrozpaczony jej chłodem. Nie kocha go, nigdy nie pokocha, to fakt! A więc poco ma powracać? Nazajutrz i dni następnych powrócił jednak do małego domku przy ulicy Złotników, Godziny, spędzone bez Anielki, pełne były niepokoju i walk wewnętrznych. Przy niej tylko uspokajał się, jej obecność była mu teraz niezbędnie potrzebna. Codzień przychodził i siadał obok krosien. Zachwycony, wpatrywał się w jej delikatny profil, otoczony aureolą jasnych włosów i w smukłe zgrabne paluszki, wyciągające długie igły. Pełna prostoty, traktowała go teraz, jak towarzysza pracy, ale on czuł między nimi coś niedopowiedzianego, co trwogą przejmowało jego serce. Podniosła główkę z uśmiechem, w którym malowało się pytanie i niecierpliwość. Nie rozumiał jej i lękał się. Anielka wtedy znowu stawała się chłodną i nieprzeniknioną.
Ale Felicjan znalazł sposób zainteresowania jej rozmową. Mówił o sztuce hafciarskiej, o dawnych arcydziełach, zachowanych w skarbcu katedry, lub odtworzonych w książkach: o cudnym płaszczu Karola Wielkiego z czerwonej materji, haftowanej w wielkie orły z rozpostartemi do lotu skrzydłami; o bajecznej, najpiękniejszej w świecie dalmatyce, na której wszystkie postacie Sądu Ostatecznego wyszyte są cieniowanem złotem i srebrem; o złotolitej tkaninie, na której jaśnieją wyhaftowane postacie: Jezusa, Matki Boskiej, Abrahama, Dawida i Salomona. Wspominał o wielu bajecznych ornatach: o ornacie, gdzie Chrystus na krzyżu zdumiewa oko niezwykłym artyzmem wykonania; o ornacie, przedstawiającym Matkę Boską z Dzieciątkiem na ręku; o bogactwie haftu, dziś już niespotykanem. Tc bezcenne skarby starożytnej sztuki zachowały przejmującą woń kadzidła i mistyczny blask spłowiałego złota.
— O — wzdychała Anielka, — sztuka hafciarska zaginęła, nie można odnaleźć tonów, używanych przez dawnych mistrzów.
Z błyszczącemi oczami wsłuchiwała się w słowa Felicjana. Opowiadał o dawnych hafciarzach i hafciarkach, których sława przetrwała wieki, Anielka, wzruszona, przejęta, miała na twarzy jakby promienisty odblask swej miłości do sztuki. W blasku złota i jedwabi, czysta i niewinna, pochylona nad pracą, w którą wkładała swą duszę, wydawała mu się tak piękną, że przestawał opowiadać, by patrzeć na nią. Milczenie rozpraszało czar. Anielka, zawstydzona swem wzruszeniem, przybierała zwykły spokój.
— Mamusiu, splątał mi się jedwab! Nie poruszaj się tak!
Hubertyna, która nie poruszała się wcale, uśmiechnęła się spokojnie. Wizyty Felicjana zaniepokoiły ją zpoczątku; rozmawiała o tem wieczorem z Hubertem. Ale młody człowiek podobał im się; czemuż mieli sprzeciwiać się widzeniom, które mogły być przyszłem szczęściem Anielki? Teraz spokojnie obserwowała. Sama zresztą od kilku tygodni żyła, otoczona czułością Huberta. Był to miesiąc, w którym niegdyś stracili dziecko i zwykle o tej porze ogarniał ich napływ żalu i tkliwości. On żył u jej stóp drżący, rozkochany, marząc o chwili przebaczenia; ona, kochająca, oddawała mu się, zrozpaczona nieprzejednanym losem. Ich miłość promieniała i przejawiała się w każdem spojrzeniu.
Tydzień upłynął; robota postępowała. Codzienne widzenia stały się koniecznością.
— Czoło wysokie, bez brwi, prawda?
— Tak, w jednym tonie, jak na dawnych miniaturach.
— Proszę o biały jedwab.
Pomagał jej, i ta wspólna praca była dla nich rozkoszą. Węzeł zaciskał się coraz bardziej, choć ani jedno słowo miłości nie zostało wymówione.
— Ojcze, co robisz, nie słychać cię wcale?
Obejrzała się, stał obok Hubertyny, wpatrzony w nią miłośnie.
— Podaję złoto matce.
Tyle tkliwości było w jego ruchu i jej podziękowaniu, że Felicjan i Anielka czuli jakby powiew pieszczoty w cichej, starej pracowni, dalekiej od świata, pogrążonej w marzeniu.
Za pięć dni haft miał być wykończony i Anielka, pewna już teraz, że zdąży nawet przed terminem, odetchnęła swobodnie. Zdziwiła się, ujrzawszy Felicjana, opartego o krosna. Więc zaprzyjaźnili się! Nie broniła się już przed jego miłością, nie uśmiechała się żartobliwie, gdy starał się ukryć uczucie, które przepełniało jego serce. Oczekiwała czegoś, co miało się stać! Wieczne pytanie, które zadawała sobie codziennie, powróciło znowu. Czy kocha go? Nagle teraz zdała sobie sprawę. Kocha go, kocha. Dlaczego? za co? Nie wiedziała, nie miała pojęcia. Kochała, czuła to wyraźnie. Miłość wybuchła jasnym płomieniem. Wieczorem, w wielkiem łóżku, długo płakała, zawstydzona i szczęśliwa, pełna żalu, że nic nie powiedziała Hubertynie. Postanowiła być dla Felicjana zimną jak lód i nie dać mu poznać, że go kocha. Będzie to jej karą i odkupieniem. Cierpieć, ukrywać swoją miłość — oto jej los! Była teraz siostrą męczennic z Legendy i zdawało się jej, że święta Agnieszka patrzy na nią z żalem i litością.
Nazajutrz Anielka skończyła infułę. Wyhaftowała rączki i nóżki świętej nitkami jedwabiu, cieńszemi od nitek pajęczyny. Wykończała teraz na złocistem tle podkładu twarz świętej jasną i subtelną jak płatki lilji. Dwaj aniołowie unosili ku niebu promieniejącą postać.
Felicjan wszedł i wykrzyknął z zachwytem.
— O, jaka podobna do pani!
Było to mimowolne przyznanie się, że rysunek ją przedstawiał. Spostrzegł się i zaczerwienił.
— To prawda, córeczko, ona ma twoje cudne oczki, — powiedział Hubert, zbliżając się.
Hubertyna uśmiechała się; dawno zauważyła to podobieństwo. Ale zdziwiła się i zasmuciła, gdy usłyszała teraz zimny, rozdrażniony głos dawnej Anielki.
— Proszę ze mnie nie żartować!... Znam się dobrze, wiem, że jestem brzydka.
A później dodała tonem przesadnie obojętnym:
— Dobrze, że się już pozbyłam tej roboty. Drugi raz nie podjęłabym się jej nawet za te pieniądze.
Felicjan słuchał zdumiony. Więc jednak szło jej tylko o pieniądze! A zdawało mu się chwilami, że uwielbiała sztukę! Więc omylił się, była czuła tylko na zarobek, uszczęśliwiona, że skończyła i że nie zobaczy go więcej. Od pewnego czasu już myślał, pod jakim pozorem będzie mógł powrócić do pracowni. Ale ona go nie kochała, nigdy nie pokocha! Serce ścisnęło mu się z bólu!
— A czy pani nie zestawi infuły?
— O nie, mamusia zrobi to lepiej ode mnie... Nie dotknę się jej więcej; szczęśliwa jestem, że już skończyłam.
— Czy pani nie lubi swojej roboty?
— Nie, nie lubię niczego.
Hubertyna spojrzała na nią surowo. Przeprosiła Felicjana za niegrzeczną odpowiedź Anielki. Usprawiedliwiła ją zdenerwowaniem i powiedziała, że robota jutro rano będzie do jego dyspozycji. Było to pożegnanie, ale Felicjan nie odchodził jeszcze; patrzył na starą pracownię, pełną cienia i ciszy, gdzie przepędził tyle miłych chwil i gdzie czuł, że pozostaje jego zbolałe serce. Jak wygnany z raju, musiał już odejść ze zwątpieniem i niepewnością w duszy.
Ledwie drzwi się zamknęły za nim, gdy Hubert zapytał:
— Co ci to, dziecko, czyś niezdrowa?
— O nie, znudził mnie ten młody człowiek. Nie chcę go widzieć więcej.
Hubertyna powiedziała:
— Dobrze, nie zobaczysz go więcej. Ale grzeczną trzeba być zawsze.

Anielka pobiegła do swego pokoju. Rozpłakała się. Czuła się szczęśliwą i zrozpaczoną. Jej ukochany odszedł smutny! Ale przysięgła swoim świętym, że umrze z miłości, a nie zdradzi przed nim swej tajemnicy.

VII

Wieczorem tego dnia Anielka źle się czuła i zaraz po posiłku poszła na górę. Wzruszenia zmęczyły ją. Położyła się natychmiast i, płacząc, ukryła twarz pod kołdrą, jakby pragnąc zniknąć, nie istnieć więcej.
Godziny upływały; nadeszła duszna, gorąca noc lipcowa; przez otwarte okno wpadało rozgrzane powietrze. Widać było rój gwiazd na ciemnem niebie. Musiała być jedenasta, księżyc wschodził dopiero o północy, była to ostatnia kwadra.
W ciemnym pokoju Anielka wciąż płakała, gdy nagle usłyszała przy drzwiach cichy, łagodny głos Hubertyny,.
— Anielko, dziecko... kochanie...
Widocznie Hubertyna usłyszała jej płacz i niespokojna o nią, weszła na górę.
— Anielko, czyś nie chora?
Anielka wstrzymała oddech i nie odpowiedziała ani słowa. Chciała być sama, samotność była dla niej ulgą w cierpieniu. Nie zniosłaby teraz ani pociechy, ani pieszczoty. Czuła, że Hubertyna stoi za drzwiami boso i nasłuchuje z niepokojem.
Minęła chwila. Hubertyna bała się widocznie zawołać znowu. Może dziecko usnęło już, zmęczone płaczem. Słyszała jęk i zasmuciła się tem ukrywanem cierpieniem, które odgadywała wrażliwą duszą. Po chwili zeszła nadół cicho, jak przyszła, zostawiając za sobą lekki odgłos stąpania bosych nóg.
Anielka usiadła na łóżku i wsłuchała się w cichy odgłos. Na dole otworzyły się drzwi i zamknęły. Doszedł jej uszu szept; widocznie rodzice rozmawiali o niej po zgaszeniu światła, leżąc w łóżkach. Zazwyczaj Anielka usypiała natychmiast i żadne szmery nie dochodziły do jej uszu; dzisiaj, w tą bezsenną noc zdawało jej się, że dom cały kocha i płacze. Może to Hubertowie rozpaczali nad swoją bezpłodnością; Anielka nie znała ich tajemnicy, ale odczuwała ich wielką miłość, pełną tkliwości i cichego smutku.
Łzy Anielki popłynęły spokojniej; nie mogła się powstrzymać; toczyły się ciche, milczące i ciepłe, jak krew, z żył wypływająca. Czy miała prawo pogrążyć w rozpaczy Felicjana? Kochał ją i cierpiał. Poco ten ból? Czy święte pragnęły ich cierpień? Czy św. Agnieszka gniewa się, że Anielka jest szczęśliwa? Wątpiła, a serce rwało się w niej w strzępy! Niegdyś, w marzeniu, inaczej układało się ich życie. Przyszedł, pokochali się i szli razem w nieznaną dal. A teraz, gdy poznali się, płaczą i rozpaczają, rozdzieleni!... Cóż się stało? Kto wymógł na niej przysięgę, że będzie go kochać w wiecznej tajemnicy?
Teraz owładnął nią żal, że była złą dla niego. Więc wrócił jej dawny, gwałtowny, zły charakter! Przypomniała sobie, jak udawała obojętną, jak uśmiechała się drwiąco na widok jego zmieszania, jak starała mu się przedstawić w fałszywem świetle.
Ogarnęła ją litość nad nim. Widziała go, jak odchodził: rozpacz malowała się na jego twarzy, oczy miał błędne, usta mu drżały. Widziała go oczami duszy, jak szedł do domu, chwiejąc się na nogach, zraniony śmiertelnie. Gdzie był teraz? Ręce drżały jej z rozpaczy, że nie może uśmierzyć bólu, jaki mu sprawiła. Chciała być dobrą, roztoczyć wokoło siebie szczęście!
Północ dochodziła. Księżyc ukrył się za wierzchołkami wielkich dębów, w pokoju było ciemno. Anielka położyła głowę na poduszce, chciała zasnąć, ale nie mogła, łzy ciągle płynęły z jej oczu. Myślała teraz o fijołkach, które znajdowała przed oknem balkonu. Felicjan pamiętał widocznie, że tylko fijołki uspokajały ją, a inne kwiaty wywoływały ból głowy. Teraz wzięła bukiecik, leżący obok łóżka, i, oparłszy policzek o niego, wdychała upajający zapach. Uspokoiła się powoli, łzy przestały płynąć; leżała teraz z zamkniętemi oczami, cicha i spokojna, owiana zapachem fijołków.
Nagle drżenie ją przeszło. Wybiła północ. Otworzyła oczy i ujrzała swój pokój, oblany światłem. Ponad dębami płynął księżyc, gasząc gwiazdy na bladem niebie. Przez okno widać było katedrę, tonącą w mlecznej białości. I zdawało się, że to odblask tej bieli oblewa pokój jasnem, łagodnem światłem, rozszerza i oddala białe mury i białe sklepienie. Stare, rzeźbione meble miały jakiś bajeczny wygląd, a wielkie łoże w powodzi światła wydawało się chmurą, unoszoną ku niebu na niewidzialnych, cichych skrzydłach. Po chwili oczy jej przyzwyczaiły się i leżała znowu spokojnie, skąpana w promieniach księżyca, z bukiecikiem fijołków przy ustach.
Czemu nie mogła zasnąć? Czy oczekiwała kogoś? Tak, oczekiwała!... Przestała płakać, on przyjdzie! Ta jasność, która wygnała ciemne, złe widma, zwiastowała jego nadejście. Księżyc poprzedził go, by mu drogę oświetlić. Pokój był wybity jakby białym aksamitem. Anielka wstała i ubrała się; włożyła białą muślinową sukienkę, którą miała na sobie podczas wycieczki do ruin. Nie związała włosów — jasną kaskadą spływały na jej ramiona. Włożyła pantofelki na bose nóżki. Czekała.
Którędy wejdzie? Nie dostanie się przecież na górę? Stanie na polu, a ona wyjdzie na balkon. Nie zbliżała się jednak do okna. Czemu nie ma przejść przez mury, jak święci z Legendy? Oczekiwała. Nie była sama, — czuła wokoło siebie obecność świętych dziewic, które od dzieciństwa otaczały ją swą opieką. Po księżycowych promieniach przybiegły z wierzchołków wielkich dębów, z zakątków katedry. Anielka słyszała, jak strumyk, brzozy, trawa, całe ukochane otoczenie, marzy, pragnie, kocha; usłyszała głosy z zaświata — cichy szelest skrzydeł Agnieszki, swej opiekunki; marzenia i pragnienia swe, jakby wcielone w cudny krajobraz, z którym się zżyła i który pokochała. Ucieszyła się, że święta Agnieszka jest z nią razem. Oczekiwała.
Czas mijał. Anielka nie zdawała sobie sprawy, jak długo czekała. Nagle Felicjan ukazał się na balkonie. W jasnem świetle wyraźnie odznaczała się jego wysoka postać. Nie wszedł, pozostał w obramowaniu okna.
— Proszę się nie bać!... To ja, przyszedłem...
Nie bała się. Oczekiwała go.
— Czekałam na pana. Proszę, niech pan wejdzie.
Felicjan, który przychodził wzburzony, gotów do najszaleńszych czynów, nie poruszył się nawet, oszołomiony niespodziewanem szczęściem. A Anielka nie wątpiła już, że święte pozwalają jej kochać; czuła, że razem z nią przyjmują go radośnie, z tkliwym uśmiechem, lekkim, jak powiew nocy. Czemu przypuszczała, że Agnieszka gniewa się na nią za tę miłość? Wszak święta Agnieszka cieszyła się teraz jej radością, otulała ją niemą pieszczotą swych wielkich, niewidzialnych skrzydeł. Wszystkie dziewice, umączone za miłość, przychodziły na ziemię, by ją otoczyć swą opieką.
— Proszę pana, czekałam na pana.
Chwiejąc się, Felicjan wszedł do pokoju. Powiedział sobie, że jej pragnie, że schwyci ją w objęcia, mimo jej krzyku. I oto wchodził teraz do tego białego, niewinnego pokoju słaby i nieśmiały jak dziecko.
Przeszedł parę kroków i upadł na kolana, zdaleka od Anielki.
— Gdyby pani wiedziała, ile wycierpiałem! Nie być kochanym, to największy ból! Wolę żyć w nędzy, z głodu umierać, niż dzień dłużej przebyć ze straszną męką, z myślą, że mnie pani nie kocha... Przez litość!...
Słuchała, wzruszona i szczęśliwa.
— Dziś rano odeszłem zrozpaczony. Już myślałem, że mnie pani zrozumiała, gdy znowu stała się pani zimną i obojętną, jak w dzień poznania. Byłem tylko klijentem, który płaci. Na schodach potykałem się. Na ulicy bałem się, że wybuchnę płaczem. Pobiegłem za miasto, błądziłem po drogach. Noc zapadła. Cierpiałem coraz więcej. Gdy się kocha, nie można uciec od swej męki. Miałem nóż w sercu, a ostrze zagłębiało się coraz bardziej.
Cichy jęk wyrwał się z jego piersi:
— Jak wyrwane drzewo leżałem wśród trawy, przygnieciony ogromem bólu. Nic nie istniało dla mnie prócz pani. Myśl, że pani nie będzie moją, była śmiertelną udręką. Szaleństwo mnie ogarnęło... Przyszedłem... Nie wiem, jakim sposobem dostałem się aż tutaj, do tego pokoju... Chciałem drzwi wyważyć... Proszę mi przebaczyć!...
Anielka, wzruszona, nie mogła słowa wymówić. Felicjan klęczał. Nie widział jej twarzy. Może go słucha obojętnie?... Złożył błagalnie ręce:
— Dawno już kocham panią... W tem oknie ujrzałem panią po raz pierwszy; marzyłem o pani, jak o niedoścignionej, której nigdy zbliska nie ujrzę. Bałem się spotkania z panią... A później, kiedy dowiedziałem się, kto pani jest, ogarnęła mnie gorączka, zapragnąłem panią poznać. A później, pamięta pani, jaki onieśmielony byłem wtedy na polu; śmiała się pani ze mnie... Chodziłem za panią do biedaków, dziwna siła popychała mnie; przestałem być panem swej woli. Bałem się pani niechęci i jednak przyszedłem zamówić ten haft. Jestem nieszczęśliwy! Wiem, że mnie pani nie kocha, ale niech się pani pozwoli kochać. Pragnę tylko widzieć panią, choć zdaleka, na kolanach, jak teraz!...
Przerwał, zrozpaczony. Zdawało mu się, że nic nie wzruszy jej serca. Nie czuł, nie widział, że się uśmiechała. Kochany! ile miłości i uwielbienia było w jego błagalnej prośbie! A ona postanowiła nie widywać go więcej! chciała go kochać bez jego wiedzy. Teraz święte dziewice nie zabraniały jej kochać, wzruszone ogromem tej miłości. Niewidzialny paluszek, pewno paluszek świętej Agnieszki, jej opiekunki, spoczął na jej ustach, by ją zwolnić z przysięgi. Mówiła teraz, pobudzona, wzruszona tkliwością i czułością, unoszącą się wokoło.
— Pamiętam, o, tak, pamiętam...
Czar jej głosu działał na niego upajająco.
— Pamiętam, jak pan przyszedł wtedy w nocy. Ledwie słyszałam odgłos pana kroków, nie byłam pewna. Później zobaczyłam cień, a wreszcie w świetle księżyca ujrzałam pana dokładnie. Takim sobie pana wyobrażałam, czekałam na pana od lat. Pamiętam mój śmiech, gdy pan gonił wtedy mój kaftanik, uniesiony przez wodę. Pamiętam, jak się gniewałam, gdy mi pan pozabierał moich biedaków. A jak uciekałam wtedy boso przez łąkę!
Głos jej zadrżał, przypomnienie słowa: „kocham“, które padło z jego ust, zmieszało ją na chwilę. On słuchał z zachwytem.
— Byłam zła, to prawda. Ale tak się bałam, że źle robię, słuchając głosu serca. I ja cierpiałam i czyniłam sobie wyrzuty, że sprawiam ból... Szczęśliwa byłam, że mogę pracować dla pana, wiedziałam, że pan będzie przychodził, ale udawałam obojętną, gdy pan przyniósł rysunek. Nie wiem, nie umiem wyjaśnić, czemu dręczyłam pana, jakaś bojaźń, brak zaufania, budziły się we mnie i nie pozwalały mi powitać pana z taką radością, jaką czułam w głębi serca. Ale najgorsze było, kiedy zaczęłam mówić o pieniądzach, ja, która uznaję pieniądze tylko, by je rozdać! Poco udawałam złą? — Nie wiem — Proszę, niech mi pan przebaczy!...
Na kolanach przywlókł się do jej stóp. Był oszołomiony niespodzianem szczęściem.
— Ukochana, już zapomniałem o swoich cierpieniach. To ja proszę teraz o przebaczenie, ja także zawiniłem.
Strach go przejmował na myśl, że nie może dłużej ukrywać swego nazwiska, kiedy ona tak szczerze spowiadała się ze swych myśli. Taić coś teraz byłoby nieuczciwie. Ale wahał się, bał się ją stracić. Ona czekała, by zaczął mówić, uśmiechając się figlarnie.
Cichym głosem mówił dalej.
— Kłamałem przed rodzicami pani.
— Wiem o tem.
— Nie, pani nie wie, nie może pani wiedzieć... Maluję na szkle tylko dla własnej przyjemności, muszę pani powiedzieć, że...
Szybkim ruchem położyła mu rękę na ustach, by wstrzymać zwierzenie.
— Nie chcę wiedzieć. Czekałam na pana, przyszedłeś. To wystarcza.
Nic nie mówił, uszczęśliwiony dotknięciem małej rączki.
— Później dowiem się... A zresztą wiem już. W mojem marzeniu jest pan najpiękniejszy, najbogatszy, najszlachetniejszy w świecie. Spokojna jestem, marzenie musi się spełnić.
Po raz drugi zatrzymała się chwilę. Słowa przychodziły jej na usta z głębi nocy, z jasnego nieba, ze starych drzew i kamieni, marzących w nocnej ciszy. Za nią drgał szept przyjaciółek z Legendy. Wreszcie zerwało się i uleciało z jej ust, jak ptak ku jasnemu niebu, ostatnie słowo, łączące w sobie wszystko: długie oczekiwanie, słodki dreszcz pierwszych spotkań, powolny rozkwit miłości.
— Kocham cię.
Anielka osunęła się na kolana. Wyciągnęła ręce, oddawała się cała. Felicjan przypomniał sobie wieczór, kiedy biegła boso przez łąkę tak urocza, że pobiegł za nią, by wyszeptać słowo: „kocham“. Czuł, że odpowiedziała mu teraz: „Kocham cię“, wielki krzyk, wyrywający się z otwartego serca.
— Kocham cię. Weź mnie, zabierz, twoja jestem.
Oddawała mu się w nagłym porywie. Wybuchł w niej dziedziczny płomień. Drżała i chyliła się ku niemu. Gdyby wyciągnął ramiona, upadłaby w nie, nieświadoma, pod naporem krwi w namiętnej żądzy. On przyszedł, by ją posiąść, a teraz, drżący przed jej niewinnością, wziął ją za ręce, odsunął od siebie i długo patrzał na nią.
— Kocham cię.
Z zachwycenia wyrwały ich jakieś zmiany wokoło. Wstawał dzień, czerwienią znacząc wierzchołki dębów. Co to? czy to możliwe? przeszło już tyle godzin?... A jeszcze tyle mają sobie do powiedzenia!
— Jeszcze chwilę!
Świtało. Gwiazdy pogasły, unosząc ze swoim blaskiem wizje zaświatowych zjawisk. Biały wielki pokój występował wyraźnie w świetle dnia. Stare rzeźbione meble i rozrzucone łóżko ostro odcinały się na tle białych ścian.
— Jeszcze chwilkę, jedną chwilkę!...
Anielka podniosła się. Odmawiała, kręcąc głową, zawstydzona teraz i onieśmielona. Włosy jej falowały, choć nie było żadnego przewiewu. Może to odchodziła święta Agnieszka, wygnana przez słoneczne promienie...
— Nie, nie, już jasno, boję się, proszę odejść.
Felicjan oddalił się posłusznie. Był kochany! To przechodziło jego marzenia! Jeszcze raz odwrócił się i patrzał na nią, jakby chciał unieść jej obraz ze sobą. Uśmiechali się do siebie w długiej pieszczocie spojrzenia.
Powiedział ostatni raz:
— Kocham cię.
Odpowiedziała:
— Kocham cię.
Odszedł. Zręcznie spuszczał się nadół. Anielka, oparta o balkon, patrzyła. Trzymała w ręku bukiecik fijołków i wąchała go. Gdy Felicjan przeszedł przez pole i podniósł głowę, widział, że całowała kwiaty.

Nagle Anielka usłyszała otwierające się drzwi. Była dopiero czwarta; dom budził się zwykle o parę godzin później. Zdziwiła się, gdy zobaczyła przechadzającą się po alejkach Hubertynę. Blada, z opuszczonemi rękami, szła, jakby znękana. W jasnem świetle poranka była jeszcze bardzo piękna, choć smutna, pełna cichej melancholji.

VIII

Nazajutrz rano Anielka zbudziła się z głębokiego snu i pobiegła do okna. Po wczorajszej burzy niebo było jasne i czyste. Wychyliła się i wesoło krzyknęła do Huberta, który otwierał na dole okienice.
— Ojcze, ojcze, słońce!... Strasznie się cieszę, procesja będzie wspaniała!
Ubrała się prędko i zeszła nadół. Był to dwudziesty ósmy lipca, dzień, w którym rok rocznie procesja Cudu obchodziła ulice miasta Beaumont. Był to dzień uroczysty w rodzinie hafciarzy: nie brano igły do ręki, wszyscy zajmowali się ozdabianiem domu podług prastarego zwyczaju, który matki przekazywały córkom od lat czterystu.
Anielka spiesznie piła kawę, mając myśl zajętą makatami.
— Mamusiu, trzeba zobaczyć, czy są w porządku.
— Mamy czas, — powiedziała Hubertyna swym zwykłym spokojnym głosem. — Zawiesimy je dopiero po południu.
Trzy wspaniałe makaty starożytne przechowywane były w rodzinie Hubertów z niezwykłym pjetyzmem. Wywieszano je raz na rok w dzień procesji Cudu. Już wczoraj ksiądz Cornille obchodził mieszkania, by uprzedzić jaką drogą przejdzie figura świętej Agnieszki i Jego Eminencja z Przenajświętszym Sakramentem. Od czterystu lat procesja szła tą samą drogą: wychodziła przez portyk świętej Agnieszki, ulicę Złotników, Wielką i Niską; przeszedłszy nowe miasto, wracała przez ulicę Magloire na plac Klasztorny, by wejść do katedry przez główne wrota. Mieszkańcy zdobili okna, wywieszali drogocenne materje i sypali płatki róż na drodze.
Anielka uspokoiła się dopiero, gdy jej pozwolono wyjąć z szuflady drogocenne hafty, nietykane od roku.
Gdy zdjęła bibułki, ukazały się w całym swym przepychu: przecudne, cieniowane hafty na złotem tle. Były to makaty z XIV wieku, poświęcone Matce Boskiej: Zwiastowanie, Kalwarja i Wniebowstąpienie.
— Mateczko, ja sama je zawieszę!
Od rana już Hubert czyścił stare mury. Przywiązał szczotkę na długim kiju i okurzał wystające belki i cegły. Kamienne podmurowanie i okrągłą wieżyczkę obmył gąbką. Teraz na odwiecznych gwoździach Anielka pozawieszała makaty. Wniebowstąpienie i Zwiastowanie pod oknami pierwszego piętra, a Kalwarję nad wielkiem parterowem oknem. Okna ubrała kwiatami i stare domostwo przybrało odświętny, uroczysty wygląd. Złote hafty błyszczały w słońcu.
Na ulicy Złotników panował wielki ruch. By uniknąć upału, procesja rozpoczynała się dopiero o piątej, ale ulica stroiła się już od południa. Naprzeciwko Hubertów złotnik wywiesił draperję niebieską ze srebrną frendzlą, jego sąsiad czerwone bawełniane firanki; cała ulica udekorowana była różnokolorowemi materjami, lekko falującemi od ciepłego powiewu wiatru. Ulica pełna była wesołego gorączkowego ruchu: ludzie popychali się, rozmawiali głośno, nawoływali, wbijając gwoździe i zawieszając dywany. Na rogu Wielkiej ulicy ustawiono ołtarz i ozdabiano go świecznikami i wazonami.
Anielka pobiegła tam, by zanieść dwa empirowe świeczniki, zdobiące kominek w salonie. Nie odpoczęła od rana, jakby unoszona przez wielką wewnętrzną radość. Gdy wracała z rozrzuconemi włosami, Hubert zażartował:
— Krzątasz się, jak na swoim ślubie. Może to dziś twój ślub?
— Ależ naturalnie — odpowiedziała wesoło.
Hubertyna, uśmiechnąwszy się, rzekła:
— Dom już wystrojony, chodźmy się teraz ubrać.
— Zaraz, mamusiu, tylko skończę obrywać kwiatki.
Napełniła koszyczek płatkami róży; miała zamiar rzucić je pod nogi Jego Eminencji. Z wesołym śmiechem wbiegła na schody, wołając:
— Biegnę prędko, muszę być dziś piękna!...
Godziny mijały. Na ulicach zapanował spokój. Upał zmniejszył się, słońce zachodziło poza domy. Miasto Beaumont-Kościół pogrążone było w uroczystym nastroju oczekiwania. Tylko od strony Beaumont-Miasta dolatywał stłumiony turkot wozów. Nowe miasto pracowało, nie zwracając uwagi na starożytną uroczystość religijną.
O czwartej rozległ się dźwięk wielkiego dzwonu w północnej wieży; domek Hubertów rozbrzmiał jego echem. Anielka i Hubertyna, już ubrane, zeszły nadół, Hubertyna w szarej płóciennej sukni, ze swą młodą kibicią i piękną spokojną twarzą wyglądała jak siostra Anielki. Anielka miała fularową białą sukienkę, jedyną jej ozdobą była białość nagich rączek i przecudnej szyi, wyłaniającej się jak wysmukły kwiat z powiewnej materji. Jasne zwoje włosów o słonecznym blasku przytrzymywał niedbale wpięty grzebień. Dumna i niewinna, pełna prostoty i szczerości, olśniewała promienną urodą.
— Już dzwonią, — zawołała, — to ksiądz biskup wyszedł z Opactwa.
Doniosły i poważny dźwięk dzwonu uroczystem brzmieniem napełniał powietrze. Hubertowie zajęli swe zwykłe miejsca w otwartem parterowem oknie. Anielka i Hubertyna, oparte o balustradę, Hubert za niemi. Byli tak blisko, że żaden szczegół przechodzącej procesji nie mógł ujść ich oczu.
— Gdzie mój koszyczek? — spytała Anielka.
Hubert podał jej koszyczek, napełniony płatkami róż.
— Och, te dzwony, — wyszeptała po chwili, — zdawaćby się mogło, że nas kołyszą.
Mały domek rozbrzmiewał dźwiękiem dzwonów. Ulica zamarła w oczekiwaniu. Zapach róż napełniał powietrze.
Minęło pół godziny. Nagle otwarły się wielkie wrota i ukazało się wnętrze katedry, rozjaśnione płomykami świec.
Wyniesiono krzyż i płonące pochodnie. Ksiądz Cornille wyjrzał i, widząc uroczysty, świąteczny nastrój ulicy, zatrzymał się w kruchcie, by sprawdzić, czy każdy zajął wyznaczone miejsce. Pochód rozpoczynały bractwa świeckie, dalej szły stowarzyszenia pobożne i szkoły; za niemi małe dzieci: dziewczynki w białych sukienkach, chłopcy, odświętnie ubrani. W środku szedł dziewięcioletni malec, jako święty Jan Chrzciciel, z baranią skórą, zarzuconą na chude, gołe ramionka. Cztery dziewczynki niosły na rozpiętem płótnie snop dojrzałych kłosów. Młode dziewczęta otaczały chorągiew Matki Boskiej; panie starsze, czarno ubrane miały także swoją chorągiew: Święty Józef, haftowany na czerwonej materji. Wiele innych chorągwi jedwabnych i aksamitnych, osadzonych na złoconych drzewcach, powiewało w powietrzu. Niemniej liczne były bractwa męskie, mnisi rozmaitych zakonów. Ogólną uwagę zwracali pokutnicy szarzy, odziani w zgrzebne płótno i zakapturzeni. Ich godłem był wielki krzyż z obręczą, na której wisiały różne narzędzia Męki Pańskiej.
— O, jakie śliczne maleństwa! — wykrzyknęła Anielka na widok dzieciaków.
Jeden, trzyletni może, malec kroczył dumnie na chwiejących się nóżkach. Anielka ze śmiechem osypała go kwiatami. Wesołość jej udzieliła się innym i ze wszystkich okien rzucano teraz kwiaty na maleństwo. W uroczystej ciszy słychać było stąpanie orszaku i szelest sypiących się kwiatów.
Ksiądz Cornille pospieszył na czoło orszaku, zaniepokojony chwilowem zatrzymaniem się procesji. W przejściu pozdrowił uprzejmie Hubertów.
— Czemu nie idą? — spytała Anielka, jakby oczekując czegoś niezwykłego, co miało nastąpić.
Hubertyna odpowiedziała spokojnie:
— Poco się mają spieszyć.
— Pewno jakiś ołtarz na drodze nie jest wykończony — tłumaczył Hubert.
Dzieci Marji zaczęły śpiewać hymn, a ich cienkie głosiki rozbrzmiewały w cichem powietrzu. Pochód ruszył dalej.
Po bractwach świeckich szło teraz duchowieństwo od najniższych do wyższych święceń; wszyscy w komżach z zapalonemi świecami w rękach, Seminarja, szkoły kolegjalne, dalej kanonicy w białych kapach. W środku śpiewacy w czerwonych jedwabnych dalmatykach zaintonowali antyfonę, a duchowieństwo odpowiadało chórem.
— O, święta Agnieszka! — wyszeptała Anielka.
Uśmiechała się do świętej, którą nieśli czterej klerycy na noszach z niebieskiego aksamitu, ubranych koronkami. Co rok widok świętej był dla niej niespodzianką; inaczej wyglądała w świetle dnia, niż w ciemnej głębi katedry, gdzie przebywała od wieków; stara, a jednocześnie tak młoda w swym płaszczu złotych włosów, z małemi rączkami i nóżkami i drobną twarzyczką dziecinną, poczerniałą ze starości.
Jego Eminencja biskup miał iść za świętą.
Słychać było szepty, Anielka powtórzyła: — Jego Eminencja, Jego Eminencja...
W tej chwili przypomniała sobie legendę o jaśnie oświeconych margrabiach d’Hautecocur, którzy za wstawiennictwem świętej Agnieszki wybawili Beaumont od zarazy. Przed oczami Anielki przedefilował dumny szereg książąt Cudu, od Jana począwszy, oddających hołd swej świętej patronce.
Niewielka przestrzeń pozostała pusta. Ukazał się kapelan z pastorałem, klerycy, niosący trybularze i kadzielnice. Wreszcie wyniesiono purpurowy aksamitny baldachim ze złotą frendzlą. Pod nim z odkrytą głową, białą wstęgą na ramionach i rękach, szedł biskup z Przenajświętszym Sakramentem.
Czy Anielka znała kogoś, podobnego do biskupa? Postawę miał wysoką, szczupłą i szlachetną w linjach, dziwnie młodą na swe lat sześćdziesiąt. Błyszczące oczy i wydatny nos znamionowały dumę i powagę, złagodzone przez pukle białych włosów. Promień słońca padał na jego bladą twarz i tworzył wokoło głowy aureolę mistycznego światła.
Inna twarz o dziwnem podobieństwie majaczyła teraz przed oczami Anielki. Biskup cichym głosem powtarzał psalm. Nagle zwrócił oczy na okno Hubertów. Długiem spojrzeniem objął cudne haftowane makaty i wzrok utkwił w Anielce, która zadrżała pod jego spojrzeniem. Znowu opuścił oczy na Przenajświętszy Sakrament, lśniący w promieniach złotego słońca.
Słychać było krystaliczny dźwięk kadzielnic, a wonny dymek unosił się ku niebu.
Anielce zabiło serce. Za baldachimem niesiono infułę jej roboty, haftowaną nitkami jej miłości i szczęścia. W tłumie świeckim, między wysokimi urzędnikami i oficerami, szedł w pierwszym rzędzie Felicjan. Oczekiwała go, nie zdziwiła się, że zmienił się w wielkiego pana. Na jego trwożne spojrzenie, jakby proszące o przebaczenie za kłamstwo, odpowiedziała jasnym uśmiechem.
— Co to? — wyszeptała zdumiona Hubertyna. — Czy to ten młody człowiek?
Poznała go i zaniepokoiła się.
— Więc kłamał? Dlaczego? Czy ty wiesz, kim on jest?
Tak, może Anielka wiedziała. Jakiś głos w głębi duszy odpowiadał na to pytanie. Ale nie śmiała odgadywać. Przyjdzie czas, a dowie się.
— Co się stało? — Hubert nachylił się nad żoną. Hubertyna wskazała mu młodego człowieka.
— Ależ co znowu, to nie on!
Hubertyna udała, że się omyliła. Postara się dowiedzieć. Procesja zatrzymała się tymczasem przed ołtarzem. Anielka, wpatrzona, w zachwycie, rzuciła ostatnią garstkę kwiatów z koszyczka. Orszak właśnie ruszał znowu i parę płatków róży opadło na włosy Felicjana.
Baldachim znikł na rogu Wielkiej ulicy. Zdala dochodził srebrny dźwięk łańcuszków od kadzielnic, a więdnące róże wydawały silny zapach.
— Mateczko, chodźmy do kościoła, zobaczymy ich, jak wrócą.
W pierwszej chwili Hubertyna chciała odmówić, ale chęć przekonania się o prawdzie przemogła, i zgodziła się.
Anielka włożyła kapelusz i nie mogła doczekać się powrotu procesji. Wciąż dochodziła do okna i wyglądała na ulicę.
— O, teraz są na Niskiej... Wychodzą przed ratusz. Nie wiem poco idą do Beaumont-Miasta, tych kupczyków święta Agnieszka nic nie obchodzi!
Na ulicach panowała cisza uroczysta.
— Mateczko, już są na ulicy Magloire, musimy się spieszyć, nie dostaniemy miejsca!
Było dopiero wpół do siódmej, i Anielka dobrze wiedziała, że procesja wróci za trzy kwadranse.
— No, to chodźmy, — powiedziała nareszcie Hubertyna, uśmiechając się.
— Ja zostanę, — powiedział Hubert. — Zdejmę hafty i nakryję do stołu.
Kościół był prawie pusty. Na wielkim ołtarzu migotały zapalone świece, boczne kapliczki pogrążone były w mroku.
Powoli Anielka i Hubertyna obeszły katedrę wokoło. W zapadających ciemnościach kościół wydawał się olbrzymi; złocenia i malowidła ginęły w mroku.
— Wiedziałam, że będzie za wcześnie, — powiedziała Hubertyna.
Anielka wyszeptała.
— Jakież to olbrzymie!
Zdawało jej się, że widzi katedrę po raz pierwszy. Oczy jej błądziły po rzędach krzeseł, zaglądały do ciemnych kapliczek. Zauważyła kaplicę Hautecocur i przy świetle kończącego się dnia rozpoznała na witrażu świętego Jerzego. Ucieszyła się.
Wielki dzwon zabrzmiał znowu.
— Nadchodzą nareszcie.
Tłum ludzi wpłynął do kościoła. Dzwony biły w uroczystem skupieniu oczekiwania procesji. Bóg wracał do swego przybytku.
Anielka wpatrywała się w otwarte wrota kościoła. Katedra zapełniała się powoli. Noc zapadła. Teraz wchodziło duchowieństwo z palącemi się świecami w rękach. Od migoczących świateł rozjaśniło się mroczne wnętrze katedry, usiane niemi, niby gwiazdami na ciemnem niebie.
Anielka weszła na krzesło.
— Zejdź — powiedziała Hubertyna, — nie wolno stawać na krzesłach.
Ale Anielka upierała się.
— Czemu? Ja chcę widzieć! O, jakieżto piękne!
Namówiła Hubertynę, by weszła na drugie wolne krzesło.
Teraz katedra gorzała. Fala świateł odbijała się wokoło od złoceń, od szybek ołtarzy, od ozdób, i rozjaśniała ciemne głębie kapliczek.
Słychać było posuwanie krzeseł i odgłosy kroków, gdy nagle kościół wypełnił się melodją; głos organów potężnem echem odbił się od stropu. Jego Eminencja znajdował się na placu Klasztornym. Święta Agnieszka powracała już na swe miejsce, gdzie od czterech wieków spoczywała w spokoju i ciszy. Teraz wszedł biskup, niosąc w rękach, okrytych szarfą, Przenajświętszy Sakrament. Przed nim niesiono pastorał, za nim infułę. Baldachim zatrzymał się przed kratą chóru i biskup zbliżył się do osób ze świty.
Gdy Anielka ujrzała Felicjana za baldachimem, nie spuściła go więcej z oczu. Teraz jego jasna głowa była tuż obok siwej głowy biskupa. Oczy Anielki zaiskrzyły się, złożyła ręce i głośno powiedziała:
— O, syn biskupa, syn Jego Eminencji!
Tajemnica wyjaśniła się. Przypuszczenie stawało się pewnością w nagłej jasności ich podobieństwa. W głębi duszy domyślała się tego, ale nie śmiała o tem myśleć nawet. Teraz prawda triumfowała. Wspomnienia różnych okoliczności i słów potwierdzały tę pewność.
Hubertyna, zdumiona, powtórzyła:
— Syn Jego Eminencji?
Wokoło nich ludzie podnieśli na nie wzrok. Znano je obie, piękną matkę i uroczą, jak marzenie, córkę. Stały na krzesłach i zwracały teraz na siebie ogólną uwagę.
— Ależ tak, naturalnie, — powiedziała jedna z kobiet, obok stojących, — to syn biskupa. Piękny młodzieniec! a bogaty!... mógłby za swe pieniądze całe miasto kupić. Miljony, miljony!...
Hubertyna, blada, słuchała.
Panie znają pewno jego historję? — mówiła dalej starowina. — Jego matka umarła, wydając go na świat. Ojciec z rozpaczy został księdzem. Teraz dopiero zawezwał go do siebie. Felicjan VII d’Hautecocur, prawdziwy książę!
Hubertyna, zrozpaczona, opuściła głowę. Anielka, rozpromieniona, nie dziwiła się wcale, że spełnia się jej marzenie. Wiedziała, że musi być najpiękniejszy, najbogatszy i największy pan w świecie... Rozradowana, szczęśliwa, nie widziała przeszkód dla swej miłości, nie myślała o nich, nie przeczuwała ich wcale. W blasku świec złoto lśniło i błyszczało, organy grały uroczyste hymny zaręczynowe, a przed Anielką powstawał z głębi Legendy wielki książęcy ród: Norbert I, Jan V, Felicjan III, Jan XII i wreszcie ostatni Felicjan VII, potomek możnego rodu, wielki pan, pełen chwały.
Właśnie Felicjan uśmiechał się do niej i Anielka nie zwróciła uwagi, że biskup przyglądał jej się przez chwilę. Stała wysoko wśród tłumu, zarumieniona, dumna, uśmiechnięta.
— Moje biedne dziecko! — westchnęła Hubertyna z rozpaczą.

Następowało ostatnie błogosławieństwo. Hymn Tantum ergo rozbrzmiewał, woń kadzideł rozchodziła się dokoła. Wśród ciszy modlitw, w gorejącej płomieniami świec świątyni, pełnej uroczystego nastroju, biskup wszedł na stopnie ołtarza, wziął znowu w ręce gorejące słońce i nakreślił niem w powietrzu wielki znak krzyża.

IX

Tego wieczora Anielka wróciła do domu z myślą, że go zaraz zobaczy. Pójdzie na pole Clos-Marie i tam się z nim spotka. Ich oczy powiedziały to sobie.
O ósmej, jak zwykle, jedli Hubertowie obiad. Hubert, podniecony wrażeniami dnia, mówił bez przerwy, ale Hubertyna zaledwie mu odpowiadała, nie spuszczając z oka Anielki, która jadła nieprzytomna, pogrążona w marzeniu. Hubertyna czytała jej myśli, krążące pod czystem dziewiczem czołem.
O dziewiątej rozległ się dzwonek. To ksiądz Cornille, mimo zmęczenia, przyszedł im powiedzieć, że Jego Eminencja zachwycał się makatami.
— Tak, mówił mi o tem. Przyszedłem wam opowiedzieć, gdyż wiem, że wam to sprawi przyjemność.
Anielka zaczęła przysłuchiwać się rozmowie, gdy usłyszała imię biskupa, ale po chwili znowu wpadła w zadumę. Nagle wstała.
— Dokąd idziesz? — spytała Hubertyna.
Pytanie to zdziwiło ją, jakby sama nie zdawała sobie sprawy, dlaczego się podniosła...
— Zmęczona jestem, mateczko, pójdę na górę.
Hubertyna odgadywała prawdziwą przyczynę jej odejścia i pośpiechu i potrzebę samotności.
— Chodź, pocałuj mnie!
Przytuliła ją do siebie i uczuła, że Anielka drży. Spojrzała jej w oczy i wyczytała w nich pragnienie widzenia Felicjana i gorączkę oczekiwania.
— Śpij spokojnie.
Anielka po krótkiem pożegnaniu z Hubertem i księdzem Cornille pobiegła do swego pokoju. Jeszcze chwila, a czuła, że wypowiedziałaby swą tajemnicę! Zamknęła drzwi i zgasiła światło, które raziło jej oczy. Noc była ciemna, księżyc wschodził późno. Usiadła przed otwartem oknem i czekała. Upływały minuty, wypełnione jedną myślą: o dwunastej zejdzie do niego. Wydawało jej się to zupełnie proste; słyszała, że ksiądz Cornille wyszedł i że Hubertowie weszli do swej sypialni. Dwa razy doszły jej uszu lekkie kroki, zbliżające się do schodów, jakby ktoś chciał posłuchać, czy już śpi. Później ucichło, dom zdawał się być pogrążony w głębokim śnie.
Gdy wybiła godzina, Anielka podniosła się.
— Już czas, on już czeka na mnie.
Otworzyła drzwi i nie zamknęła ich za sobą. Przechodząc obok pokoju Hubertów, przystanęła chwilę; panowała cisza niezmącona. Zresztą, nie bała się niczego, nie wyobrażała sobie, że robi coś złego. Wiodła ją jakaś dziwna siła. Myśl o niebezpieczeństwie rozśmieszyłaby ją tylko. Szybko przebiegła kuchnię i ogród i po chwili była już na polu Clos-Marie. Śmiało przeszła przez kładkę na strumyku i skierowała się na prawo. Wyciągnęła dłonie i dotknęła rąk Felicjana.
W ciemnościach nie mogli się widzieć; wąski sierp księżyca nie rozświetlał czarnego nieba.
— Kocham cię i dziękuję ci!.. — powiedziała.
Dziękowała mu, że dał się poznać nareszcie, że był młody, piękny i bogaty. Był to okrzyk zachwytu i wdzięczności za cudny podarek, ofiarowany jej przez marzenie.
Dumna jestem, że kochasz mnie, że twoją jestem, mój panie, mój władco. Serce moje nie może pomieścić ogromu szczęścia i radości! Kocham cię, dziękuję ci.
Ręką opasał jej kibić i poprowadził, mówiąc:
— Chodź do mnie.
Przeszli przez trawę w głębi pola do starej furtki Opactwa. Zrozumiała teraz w jaki sposób dostawał się codziennie na pole Clos-Marie. Przez otwartą furtkę weszli do wielkiego parku biskupa. Księżyc wschodził teraz, i mleczna jasność oblewała niebo. Strumyk płynął tu spokojnie wśród drzew, oblanych widmowem światłem księżyca. Zdawało się, że senne marzenia zaklęte są w przezroczej wodzie.
— Cieszę się, że jestem z tobą, — powiedziała znowu.
Felicjan słuchał, zachwycony jej prostotą i szczerością.
— Ukochana, to ja szczęśliwy jestem, że chcesz mnie kochać. Mów mi o swojej miłość, mów mi o sobie, czy zdziwiłaś się, gdyś się dowiedziała, kim jestem?
Przerwała mu uroczym ruchem zniecierpliwienia.
— Nie, nie, mówmy tylko o tobie! Ty tylko istniejesz!
Tuliła się do niego, rozpytując go bez końca. Chciała wszystko wiedzieć o jego dzieciństwie, młodości, o tych dwudziestu latach, spędzonych zdala od ojca.
— Wiem, że twoja matka umarła, gdyś się urodził, że wychowywałeś się u wuja, księdza.. Wiem, że Jego Eminencja nie chciał cię widzieć...
Odpowiadał cichym głosem, nabrzmiałym wspomnieniami.
— Tak, ojciec uwielbiał matkę; ja ją zabiłem swem przyjściem na świat... Wuj wychowywał mnie surowo, jak biedne dziecko. Nic mi nie mówił o mojej rodzinie. Prawdy dowiedziałem się dopiero dwa lata temu. Nie zdziwiłem się nawet, czułem, że będę miał wielki majątek. Nie byłem zdolny do żadnej systematycznej pracy, biegałem tylko po polach. Później obudziła się we mnie namiętność do witraży w naszym małym kościołku...
Śmiała się.
— Jestem robotnikiem, jak ty; miałem zamiar zarabiać na życie malowaniem na szkle, gdy nagle spadły na mnie te wielkie pieniądze. Ojciec wpadł w rozpacz, gdy wuj napisał mu, że nie mam powołania na księdza. Było to jego życzeniem najgorętszem, uważał to za odkupienie za śmierć matki. Musiał jednak poddać się i przywołał mnie do siebie. Jak dobrze żyć! Żyć, by kochać i być kochanym!
Jego zdrowa, czysta młodość drgała w tym okrzyku. Namiętność, odziedziczona po matce, rzuciła go w objęcia tej miłości, zrodzonej w ukryciu. Zapał, piękność, szlachetność i żądza życia stworzyły głębokie uczucie.
— Oczekiwałem cię i poznałem natychmiast, gdy pokazałaś mi się w oknie. Powiedz mi, o czem marzyłaś, o czem myślałaś przed poznaniem mnie!..
Przerwała mu znowu.
— Mówmy tylko o tobie; chcę wszystko wiedzieć, chcę poznać ciebie i twoje życie.
Słuchała z zachwytem i uwielbieniem. Powtarzali bez znudzenia ciągle to samo o swej miłości. Stare słowa nabierały nowego znaczenia. Byli pod nieprzepartym urokiem miłosnych zwierzeń. Opowiedział, że głos jej upajał go i zachwycał; oczarowana była, gdy krew napływała do jego twarzy. Odeszli teraz od strumyka i zagłębili się w gąszcz parku.
— O, ten park, od lat już marzę, by tu wejść, i oto jestem, oparta na twojem ramieniu!
Nie pytała, dokąd idą, gdzie ją prowadzi. Cisza była wokoło, słychać było tylko bicie ich serc.
Zamajaczył przed nimi budynek, Felicjan otworzył drzwi i powiedział:
— Wejdź, jesteśmy u mnie.
Mieszkał w tym oddalonym zakątku parku. Na dole był wielki salon, na górze mieszkanie. Lampa oświetlała wielką parterową salę.
— Widzisz — roześmiał się, — jesteś u rzemieślnika, oto moja pracownia.
Rzeczywiście była to pracownia średniowiecznego rzemieślnika. Wielki stół, na którym rysował i wycinał szkło zapomocą rozpalonego żelaza, używanego w średniowieczu zamiast teraźniejszego djamentu, pokrywała rozpuszczona kreda. Na małym piecyku, zbudowanym według starego rysunku, gotował się jakiś płyn, widocznie przeznaczony do naprawy witrażu. W otwartych skrzyniach stały słoje z farbami najrozmaitszych odcieni. Sala, obita wspaniałemi makatami uderzała przepychem umeblowania. W głębi na starożytnej podstawie stał posąg Matki Boskiej.
Anielkę zajął piecyk i narzędzia. Felicjan musiał jej wytłumaczyć sposób malowania na szkle według wzorów mistrzów starożytnych; rodzaj przezroczystej mozajki: kolory, nakładane jeden obok drugiego.
— Będziemy szczęśliwi: — powiedziała — ja będę haftować, ty zajmiesz się malarstwem.
Wziął ją za ręce. Wpatrywał się w nią z zachwytem. Wspaniałe urządzenie pokoju było cudownem tłem dla jej subtelnej urody. Chwilę panowało milczenie. Znowu powiedziała:
— Więc postanowione?
— Co takiego? — spytał z uśmiechem.
— Nasze małżeństwo.
Zawahał się. Na twarz wypłynął mu rumieniec. Zaniepokoiła się.
— Czy się gniewasz?
Ale on ściskał już jej ręce z czułością.
— Postanowione. Jeśli sobie życzysz, to żadne przeszkody nie mogą istnieć.
Twarz jej rozpromieniała się uśmiechem.
— Nigdy cię nie opuszczę. Będziemy się wiecznie kochać!
Nie wątpiła, że wszystko spełni się tak łatwo jak w Legendzie. Ani przeszkody, ani nawet opóźnienie nie przychodziło jej na myśl. Kochali się, czemuż mają być rozłączeni? Pobiorą się, nic prostszego. Głęboka radość napełniała jej serce.
— Postanowione, prawda?
Podniósł do ust jej małą rączkę.
— Postanowione.
Teraz spiesznie żegnała go, obawiając się, że nastanie świt. Pragnęła jak najprędzej podzielić się z rodzicami swoją tajemnicą.
Chciał ją odprowadzić.
— Nie, nie, sama znajdę drogę. Do jutra.
— Do jutra.
Felicjan patrzył za nią, jak biegła wzdłuż strumyka pod wielkiemi dębami. Przeszła przez furtkę i rzuciła się między wysokie trawy Clos-Marie. Biegnąc, myślała o tem, że nie wytrzyma do rana, że obudzi Hubertów, by im opowiedzieć wszystko. Napływ szczęścia nie pozwalał jej utrzymać dłużej w tajemnicy swej miłości. Weszła do ogrodu zamknęła furtkę.
Pod murem katedry, na ławce, Anielka zobaczyła Hubertynę. Jakby tknięta przeczuciem, Hubertyna obudziła się w nocy i weszła na górę. Zastała pootwierane drzwi, zrozumiała, ale nie wiedząc, dokąd pójść, czekała przerażona.
Anielka rzuciła jej się w objęcia; serce biło jej radośnie, śmiała się, uszczęśliwiona, że nic nie potrzebuje już ukrywać.
— Mateczko, stało się!... pobierzemy się, strasznie jestem szczęśliwa.
Hubertyna bacznie jej się przyglądała, Ale obawy jej minęły, gdy spojrzała w niewinne oczy dzieweczki. Pozostało tylko ciężkie zmartwienie, łzy powoli spływały po jej twarzy.
— Moje biedne dziecko — wyszeptała, jak wczoraj w kościele.
Anielka, zdziwiona jej łzami, zawołała:
— Mateczko, czemu się martwisz! To prawda, że ukrywałam przed wami moją miłość, ale nie możesz sobie wyobrazić, jak mi było ciężko. Nie powiedziałam odrazu, a później już nie śmiałam... Przebacz mi...
Usiadła obok Hubertyny i objęła ją ramieniem. Obok ławki rósł krzak dzikiej róży, niegdyś gorliwie pielęgnowany przez Anielkę. Teraz zaniedbany, zdziczał znowu. Nad ich głowami splatały się gałęzie bzów.
— Opowiem ci wszystko na ucho, mateczko.
Półgłosem opowiadała historję swojej miłości. Nie ominęła niczego, szukała w pamięci, spowiadała się z każdego szczegółu. Zarumieniona, z błyszczącemu oczami, mówiła bez przerwy z zapałem i uniesieniem.
Hubertyna przerwała cichym głosem:
— Unosisz się, kochanie! Niby się poprawiłaś, ale w głębi duszy pozostałaś tem samem dumnem, gwałtownem dzieckiem, które nie chciało myć podłogi i całowało swe własne ręce.
Anielka roześmiała się.
— Nie śmiej się, wkrótce łez ci do płaczu zabraknie. To małżeństwo nigdy nie dojdzie do skutku.
Teraz
Anielka wybuchnęła niepohamowanym śmiechem.
— Co też ty mówisz, mateczko! To takie proste! On dziś pomówi ze swym ojcem, a jutro przyjdzie z wami wszystko ułożyć.
Rzeczywiście wierzyła w to! Hubertyna postanowiła być nielitościwą. Hafciarka bez pieniędzy, bez nazwiska, żoną Felicjana d’Hautecocur, bogacza, miljonera, potomka jednego z najstarożytniejszych rodów Francji!...
Ale każda nowa przeszkoda wywoływała spokojną odpowiedź Anielki:
— Czemu nie?
Wszystko sprzeciwiało się temu małżeństwu, czy będzie walczyć z przeciwnościami?
— Czemu nie?
Mówiono, że Jego Eminencja jest bardzo dumny ze swego rodu, czy Anielka myśli, że zwalczy jego opór?
— Czemu nie?
I niezachwiana w swej wierze, dodała:
— To dziwne, jak ty źle sądzisz ludzi, mateczko. Przekonasz się, że wszystko będzie dobrze. Przed dwoma miesiącami gniewałaś się na mnie za niedostępne marzenia, a przecież spełniło się wszystko.
— Ależ, biedotko, poczekaj końca.
Hubertyna rozpaczała teraz, że wychowała Anielkę w nieświadomości życia. Chciałaby powiedzieć jej o okrucieństwie i podłości ludzkiej, o smutnej rzeczywistości. Ale brakło jej słów. Smutek ją ogarnął na myśl, że dziecko, wychowane zdala od ludzi, pogrążone w marzeniach, nieszczęściem okupi złudzenia młodości!
— Ależ, kochanie, nie wyjdziesz przecież za niego wbrew naszej woli, lub wbrew woli jego ojca?
Anielka spoważniała i odpowiedziała powoli, a stanowczo:
— Czemu nie? Kocham go i on mnie kocha.
Teraz matka objęła ją i przytuliła do siebie. Drżąc, długo wpatrywała się w jej twarzyczkę. Księżyc już zaszedł, na niebie ukazała się różowa jutrzenka. Obie skąpane były teraz w bladem jeszcze świetle poranka. Wokoło była cisza, przerywana świergotem ptaków.
— Dziecko moje, tylko spełnienie obowiązku i posłuszeństwo są szczęściem w życiu. Za jedną chwilę szału i dumy płacimy całem życiem cierpień. Jeśli chcesz być szczęśliwą, poddaj się losowi...
Czuła opór w Anielce i mimowolnie wymknęło jej się z ust wyznanie:
— Czy myślisz, że my jesteśmy szczęśliwi?
Zniżyła głos i opowiedziała jej historję ich poznania i miłości, małżeństwo wbrew woli matki i śmierć dziecka, jakby kara za grzech. A przecież kochali się, pracowali, pragnęli żyć w spokoju. Jednakże nieszczęście prześladowało ich i trzeba było wielkiej dobroci Huberta i jej rozsądku, by nie dojść do kłótni, wzajemnych wyrzutów, a może i rozstania.
— Namyśl się, kochanie, nie wprowadzaj w twoje życie nic, zaco później musiałabyś cierpieć. Uspokój twe serce, ukórz się!
Anielka, blada, ledwie powstrzymywała łzy.
— Mateczko, sprawiasz mi ból, kocham go i on mnie kocha.
Łzy jej popłynęły. Wzruszona spowiedzią Hubertyny, miała strach w oczach. Odsłonił się przed nią zakątek smutnej rzeczywistości, Ale nie poddawała się jeszcze. Chętnie poniosłaby śmierć za swą miłość.
Nagle Hubertyna zdecydowała się:
— Nie chciałam ci zrobić zmartwienia odrazu. Ale trzeba, żebyś wiedziała... Wczoraj, kiedyś poszła do siebie, ksiądz Cornille opowiadał nam o biskupie. Dowiedziałam się, dlaczego po tylu latach przywołał tu syna. Biskup rozpaczał, że Felicjan nie chciał zostać księdzem. Później ze smutkiem przekonał się, że jego syn nigdy nie zajmie żadnego stanowiska, odpowiedniego dla swego rodu i majątku. To cygan, artysta; nie zna żadnych więzów, żyje chwilą. Jego Eminencja, obawiając się niestosownych miłostek, postanowił go ożenić.
— Jakto, — spytała Anielka, nie rozumiejąc dobrze.
— Małżeństwo zaprojektowano przed jego przybyciem, a teraz ostatecznie już ułożono: ślub odbędzie się na jesieni. Narzeczoną jest Klara de Voincourt. Znasz ich pałac obok Opactwa. Rodzina jej jest zaprzyjaźniona z biskupem; związek jest zupełnie stosowny pod względem majątku i rodziny.
Anielka nie słuchała już więcej. Obraz Klary stanął przed jej oczami. Widywała ją zimą, przechadzającą się po parku i czasem w kościele. Była to wysoka młoda panna o ciemnych włosach, bardzo piękna. Mówiono, że jest dobra.
— Żeni się z tą piękną panną...
Szeptała do siebie jak we śnie. Nagle ból przeszył jej serce i wykrzyknęła głośno:
— Więc kłamał! Nic mi nie powiedział.
Teraz wróciło jej wspomnienie krótkiej chwili wahania i rumieńca, jaki mu wypłynął na twarz, kiedy mówiła o ich małżeństwie. Wrażenie było tak silne, że głowa Anielki bezsilnie opuściła się na ramię Hubertyny.
— Kochanie moje, wiem, że to straszne. Ale musisz wyrwać z serca tę miłość. Nigdy Jego Eminencja, Jan XII, znany ze swej niepohamowanej dumy, ostatni z rodu, nie odda syna małej hafciarce, znalezionej pod drzwiami, adoptowanej przez takich, jak my, biedaków.
W omdleniu Anielka słyszała te słowa; i nie buntowała się więcej. Zimny powiew zmroził jej krew w żyłach. Czy było rzeczywistością to, czem ją straszono jak niegrzeczne dzieci? Ból przenikał jej serce. Ale Felicjana usprawiedliwiała. Nie kłamał, milczał tylko. Ojciec chciał go pewno ożenić, ale on nie zgadzał się. A może nie śmiał walczyć? Blada, złamana tem pierwszem nieszczęściem, jeszcze wierzyła i miała nadzieję.
— Zgrzeszyłam, mateczko. Niech się dzieje wola nieba.
Wychowanie i otoczenie wycisnęło na niej swe piętno. Czemu miała wątpić, że wszystko dobrze się skończy, gdy wszystko dotychczas składało się, by jej umilić życie. Chciała być podobną do swych ukochanych świętych, by z ich pomocą zwyciężyć przeciwności losu. Czysta, niewinna, posłuszna, czekać będzie, by ją uchroniły od złego. A stara katedra, ukochane pole i strumyk, mały domek Hubertów, całe otoczenie, bronić ją będą i otaczać opieką.
— Czy przyrzekasz mi, że nie będziesz sprzeciwiać się naszej woli, a szczególniej woli biskupa?
— O, mateczko, przyrzekam.
— Czy przyrzekasz, że nie będziesz widywać się z tym młodym człowiekiem i zapomnisz o szalonej myśli poślubienia go?
Ból przeszył jej serce. Podniósł się w niej bunt, chciała bronić swej miłości. Później, pokonana, opuściła głowę.
— Przyrzekam, że nie będę starała się go widzieć, ani zaślubić.
Hubertyna, wzruszona, przycisnęła ją mocno do piersi. Jak ciężko sprawiać ból tym, których się kocha! Podniosła się z ławki i zdziwiła, że był jasny dzień. Ptaki śpiewały, ciemne chmurki nocne usuwały się w dal.
Anielka machinalnie patrzała na krzak dzikiej róży. Smutny uśmiech pojawił się na jej ustach.

— Miałaś rację, mateczko, nigdy nie wyrosną na nim prawdziwe róże.

X

Rano, o siódmej godzinie, Anielka, jak zwykle, była już przy pracy. Dnie upływały bez zmiany. Anielka dotrzymywała słowa, nie wychodziła nigdzie, nie widywała Felicjana. Nie była smutna; jej młoda twarzyczka jaśniała zwykłą pogodą, uśmiechała się wesoło do Hubertyny, która patrzała na nią z podziwem. Ale dzień cały myślała o Felicjanie. Na chwilę nie traciła nadziei, że jej marzenia się spełnią; ta pewność dodawała jej odwagi i spokoju.
Hubert często gniewał się na nią:
— Za dużo pracujesz, blada jesteś. Czy dobrze sypiasz?
— Doskonale, ojcze!
Hubertyna również niepokoiła się i szukała dla niej rozrywek.
— Chcesz, to pojedziemy we trójkę do Paryża?
— Ależ, co znowu, mateczko! A zamówienia? Ty wiesz, że lubię haftować; praca mnie nie męczy.
W głębi duszy Anielka oczekiwała jakiegoś cudu. Przyrzekła nie widywać Felicjana, ale wierzyła, że siły z zaświata będą działać dla jej dobra.
Nasłuchiwała odgłosów i dźwięków, dochodzących przez otwarte okno. Słyszała szum drzew, szmer strumyka, westchnienia katedry. Czuła wokoło siebie nieziemskie cienie i szum niebiańskich skrzydeł. Ale dnie mijały i nic nowego nie zaszło.
Nocą nie wychodziła na balkon, by nie złamać słowa. Bała się ulec pokusie i zejść do Felicjana, gdy go ujrzy. Wpatrywała się w ciemność, oczekując cudu. Gdzie się ukaże znak? Może w parku Opactwa pojawi się gorejąca ręka i skinie na nią. Może dźwięk organów zawezwie ją do ołtarza. Może przez mury wejdą święte z wieścią, że Jego Eminencja pragnie ją widzieć. I dziwiła się tylko, że noc za nocą mija, a cud nie spełnia się jeszcze.
Upłynęło dwa tygodnie, a Anielka nie widziała Felicjana. Nie rozumiała, czemu go niema, czemu nie szuka sposobności spotkania? Clos-Marie było puste, przez całe dwa tygodnie nie widziała tam jego sylwetki. Wiara jej jednak nie była jeszcze zachwiana. Nie ukazywał się, ale pewno pracował dla ich szczęścia. Dziwiła się i trochę niepokoiła.
Pewnego wieczora po obiedzie, gdy Hubert wyszedł na miasto, Hubertyna z Anielką pozostały same w kuchni. Długo, z oczami, łez pełnemi, Hubertyna patrzała na dzieweczkę, wzruszona jej odwagą i spokojem. Od dwóch tygodni nie mówiły ze sobą o tem, co przepełniało ich serca. Hubertyna otworzyła ramiona w nagłym porywie tkliwości. Uścisnęły się w milczeniu.
Po chwili Hubertyna powiedziała:
— Moje biedactwo, chciałam zostać z tobą sama, żeby ci powiedzieć... Trzeba, żebyś wiedziała... Wszystko skończone...
Anielka drgnęła.
— Felicjan umarł!
— Nie, nie.
— Nie przychodzi, więc umarł!
Hubertyna opowiedziała jej, że widziała Felicjana nazajutrz po procesji i wymogła na nim przyrzeczenie, że nie zobaczy się z Anielką, dopóki nie otrzyma pozwolenia ojca. Było to właściwie pożegnanie, gdyż wiedziała, że ich małżeństwo nie może dojść do skutku.
Pokazała mu całą ohydę jego postępowania: kompromitował młodą dziewczynę bez możności poślubienia jej. Wykrzyknął, że prędzej umrze z tęsknoty, niż popełni nieuczciwość. Tego samego wieczora opowiedział ojcu o swej miłości.
— I co, mateczko?
— Widzisz, kochanie, będę mówić z tobą bez ogródek. Twoja siła woli wzrusza mnie, kochana moja, jesteś dzielna i wesoła wtedy, gdy serce ci pęka... Ale musisz mieć dużo odwagi, bardzo dużo... Spotkałam dziś księdza Cornille. Wszystko skończone. Jego Eminencja nie pozwala.
Oczekiwała wybuchu łez, ale Anielka, spokojna, choć blada, usiadła na swojem miejscu. Jasna lampa oświetlała dębowy stół i wielką starożytną kuchnię. Panowała cisza, dolatywało tylko lekkie syczenie wody w garnku.
— Nic nie jest skończone, mateczko. Opowiedz mi, ja mam prawo wiedzieć o wszystkiem, to są moje sprawy.
Uważnie słuchała opowiadania Hubertyny, która jednakże omijała niektóre szczegóły, niezrozumiałe dla nieznającej życia dzieweczki.
Jego Eminencja żył w ciągłym niepokoju od czasu, gdy przywołał do siebie syna. Nie widział go lat dwadzieścia, a teraz chłopiec stanął przed nim w pełni młodości, urody i siły, żywy portret tej, którą opłakiwał od lat. Niechęć do dziecka, które było przyczyną śmierci matki i to długie oddalenie go, było koniecznością. Teraz odczuł to i żałował, że go do siebie zawezwał. Dwadzieścia lat modlitw nie zabiło awanturniczego ducha. Widok syna, dziecka ukochanej kobiety, wzburzył cały pozorny spokój i wyrzeczenie się życia. Korzył się, bił się w piersi, łkał i płakał, że nie mógł pokonać uroczego obrazu wskrzeszonej w postaci syna ukochanej zmarłej.
Ksiądz Cornille cichym szeptem opowiadał Hubertynie, że Jego Eminencja całe noce przepędza we łzach i walkach wewnętrznych. Myślał, że zapomniał i pokonał namiętność. Niestety — powstała teraz jak burza, Co wieczór we włosiennicy, na kolanach starał się wygnać obraz nieodżałowanej zmarłej. Stała przed nim ciągle w całej krasie młodości i urody. Rozpoczęła się męka, jak nazajutrz po jej śmierci, i rozpaczał, pożądał jej, buntował się przeciwko Bogu, który mu ją zabrał. Wybuchła znowu cała spóźniona namiętność dojrzałego człowieka do młodziutkiej kobiety. Uspokajał się dopiero nad ranem, pełen pogardy i niesmaku dla siebie i świata. Jakże pragnął zniszczyć dziką namiętność, by odzyskać dawny spokój ducha i wiarę.
Biskup wychodził ze swego pokoju surowy i spokojny, zaledwie trochę bledszy. Wyznania Felicjana wysłuchał bez drgnienia. Odnajdywał siebie w tej młodzieńczej miłości syna. Uważał za swój obowiązek zabić w nim namiętność, by go uchronić od cierpień, przez które sam ginął teraz z rozpaczy. Romantyczna historja syna wywoływała w nim przerażenie. Co, biedna dziewczyna bez nazwiska, młoda hafciarka, ujrzana w świetle księżyca! Odpowiedział jednem słowem: „Nigdy!“ Felicjan rzucił mu się do nóg, prosił, błagał... Zbliżał się do ojca z drżeniem, bał się oczu podnieść na niego. Prosił na kolanach, by nie zagradzał mu drogi do szczęścia; chciał wyjechać z żoną daleko, majątek oddać na kościół. Pragnął tylko kochać i być kochanym. Jego Eminencja zadrżał. Ale dał słowo rodzinie Voincourt i nie złamie go. Felicjan odszedł zrozpaczony, lękając się, że wybuchnie otwartym buntem.
— Kochanie — zakończyła Hubertyna, widzisz, że musisz zapomnieć o tym młodym człowieku; chyba nie chcesz sprzeciwiać się woli biskupa... Przewidywałam to wszystko, niestety!..
Anielka słuchała spokojnie ze splecionemi na kolanach rękami. Widziała przed sobą całą scenę: Felicjana na kolanach, z czułością o niej mówiącego. Nie odpowiadała nic, rozmyślała w ciszy. Woda w garnku przestała się gotować i nic nie przerywało ciszy. Pogodny uśmiech ukazał się na jej ustach.
— Jego Eminencja pozwoli, gdy mnie pozna.
Tej nocy Anielka nie mogła zasnąć. Myśl, że biskup pozwoli, gdy ją pozna, nie dawała jej spokoju. Nie było w tem żadnej próżności. Czuła tylko, że miłość jest wszechmocna, że biskup, widząc, jak bardzo się kochają, nie zechce ich unieszczęśliwiać. Obraz biskupa stał przed jej zamkniętemi oczami. Cicha ciepła noc usypiała ją powoli. Nasłuchiwała przyjaznych głosów: drzew, strumyka, katedry. Zasnęła z myślą: — Jutro pomówię z biskupem.
Gdy się obudziła, krok ten wydał jej się prosty i naturalny. Prowadziła ją czysta, niewinna miłość, pełna odwagi i zaufania.
Wiedziała, że w sobotę przed wieczorem biskup modlił się zwykle w kaplicy Hautecocur. Nikt mu nie przeszkadzał, duchowieństwo szanowało jego samotność. Była właśnie sobota i Anielka zdecydowała się natychmiast. Tam w kaplicy zaczeka na biskupa. Haftowała ze swą zwykłą pogodą i uwagą, spokojna i pewna, że dobrze czyni. O czwartej, ubrana skromnie, jak zwykle, weszła do kościoła. Ciężkie wrota zamknęły się za nią.
Kościół był pusty. Jakaś kobieta klęczała w konfesjonale przed kaplicą św. Józefa. Anielka nagle zaczęła drżeć. Odgłos kroków przeraził ją. Czemu ścisnęło się jej serce? Była dotychczas tak silna i pewna swoich praw do szczęścia! A teraz bała się i drżała. Bez sił oparła się o balustradę kaplicy d’Hautecocur.
Kaplica ta była najciemniejsza z całej romańskiej części katedry. Jak pieczara, wykuta w skale, oświetlona była tylko witrażem z legendą świętego Jerzego. Szafirowe i czerwone szybki przepuszczały mroczne, liljowe światło. Ołtarz z białego i czerwonego marmuru, bez ozdób, podobny był do grobowca.
Ściany, pokryte kamiennemi nagrobkami, osadzonemi w murach, zachowały czytelne napisy.
Anielka czekała nieruchoma. Przeszedł zakrystjan, ale jej nie zauważył. Nieznajoma kobieta klęczała wciąż w konfesjonale. Oczy Anielki przyzwyczaiły się do mroku i machinalnie zaczęła odczytywać napisy. Powstały przed nią legendy rodu Hautecocur: Jan V Wielki, Raul III, Heróc VII, Laura i Balbina wzruszyły ją do łez. Były to „szczęśliwe zmarłe“. Laura zginęła, gdy po szlaku księżycowym chciała wejść przez okno do komnaty narzeczonego, a Balbinie pękło z radości serce w chwili powrotu męża z wojny. Obie powracały nocami do zamku. Anielka widziała je w ruinach, gdy z lekkim szelestem białych szat unosiły się o zapadającym mroku. O, jakże pragnęła umrzeć młodo, jak one, w chwili spełnienia się marzeń!
Jakiś hałas przerwał jej zamyślenie. To ksiądz zamknął drzwi konfesjonału i wyszedł przez zakrystję. Była zupełnie sama; kobieta zniknęła. Czekała już przeszło pół godziny, nie zdając sobie sprawy, ile czasu upłynęło.
Nowe imię przykuło jej wzrok: Felicjan III ten, który poszedł boso do Palestyny, spełniając ślub. Serce jej zabiło, stanął przed jej oczami Felicjan VII, potomek tych wielkich panów, ubóstwiany przez nią i uwielbiający ją nad życie. Przejął ją strach i duma. Czy możliwe, by cud się spełnił? Przed nią była płyta marmurowa z nowszych czasów zeszłego wieku, gdzie wielkiemi czarnemi literami wyryto: Norbert, Ludwik, Ogier, margrabia d’Hautecocur; książę de Mirande et de Rouvres, hrabia de Ferrieres, de Montègu, de Saint Marc, de Villemareuil, baron de Combeville, pan na Moramvilliers, kawaler czterech orderów, porucznik wojsk królewskich, wielkorządca Normandji i wielki łowczy dworu. Były to tytuły dziadka Felicjana, a ona w swej skromnej sukience robotnicy, z paluszkami, pokłutemi igłą, chciała poślubić wnuka zmarłego wielkiego pana.
Lekki odgłos kroków zwiastował nadejście Jego Eminencji. Wszedł do kaplicy wysoki, o szlachetnej postawie, wydatnym nosie i młodych pięknych oczach. Zpoczątku nie dojrzał jej. Ale, schylając się do ołtarza, zobaczył ją u swych stóp.
Anielka, osłabła ze strachu i, pełna czci, osunęła się na kolana. Wydawał jej się silnym jak Bóg i był panem jej losu. Przezwyciężyła się natychmiast i zaczęła mówić:
— Eminencjo, przyszłam tutaj... Biskup wyprostował się. Pamiętał ją... młoda dziewczyna, widziana w oknie, później na krześle w czasie procesji, mała hafciareczka, za którą syn jego szalał. Nie powiedział słowa. Czekał surowy i poważny.
— Przyszłam, by Jego Eminencja mogła mnie zobaczyć, zanim odepchnie mnie na zawsze.. Kocham, jestem kochaną i nic nie posiadam poza tą miłością, biedne dziecko, znalezione pod progiem tego kościoła... Nędzne małe stworzenie, które jednym palcem zgnieść można. Ale ileż łez!... Proszę o litość dla mego cierpienia. Przyszłam sama, by bronić swej miłości i swego szczęścia... Kocham i jestem kochaną... Czy to nie wystarcza?
Mówiła urywanemi zdaniami, czysta i niewinna, jak dziecko, szczerze i śmiało wyznawała swą miłość. Podniosła głowę.
— Kochamy się... On objaśnił pewno, jak się to stało. Ja nie wiem sama... Kochamy się, a jeśli to jest zbrodnią, to proszę nam przebaczyć, miłość przyszła zdaleka, z drzew, kamieni i wszystkiego co nas otacza. Gdy zrozumiałam, że go kocham, już było zapóźno... Czy można nas teraz rozłączyć?... Nigdy nie przestaniemy się kochać. Umrę z tęsknoty za nim, tak, jak i on żyć nie będzie mógł beze mnie. Zawsze czuję go obok siebie, nawet, gdy jest zdaleka... Uniósł ze sobą me serce... Proszę nam pozwolić kochać się.
Patrzał na nią, tak młodą, jasną i uroczą w skromnej sukience. Śpiewała hymn swojej miłości głosem, pełnym czaru. Kapelusz zsunął się z jej głowy, zajaśniały złote włosy. Przypominała teraz święte dziewice, rysowane w starożytnych mszałach, smukła, drobna, pełna niewinnego wdzięku.
— Spraw, panie, byśmy byli szczęśliwi!
Błagała teraz, zrozpaczona, że stoi wciąż zimny, niewzruszony. Ach, to spłakane dziecko u jego stóp! Ta jasna głowa tak żywo przypomniała mu utracone szczęście. Dwadzieścia lat pokuty nie wyrwało mu z serca wspomnienia ukochanej zmarłej, jej jasnych włosów i wdzięcznej szyi, całowanej namiętnie. Stała przed nim znowu i prosiła o litość dla miłości.
Anielka ze łzami mówiła dalej:
— O, Eminencjo, kocham go za wszystko, za ród jego i bogactwo. Chciałabym żyć z nim w zbytku i wspaniałości, nie widzieć łez i smutku. Widzę się w brokatach i złotogłowiu, okryta perłami i drogiemi kamieniami. Mam konie, powozy, przechadzam się po wielkich parkach w otoczeniu paziów. Eminencjo, czy to brzydko kochać go zato, że spełnił wszystkie moje dziecinne marzenia, deszcz złoty z bajek czarodziejskich.
Dumna, wyprostowana, stała teraz przed nim, śmiało patrząc mu w oczy. Odnajdywał w niej tamtą zmarłą, jej czar młodości, wdzięczny urok jasnego kwiatu. Ta historja miłosna rozdzierała mu zasklepione rany. Trawił noce w łkaniach i pokucie. Ale nic nie zdradzało jego męki. Niewzruszony, tłumił bicie serca; milczał i krył swe cierpienia pod pozorem obojętności.
— Litości, — błagała, — oddaję mój los w twe ręce, panie.
Nic nie mówił, stał wysoki i wyprostowany w swej czarnej sutannie wśród zapadającego mroku. Widziała tylko jego oczy, błyszczące gniewem, czy litością?
— Proszę, powiedz, panie, że dobrze zrobiłam, że przyszłam tutaj. Przecież pozwolisz nam kochać się.
Pocóż rozprawiać z tem dzieckiem. Przyczyny odmowy powiedział swemu synowi. To wystarczy. Nie mówił, bo nic nie miał do powiedzenia. Zrozumiała to widocznie, podniosła się, by ucałować jego dłonie, ale odtrącił ją szybkim ruchem. Krew napłynęła do jego bladej twarzy.
Z zaciśniętych ust wypadło jedno słowo:
— Nigdy!
Odszedł. Ucichły jego kroki.

Anielka leżała na kamiennych płytach kaplicy i długo łkała w głębokiej ciszy kościoła.

XI

Wieczorem Anielka opowiedziała Hubertom o swojej prośbie i odmowie biskupa. Była blada, lecz spokojna.
Hubert rozpaczał. Więc jego ukochane dziecko cierpiało? Miał pełne łez oczy, odczuwał zawsze do głębi serca jej wzruszenia i uczucia, związany z nią wspólną miłością dla legend i marzeń.
— Czemuś mi nie powiedziała? Poszedłbym z tobą i może mnie udałoby się zmiękczyć serce Eminencji.
Hubertyna wzrokiem nakazała mu milczenie. Trzeba było skorzystać ze sposobności, by pogrzebać to nieszczęsne marzenie. Uścisnęła czule dzieweczkę.
— Więc wszystko skończone, kochanie?
Anielka nie usłyszała; po chwili dopiero słowa matki dotarły do jej świadomości. Spojrzała w próżnię przed siebie i cicho odpowiedziała:
— Tak, mateczko.
Nazajutrz, jak zwykle, zasiadła przy krosnach. Napozór nic nie zdradzało w niej cierpienia. Ofiara była dokonana.
Nawet Hubert uwierzył w ten spokój i starał się wraz z żoną oddalić Felicjana. Młody człowiek nie buntował się otwarcie przeciwko ojcu; ale obietnicy, danej Hubertom nie dotrzymywał. Napisał; listy zostały przejęte. Pewnego ranka przyszedł, Hubert przyjął go na dole w sali i uprosił, by nie zakłócał spokoju Anielki, która wracała do równowagi, by usunął się i uchronił ją od cierpień i niepokoju. Felicjan przyrzekł cierpliwość. Miał nadzieję, że otrzyma pozwolenie ojca. Poczeka, będzie unikać otwartego buntu i nadal bywać w pałacu Voincourt. Odchodząc, prosił, by Hubert wytłumaczył Anielce, czemu przystaje na mękę chwilowego rozstania; czyni to tylko dla ich wspólnego dobra, w nadziei, że ją kiedyś pozyska.
Gdy Hubert opowiedział tę rozmowę swej żonie, Hubertyna spoważniała. Po namyśle spytała:
— Czy powtórzysz to dziecku?
— Powinienem.
Spojrzała na niego badawczo, później dodała:
— Zrób, jak ci sumienie dyktuje... Tylko, on łudzi się, ugnie się wreszcie przed wolą ojca, a nasze biedactwo umrze z rozpaczy.
Hubert zawahał się, niespokojny, pokonany. Postanowił nic nie powtarzać. Powoli uspokajał się, widząc pogodę i spokój Anielki.
— Widzisz, rana zabliźnia się, — mówiła Hubertyna. — Dziecko zapomina.
Nie zapomniała, tylko poprostu czekała. Upadła wszelka nadzieja, więc wróciła do myśli o cudach. Jeśli Bóg zechce, będzie szczęśliwą. Oddała się pod Jego opiekę, czekała, ufna, pokorna, by nadprzyrodzone siły zajęły się jej losem. Co wieczór czytała teraz znowu Legendę, zachwycona, jak w dzieciństwie, wierząc we wszystkie cuda i nagrody, przeznaczone dla dusz czystych a cierpiących.
Właśnie dekorator katedry obstalował u Hubertów bogaty haft na wstawienie do tronu biskupiego Jego Eminencji. Haft szerokości metr pięćdziesiąt, długości trzech metrów miał być oprawiony w rzeźbione drzewo i przedstawiał dwa anioły naturalnej wielkości, podtrzymujące koronę z herbem d’Hautecocur. Trzeba to było wykonać wypukłym haftem, wymagającym wiele starania i nawet siły fizycznej. Hubertowie chcieli odmówić, w obawie, by Anielka nie zmęczyła się i nie zasmuciła, haftując herby, które będą jej przypominać bolesne przeżycia. Ale Anielka nie pozwoliła odrzucić zamówienia i co rano brała się do pracy z zapałem. Zdawało się, że pragnie zmęczyć, złamać swe ciało, by zdobyć spokój.
W starej pracowni życie płynęło dawnym trybem, jakby serca nigdy nie zabiły tam żywiej. Hubert rysował, nabijał materje na krosna, a Hubertyna haftowała razem z Anielką. Wieczorami miały palce obolałe od pracy. Anielka podkładała tło grubemi szaremi nićmi, modelowała je i nadawała mu właściwe kontury. Później razem z Hubertyną pokrywały podkład złotemi nićmi, które tworzyły jakby płaskorzeźbę złotą, nieporównaną w blasku i kolorycie. Wokoło nich drzemały stare narzędzia hafciarskie, od wieków nieruszane: milczał mały kołowrotek, spało motowidło w ciszy i spokoju starożytnej pracowni.
Dnie mijały. Anielka od rana do wieczora łamała igły, które trudno było przepychać przez grube, woskowane nici podkładu. Zajęta była pracą przez cały dzień. Nie myślała o niczem. O dziewiątej upadała ze znużenia; kładła się natychmiast i zasypiała kamiennym snem. Gdy odpoczywała chwilę, dziwiła się, że Felicjana niema. Przecież powinien był wszystko przemóc i być przy niej. A może on również oczekiwał cudu? Żyła w ciągłej nadziei, że jutro przyniesie upragnioną zmianę. Czasami podnosiła głowę ze zdumieniem: — Co to, jeszcze nie? Nie buntowała się jednak. Wyciągała igłę miarowym ruchem, nie niecierpliwiąc się, gdy igła kaleczyła jej palce.
Hubertyna chciała oderwać Anielkę od pracy, a że nadchodziła pora prania, zmusiła ją do porzucenia krosien i do zajęcia się bielizną na świeżem powietrzu. Matka Gabet przyszła do pomocy. Koniec sierpnia był wspaniały, gorący, ale na polu Clos-Marie pod cieniem drzew panował miły chłód i Anielka przepędziła pierwszy dzień wesoło, zanurzając bieliznę w chłodnej wodzie, ciesząc się drzewami, trawą, strumykiem, całem ukochanem otoczeniem, pełnem szczęścia i radości.
Tu poznała Felicjana, tu widziała jego tajemniczą postać w księżycowem świetle; tu przyniósł jej uniesiony przez wodę kaftanik. Co pewien czas rzucała spojrzenie na zamkniętą furtkę Opactwa; może otworzy się znowu, jak wtedy, i Felicjan zaprowadzi ją do swego ojca!... Nadzieja jej nie opuszczała.
Ale nazajutrz, matka Gabet, rozwieszając bieliznę z Anielką, nagle powiedziała:
— Podobno biskup żeni swego syna.
Młoda dziewczyna osunęła się na kolana w trawę pod wrażeniem tych słów. Serce jej zabiło.
— Tak, tak, podobno na jesieni ślub. Żeni się z panną Voincourt. Onegdaj postanowiono ostatecznie.
Klęczała, nie umiała zebrać myśli. Nowina nie zdziwiła jej. Matka ją uprzedziła. Ale nie przyszło jej na myśl, że Felicjan w chwili słabości pogodzi się z wolą ojca i ożeni z tamtą bez miłości. Wtedy stracony będzie dla niej!... Spełni obowiązek, ale unieszczęśliwi ich oboje. Spojrzała na furtkę i zbudziła się w niej chęć, by wyrwać kraty. O, pobiec do Felicjana, dodać mu sił i odwagi do wytrwania!
Machinalnie, by ukryć zmieszanie, odpowiedziała starej:
— A, żeni się z panną Klarą; piękna i podobno dobra.
Pójdzie do niego, gdy Matka Gabet odejdzie. Dość czekała, złamie słowo. Jakiem prawem odsuwano ich od siebie? Wszystko sprzyjało ich miłości: katedra, strumyk, stare dęby. Tutaj powstało ich kochanie, stąd zabierze go ze sobą daleko, tak daleko, by ich ludzie nigdy nie odnaleźli.
— Już skończyłam — powiedziała stara, rozwieszając ostatnie sztuki bielizny. Za dwie godziny wszystko będzie suche... Dowidzenia panience.
Stojąc pośrodku rozłożonej i rozwieszonej bielizny, Anielka myślała teraz o tym dniu pamiętnym, gdy wśród rozrzuconych przez wiatr serwetek i prześcieradeł, serca ich kochające a niewinne oddały się sobie. Czemuż przestał przychodzić? Czemu niema go tutaj? Ale za chwilę będzie tylko do niej należał. Bez słowa wyrzutu stanie przed nim, a on na jej widok odzyska odwagę i siłę woli. Wywalczy ich szczęście.
Minęła godzina, a Anielka nie mogła zdobyć się na otwarcie furtki. W głębi jej duszy odzywał się jakiś głos, który nie pozwalał na ten czyn. Walka przerażała ją. Pobiec ku ukochanemu wydawało jej się prostem, a jednak nie mogła się zdecydować! Postanowiła namyślić się jeszcze przez noc. Odchodząc, rzuciła na pole ostatnie spojrzenie. Zmrok zapadał i zdawało się, że Clos-Marie, ciemne i ponure, odmawia jej swej pomocy!
Minęło jednak wiele nocy, a Anielka nie powzięła żadnego postanowienia.
Wierzyła, że jest kochana. Myśl ta dodawała jej otuchy. Serduszko jej pełne było teraz bezbrzeżnego miłosierdzia, nędza i cierpienia wywoływały łzy w jej oczach. Jej biedacy wyzyskiwali ją teraz; stary ojciec Mascart kazał sobie przynosić tytuń, a Antosia z młyna tańczyła na wiejskich balach w sukniach panienki. Aż pewnego dnia, gdy Anielka szła do żebraczek, niosąc obiecane im wczoraj koszule, zobaczyła zdaleka wchodzące do młyna panie de Voincourt z Felicjanem.
Wróciła zrozpaczona do domu.
W kilka dni później zobaczyła ich, wchodzących do innych jej protegowanych; ojciec Mascart także opowiedział o wizycie młodego człowieka z dwiema damami.
Przestała teraz odwiedzać swoich biedaków, Felicjan zabrał jej ich i oddał w opiekę tamtym. Nie wychodziła więcej z domu, obawiając się go spotkać. Niewysłowione cierpienie przenikało jej serce, umierała z rozpaczy, życie uciekało z niej kropla po kropli.
Po jednem takiem spotkaniu, wykrzyknęła z przerażeniem:
— On mnie nie kocha!
Widziała przed sobą Klarę de Voincourt, wysoką, piękną, i Felicjana o smukłej, dumnej postawie. Dobrani byli oboje, piękni i rasowi. Wyglądali już teraz jak małżeństwo.
— Nie kocha mnie, nie kocha!...
Znikła jej wiara i możność patrzenia trzeźwo na rzeczy. Wczoraj wierzyła i ufała, dziś wiara jej leżała w gruzach i ogarnęła ją rozpacz opuszczenia. Nie być kochaną, to najstraszniejszy ból i cierpienie. Dotychczas oczekiwała cudu, razem z wiarą opuściła ją siła woli i spokój. Rozpoczęła się bolesna walka.
Zpoczątku powiedziała sobie, że jest zbyt dumna, by go kochać jeszcze. Udawała obojętność, haftując z zapałem rodowe oznaki d’Hautecocurów. Ale serce jej ściskało się z bólu i ze wstydem czuła, że kocha go wciąż, kocha coraz więcej. Przez cały tydzień nitka za nitką haftowała herby, szarpiąc swe zbolałe serce. Lśniło złoto i srebro, a łzy smutku i opuszczenia zalewały jej oczy. Myślała wciąż o nim, stał przed nią w blasku swej rodowej sławy. Wyszywając czarnym jedwabiem na srebrnej wstędze dewizę: „Jeśli Bóg chce, ja chcę“ — zrozumiała, że nie może się przemóc, nie może go zapomnieć; zabrał jej serce na wieki. Łzy stały w jej oczach, gdy machinalnym ruchem wyciągała igłę.
Anielka walczyła rozpaczliwie, pragnąc za wszelką cenę zabić w sobie tę beznadziejną miłość. Czasami chciała biec ku niemu, rzucić mu się w ramiona i podbić go na zawsze. Chwilami zdawało jej się, że odniosła nad sobą zwycięstwo, że ogarnia ją cisza i spokój wyrzeczenia. Nagle znowu krew zaczynała się w niej burzyć: zdrowie i młodość brały górę. Nie zniesie więzów posłuszeństwa i pokory! Niema obowiązku!... trzeba żyć chwilą. Odzywała się w niej dziedziczna duma i gwałtowne namiętności nieznanego pochodzenia. Przygotowywała ucieczkę; pobiegnie do zamkniętego parku biskupa... Niepokój wracał znowu, męka niepewności i wahania. Mijały straszne godziny w cierpieniu, buncie i bojaźni grzechu. Traciła siły w walce ze swem sercem.
Pewnego wieczora pomyślała o swojej książeczce z Przytułku, pełna rozpaczy, że nie może przemóc swej miłości. Przerzuciła ją kartkę za kartką z pokorą i smutkiem. Ojciec i matka nieznani; zupełne opuszczenie, data i numer. Powstały przed nią wspomnienia łąk i pól, gdzie pasła krowy; wizyty kwartalne nadzorcy i lekarza; ciężka choroba, spalone buciki... Był to dziennik jej nędzy. Zaniosła się gorzkim płaczem, gdy przeczytała sprawozdanie z rozcięcia naszyjnika, który nosiła do sześciu lat. Były to kościane korale, spięte srebrną płytką z datą wejścia do zakładu i numerem. Odczuwała, że to jest obroża niewolnicza i nienawidziła jej instynktownie. To też trudno sobie wyobrazić jej radość, gdy w obecności mera nadzorca rozciął naszyjnik i zastąpił go opisem jej powierzchowności. A jednak czuła jeszcze ciągle na szyi tę nienawistną obrożę, wrosłą jej w ciało! Uciekła na górę do swego pokoju, łkając i rozpaczając. Jeszcze dwa razy książeczka ocaliła ją od buntu. Później znikła i ta siła.
Walczyła ze sobą. Czytała Legendę, by się uspokoić. Ale teraz nic już nie rozumiała. Cuda zadziwiały ją, widma i cienie wydawały się dalekie i bezsilne. Często w ciemnościach budziła się nagłe ze drżeniem, składała ręce i szeptała: „Boże, czemuś mnie opuścił?“ Bała się, że ulegnie pokusie i pobiegnie do Felicjana. Wszystko ją opuściło, nie słychać było żadnych odgłosów z zaświata, żadnych szeptów, ani dźwięków. Wszystko zamarło: Clos-Marie, strumyk, brzozy i trawy, wielkie dęby z parku biskupiego i nawet stara katedra. Nic nie pozostało z dawnych marzeń. Anielka, bezsilna jak pierwotne chrześcijanki, przytłoczona była grzechem dziedzicznym, gdy zabrakło jej pomocy nadludzkiej. Zło powstało i triumfowało. Bez otuchy i pomocy popchnie ją do zguby! — Boże, czemuś mnie opuścił? — szeptała, klęcząc na wielkiem swem łóżku.
Dotychczas zwykle w chwili zwątpienia spływała na nią łaska niebieska. Nadchodziło złudzenie. Bosemi nogami biegła do okna i wpatrywała się chciwie w ciemność. Znowu słyszała głosy i czuła wokoło siebie obecność nieziemskich istot, które otaczały ją swą opieką. Odpoczywała, uspokajała się i umacniała w swem postanowieniu dotrzymania danego słowa, choćby miała umrzeć z rozpaczy. Później, złamana, kładła się spać ze straszną myślą, że jutro może zabraknąć sił do dalszej walki.
Rzeczywiście, od czasu, jak nie czuła się kochaną, ogarnęła ją niezmierna słabość. Nikła z dnia na dzień. Zaczęła się ta dziwna choroba od duszności i zawrotów głowy. Często musiała opuszczać igłę i odpoczywać chwilę. Później przestała jeść; wypijała trochę mleka, a chleb swój chowała i oddawała kurom sąsiadów, by rodzice nie niepokoili się brakiem apetytu. Zawezwany lekarz nie umiał określić choroby; kazał używać więcej ruchu. Była teraz tak słaba, że musiała się opierać na obu rękach, schodząc ze schodów. Ale udawała silną, gdy na nią patrzono i chciała koniecznie skończyć swój haft. Małe jej rączki poruszały się z trudnością i już nie miała nawet sił do wyciągania igły.
Pewnego dnia Hubertowie wyszli i zostawili Anielkę samą nad krosnami. Hubert wrócił pierwszy i zastał dzieweczkę, leżącą na ziemi, omdlałą. Podniósł ją i próbował przywrócić do przytomności.
— Kochanie moje!... Odpowiedz mi, najdroższa...
Otworzyła oczy i ze smutkiem patrzała na niego. Tak jej było dobrze, poco ją budził z omdlenia...
— Co tobie, dziecko? Więc kochasz go jeszcze?
Nie odpowiadała. W jej wzroku malował się głęboki smutek. Wziął ją na ręce, zaniósł do jej pokoju i położył na łóżku. Leżała teraz cicha, blada, przezroczysta; ból przeszywał jego serce.
— Czemuś mi nic nie powiedziała? Jabym ci go przyprowadził!
Nic nie mówiła. Powieki miała spuszczone, zdawało się, że zasypia. Patrzał przez chwilę na jej wynędzniałą twarzyczkę i serce ściskało mu się z bólu. Zeszedł na dół, słysząc kroki powracającej żony.
Opowiedział natychmiast Hubertynie, że znalazł dziecko zemdlone, w rozpaczliwym stanie.
— Omyliliśmy się. Ona wciąż myśli o nim i umrze z tęsknoty. Nie mogę sobie przebaczyć, że odsunęliśmy ich od siebie, i to kłamstwem! Jakto, czyż nic jej nie powiesz, pozwolisz jej tak cierpieć?
Hubertyna milczała, blada, zrozpaczona. On, podniecony, gorączkowo poruszał rękami, nie mogąc się uspokoić.
— Powiem jej, powiem, że Felicjan kocha ją, że my prosiliśmy go, by nie powracał. Każda jej łza pada mi na serce. To zabójstwo! Chcę, żeby dziecko było szczęśliwe.
Zbliżył się do żony, rozdrażniony jej milczeniem.
— Kochają się, nic nie powinno istnieć poza ich miłością. Szczęście trzeba osiągnąć za wszelką cenę.
Hubertyna powoli zaczęła mówić cichym głosem:
— Niech ją zaślubi wbrew woli ojca!... Ty to radzisz i myślisz, że miłość wystarczy, że będą szczęśliwi!...
I tym samym cichym głosem, pełnym smutku, ciągnęła dalej:
— Wracając, wstąpiłam na cmentarz, jeszcze raz uklękłam na tem samem miejscu i modliłam się długo.
Hubert zbladł. Znał dobrze to miejsce na cmentarzu, gdzie szli oboje z żoną płakać i prosić o przebaczenie nieprzejednaną zmarłą. Oczekiwali wciąż łaski w postaci dziecka; ale nie przychodziło, nadzieja była coraz słabsza; uparta matka ukarała ich surowo, zabierając pierwsze maleństwo i nie dając nadziei na przyszłość.
— Długo modliłam się, — powtórzyła Hubertyna, — myślałam, że rozpoczyna się we mnie nowe życie.
Hubert patrzył na nią z niepokojem.
— O nie, nie, już za późno, wszystko stracone.
Zadrżał.
— Oskarżasz mnie?
— Tak, oboje jesteśmy winni. Zmarnowaliśmy życie.
— Więc nie jesteś szczęśliwa?
— Nie, nie jestem szczęśliwa. Kobieta, nie mająca dziecka nie może być szczęśliwa... Miłość nie wystarcza...
Upadł na krzesło wyczerpany, z oczami, pełnemi łez. Jeszcze nigdy nie wyrzucała mu tej pustki w ich życiu, przeciwnie, starała się go pocieszyć, gdy jakiś nieświadomy wyrzut zmartwił go. A teraz stała przed nim i, widząc jak cierpi, nie zrobiła ani jednego kroku ku niemu. Płakał głośno.
— Więc skazujesz to biedactwo na śmierć... Nie chcesz, by go zaślubiła i cierpiała tak jak ty!
Skłoniła głowę,.
— Ona umrze z tęsknoty... Czy chcesz jej śmierci?
— Lepiej śmierć, niż złe życie.
Wyprostował się i objął ją ramieniem. Razem łkali, przytuleni do siebie. On poddał się jej rozumowaniu, ona w jego objęciach czerpała odwagę i siłę. Rozstali się zrozpaczeni, zachowując bolesne milczenie; los ich ukochanego dziecka był przesądzony; jeśli Bóg zechce, śmierć tylko skróci jej cierpienia.
Od tego dnia Anielka nie schodziła już do pracowni; w głowie jej się kręciło, nogi odmawiały posłuszeństwa. Zpoczątku dochodziła do balkonu, trzymając się mebli, później przenosiła się z łóżka na fotel. Ale i ta podróż ją męczyła. Nie przestawała jednak pracować; wypukły haft był teraz dla niej zbyt wyczerpujący, więc wyszywała kwiaty z natury cieniowanym jedwabiem. Bukiet stał przed nią, malwy i hortensje, kwiaty bez zapachu i Anielka często odpoczywała, wpatrując się w nie, gdyż nawet cienki jedwab męczył jej paluszki. W dwa dni zrobiła jeden tylko kwiat, ale nie odkładała ukochanej roboty, chciała haftować do ostatniego tchnienia.
Blada, szczupła, była już tylko cieniem o nieziemskiej piękności.
Poco walczyć dłużej? Felicjan nie kocha jej. Umierała, pewność ta zabijała ją. Nie kocha jej, może nigdy nie kochał. Póki miała zdrowie i siły, walczyła ze swem sercem, by nie pobiec do niego. Teraz chora, bezsilna, musiała zrezygnować. Wszystko było skończone.
Pewnego ranka, gdy Hubert usadowił ją na fotelu i podsunął jej poduszkę pod bezwładne nóżki, powiedziała z uśmiechem:
— O, teraz już będę spokojna i grzeczna; nie ucieknę do niego.

Hubert zeszedł prędko nadół, lękając się, że wybuchnie płaczem.

XII

Tej nocy Anielka nie mogła usnąć. Hubertowie położyli się już, północ dochodziła. Z szalonym wysiłkiem Anielka podniosła się i zawlekła do okna, przejęta trwogą przed bliską śmiercią.
Dusiła się. Z trudem otworzyła okno. Ziemia była wilgotna, deszczowa. Anielka upadła na fotel przed małym stolikiem, na którym przez całą noc paliła się teraz lampa. Leżał tam tom Legendy i stały w wazonie kwiaty, które kopjowała. Przysunęła krosna i zrobiła parę ściegów bezsilnemi rączkami. Ponsowy jedwab krwawym śladem widniał między jej paluszkami i zdawało się, że to krew wypływa z niej kropla za kroplą.
Ale teraz nagle ogarnął ją sen. Głowa, oparta o fotel, osunęła się na prawe ramię. Trzymała jedwab w rączkach i zdawaćby się mogło, że haftuje jeszcze. Spała spokojnie w jasnej bieli pokoju. Światło oblewało swym blaskiem wielkie łóżko i tylko stare meble odcinały się ciemną żałobną plamą na białem tle pokoju.
Dał się słyszeć lekki szelest. Na balkonie zjawił się Felicjan, drżący i blady. Ujrzał ją w fotelu. Ból ścisnął mu serce, ukląkł i wpatrywał się w nią z niewypowiedzianym smutkiem. Choroba ubrała ją w nieziemski wdzięk. Miała urok anioła, ulatującego ku niebu, i czar świętych, bezcielesnych dziewic. Patrzył w nią wzruszony i zrozpaczony. Nie budziła się.
Powiał na nią widocznie oddech Felicjana. Otworzyła oczy. Nie ruszała się z miejsca, myślała, że to sen. Poznawała go, choć był zmieniony, ale bała się, że widzi go w marzeniu, a przebudzenie znowu powiększy jej cierpienie.
Wyciągnął ręce.
— Kocham cię, ukochana... Mówiono mi, żeś słaba. Więc przybiegłem, oto jestem, kocham cię.
Drżała, przesunęła paluszki po powiekach.
— To ja.. Jestem u twoich stóp... Kocham cię.
Okrzyk wydobył się na jej usta.
— To ty, nie spodziewałam się już, że przyjdziesz...
Dotykała go drżącemi rękami, jakby chcąc upewnić się, że to nie senne marzenie.
— Kochasz mnie. I ja cię kocham tak, jak nie myślałem, że kochać można!
Była to chwila zupełnego szczęścia: odurzeni, zapomnieli o wszystkich cierpieniach, przejęci szczęściem wzajemnej miłości. Nie było przeszkód, ani smutku, wszystko rozpłynęło się bez śladu w ich czystym uścisku.
— O, panie ukochany, spełniło się moje jedyne marzenie, ujrzałam cię przed śmiercią!
Podniósł głowę, w jego oczach było przerażenie.
— Umrzeć! Nie chcę... kocham cię, jestem przy tobie!
Uśmiechała się.
— O, mogę umrzeć, kiedy wiem, że mnie kochasz. Nie boję się, zasnę spokojnie na twojem ramieniu, Powiedz jeszcze, że mnie kochasz.
— Kocham cię, będę cię kochać wiecznie.
— Tak, wiecznie kochać się będziemy.
Anielka w zachwyceniu patrzyła przed siebie. Oprzytomniała powoli z wybuchu szczęścia. Dziwiła się:
— Jeśli mnie kochasz, czemuś nie przyszedł?
— Twoi rodzice powiedzieli mi, że mnie już nie kochasz. Ogarnęła mnie rozpacz. Gdym się dowiedział o twej chorobie, postanowiłem przyjść, choćby mnie nawet wygnano z tego domu.
— Matka powiedziała mi także, żeś mnie przestał kochać. Spotkałam cię z tą panną, myślałam, że poddałeś się woli biskupa.
— Nie, czekałem.
Nastała cisza. Anielka podniosła się na fotelu, w oczach miała błyski gniewu.
— Więc oszukano nas, by rozdzielić! Kochaliśmy się, mogliśmy umrzeć z tęsknoty? Ale to zwalnia nas z danego słowa. Jesteśmy wolni!
Gniew dodał jej sił. Myślała, że marzenie jej zginęło, a odnalazła je jasne i promienne! Nie przestali się kochać, ludzie ich rozdzielili! Ten triumf podniecał ją, zniewalał do otwartego buntu.
— Jedźmy — powiedziała.
Chodziła po pokoju, pełna sił i energji. Wyjęła z szafy płaszcz, okryła się nim.
Felicjan krzyknął z radości. Wypowiedziała jego życzenie, nie miał odwagi tylko sam o to prosić. Zniknąć, uciec, i to natychmiast, nie myśląc i nie zastanawiając się nawet!
— Jedźmy, ukochana. Wiem, gdzie dostaniemy powóz. O świcie będziemy daleko, tak daleko, że nikt nas nie dogoni.
Podniecona chodziła po pokoju, otwierała i zamykała szuflady, nic z nich nie wyjmując. Od tygodni starała się wyrwać Felicjana ze swego serca, nawet chwilami zdawało jej się, że jej się udało, i ta straszna praca była niepotrzebna. Nie, nigdyby nie miała dość sił! Kochali się, więc musieli się pobrać, żadna siła nie rozdzieli ich!
— Co mam zabrać?... Jakaż ja byłam głupia! Kłamali... umarłabym i nie zawezwaliby cię... Czy mam wziąć cieplejszą sukienkę? Włożyli mi w głowę różne głupstwa: Dobro, zło, co można robić, a czego nie... Kłamią, prawda? Jedynem szczęściem jest kochać i być kochanym. Panie ukochany, ty jesteś wszystkiem dla mnie, w tobie szczęście moje. Rób ze mną, co zechcesz!
Odżyły w niej dziedziczne grzechy: duma i gwałtowność. Widziała przed sobą porwanie, ucieczkę w ramionach księcia z bajki. Ogarnął ją szał radości. O, być tylko we dwoje, uciec, zginąć w uścisku!...
— Nic nie zabiorę, prawda? Poco?
Niecierpliwił się, czekał przed drzwiami.
— Nie, nie... Jedźmy prędko.
— Jedźmy.
Odwróciła się, by rzucić na pokój ostatnie spojrzenie. Lampa paliła się na stole, bukiet kwiatów stał przy niej. Na krosnach czerwieniła się malwa. Pokój wydawał się napełniony blaskiem. Zadrżało jej coś w piersi, zachwiała się i oparła o fotel.
— Co to? — spytał niespokojnie Felicjan.
Nie odpowiadała. Oddychała z trudnością. Siły opuściły ją, musiała usiąść.
— To nic, chwilę odpocznę i pojedziemy.
Milczeli. Patrzała teraz wokoło, jakby z żalem. Nie zdawała sobie sprawy, co ją tu zatrzymuje. Może ta biel; zawsze kochała biały kolor.
— Jeszcze chwilka, jeszcze chwilka i pojedziemy, panie ukochany.
Nie podnosiła się już jednak. Niespokojny, ukląkł przed nią,.
— Czy cierpisz, czy nie mogę ci ulżyć? Może ci zimno, rozgrzeję w moich dłoniach twoje małe nóżki, by mogły pójść ze mną.
Pochyliła głowę.
— Nie, nie zimno mi, mogę chodzić... Poczekaj chwilkę.
Czuł, że niewidzialne więzy przykuwają ją tak mocno, że za chwilę nie będzie w stanie wyrwać jej stąd. A jeśli nie zabierze jej natychmiast, to nazajutrz zacznie się straszna walka z ojcem, przed którą cofa się od tygodni. Zaczął prosić gorąco:
— Na drogach ciemno teraz i cicho, powóz uniesie nas w dal, przytulonych do siebie. Chłód nocy nie dosięgnie cię; później pojedziemy w słońcu do kraju szczęścia i radości. Żyć będziemy, ukryci w wielkim ogrodzie, gdzie kwiaty będą wielkie jak drzewa, a owoce słodsze od miodu. Będziemy kochać się codzień więcej i żyć pocałunkami w kraju wiecznej wiosny.
Drżała, oszołomiona płomienną miłością. Omdlewała pod wrażeniem tych słów.
— O, za chwilę...
— Gdy cię zmęczą podróże, wrócimy tutaj, odbudujemy zamek d’Hautecocur i tam spędzimy życie. To moje marzenie. Cały majątek poświęcę na to. Stary zamek znowu górować będzie nad doliną. Zamieszkamy w środkowem skrzydle między dwiema wieżami, przepych dawnych czasów będzie nas otaczać. Zbrojna świta i tłum paziów strzec nas będzie. Od świata oddzielą mury o piętnastu stopach grubości. Słońce zachodzi za wzgórzami, my wracamy z polowania na białych koniach. Grają rogi, opuszcza się most zwodzony, wjeżdżamy... Przyjmujemy królów i rycerstwo. Łoże nasze stoi na wzniesieniu, pod baldachimem. Zasypiamy w purpurze i złocie.
Drżąca, uśmiechała się teraz bolesnym uśmiechem. Machinalnym gestem ręki usuwała z przed oczu czarowne obrazy. Wyciągnął ku niej ramiona.
— Bądź moją, bądź moją... Uciekajmy, zapomnijmy o wszystkiem!
Odsunęła się nagłym ruchem i wykrzyknęła:
— Nie mogę, nie mogę!
Jeszcze jednak walczyła ze sobą.
— Chwilkę jeszcze, może to przejdzie... Myślałam dotychczas, że mi łatwo będzie odejść z tobą w ten cudny, daleki świat, do starego książęcego zamku! Chciałabym móc okazać ci całą głębię mojej miłości. A tu jakby drzwi się zamknęły, nie mogę odejść.
Chciał przemówić, ale przerwała.
— Nie, nie, nie mów nic... To dziwne, gdy słyszę twe dobre, czułe słowa, strach mnie przenika, Nie mogę słuchać...
Powoli chodziła po pokoju. On, zrozpaczony, milczał.
— Myślałam, że cię nie kocham już, ale omyliłam się. Gdy cię ujrzałam u moich nóg, serce zabiło mi, byłam gotowa pójść wszędzie za tobą. A teraz nie wiem, czemu nie mogę opuścić tego pokoju, przykuta niewidocznemi więzami.
Stanęła przy łóżku, wróciła do szafy; patrzała teraz z bólem na białe ściany, biały sufit; wszystko to stanowiło część jej istoty i nie miała sił rozstać się z temi przedmiotami. Oczy jej przyciągnął teraz kwiat na krosnach; nie skończy go nigdy, jeśli ucieknie jak winowajczyni. Stanęły przed nią lata pracy, lata, pełne ciszy, spokoju i uczciwości. Odtrącała od siebie myśl grzechu; cichy domek Hubertów ze swem pracowitem, czystem życiem, zdala od świata, wywarł na niej niezatarte piętno.
Czas upływał, Felicjan chciał przyśpieszyć wyjazd.
— Chodź prędzej, wkrótce będzie za późno.
Rozjaśniło się już, Anielka zawołała:
— Za późno! Już nie mogę pójść. Byłabym kiedyś objęła cię ramionami i poszła za tobą. Ale zmieniono mnie. Nie jestem ta sama. Czy nie słyszysz, że pokój cały woła, bym została. Muszę być posłuszną.
Próbował zabrać ją bez słów, jak zbuntowane dziecko.
— Nie, nie. Złamano we mnie dumę. Pokora i posłuszeństwo wzięły górę. Odtąd jestem pokonana. O, ukochany, uwielbiam cię! Ale nic nie możemy uczynić dla naszego szczęścia! Trzeba być posłusznym.
Zbliżył się teraz do niej. Anielka stanęła przed otwartem oknem.
— Nie zmuszaj mnie, bym się z okna rzuciła. Posłuchaj, ukochany, całe otoczenie rozmawia teraz ze mną i prosi, bym nie złamała naszego życia, oddając ci się wbrew woli twego ojca. Ten dźwięczny głos — to szmer strumyka, drzewa, trawy; wielkie dęby — to cały ten święty zakątek, gdzie upłynęło me życie. Ten poważny odgłos — to moja stara przyjaciółka-katedra. Znam każdy dźwięk jej kolumienek, dzwonków i rzeźb. Słyszę ją, powtarza mi, że nadzieja żyje zawsze, że miłość zwycięży! Posłuchaj, powietrze pełne jest szeptów: to moje towarzyszki, święte dziewice, przybiegły do mnie, niewidzialne.
Podniosła dłoń z uśmiechem. Dziewice z Legendy powstały przed jej zachwyconemi oczami: Agnieszka w płaszczu złocistych włosów, z obrączką księdza Paulina na palcu, Barbara, Genowefa z barankiem, Cecylja, Agata o wyrwanych piersiach, Elżbieta, żebrząca na drogach, Katarzyna triumfująca. Unoszą się przed nią święte dziewice z rozdartem łonem przez żelaza katów, a mleko płynie z ich ran miast krwi. Ciemności rozjaśniają się od blasku ich skrzydeł. Ach! umrzeć niewinną, jak one, w pierwszym pocałunku ukochanego!
— Anielko, poświęcasz mnie dla marzenia!
— Marzenie... — wyszeptała.
— Ty sama stworzyłaś te widma; chodźmy a widma zamilkną.
— O, nie, niech mówią, niech mówią coraz głośniej. One mi dają siłę, by wytrwać. Jeśli to tylko marzenie, to wszystko jedno, bo ocala mnie od grzechu. O, poddaj się, poddaj jak ja. Nie pójdę już z tobą.
Wyprostowała się, silna postanowieniem.
— Ależ okłamano nas, rozdzielono?
— To nie usprawiedliwia naszego grzechu.
— Nie kochasz mnie już, straciłem twe serce.
— Kocham cię, walczę dla nas, dla naszego szczęścia i naszej miłości. Twoją będę, jeśli twój ojciec zezwoli.
— Nie znasz mego ojca. Nikt nie może złamać jego postanowienia. Powiedz, czy wszystko skończone między nami? Czy mam być posłusznym, gdy ojciec rozkaże mi poślubić Klarę de Voincourt?
Anielka z jękiem osunęła się na krzesło.
— Odejdź, nie bądź okrutny... Poco wróciłeś? Już przyzwyczaiłam się do mego nieszczęścia, myślałam, że mnie nie kochasz. A tymczasem, kochasz mnie, a męka rozpoczyna się znowu... Jak teraz to przeżyję?
Powtórzył, myśląc, że wola jej słabnie:
— Jeśli ojciec zażąda, bym ją poślubił?...
Walczyła z cierpieniem, serce rwało się w niej na strzępy, resztkami sił dowlekła się do stołu, zostawiając mu wolne przejście.
— Trzeba być posłusznym...
Stał już przed oknem, odchodził.
— Przecież umrzesz z bólu! — wykrzyknął.
Z uśmiechem wyszeptała:
— O, już tak niewiele do śmierci brakuje.
Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, bladą, lekką, przezroczystą jak cień. Potem, z rozpaczliwym gestem, znikł w ciemnościach.
Wyciągnęła za nim ramiona. Łkania wstrząsały jej ciałem. Zimny pot pokrył jej czoło. Boże, wszystko skończone, nie ujrzy go nigdy więcej! Nogi chwiały się pod nią, ledwie mogła dowlec się do łóżka.
Nazajutrz znaleziono ją umierającą.

Lampa zgasła, pokój oblany był jasnością świtu.

XIII

Anielka umierała. Był jasny, zimowy ranek, pełen słońca. Nieprzytomna od wczoraj, leżała w swem wielkiem łożu z zamkniętemi oczami. Jasne włosy okalały bladą twarzyczkę i, gdyby nie lekki oddech, poruszający jej pierś, zdawaćby się mogło, że już nie żyje.
Wczoraj Anielka wyspowiadała się i przyjęła Komunję Świętą. Wieczorem, czując zbliżającą się śmierć, zapragnęła, by ją opatrzono Sakramentami Świętemi. Parę chwil przed utratą przytomności wyszeptała to życzenie; ale trzeba było czekać do rana. Teraz ksiądz Cornille miał nadejść za chwilę.
Wszystko było przygotowane. Hubertowie nakryli stół białym obrusem. Po obu stronach krucyfiksu paliły się gromnice w srebrnych świecznikach, przyniesionych z salonu. Stała woda święcona i kropidło, dwa talerze, jeden z kawałkami waty, drugi z papierowemi różkami do zawijania. Wielkie pęki róż zdobiły stół przecudną bielą. Anielka leżała nieruchomo.
Lekarz uprzedził już rano, że dzieweczka nie przeżyje dnia. Może zasnąć, nie odzyskawszy przytomności. Hubertowie oczekiwali zrezygnowani. Wierzyli, że Bóg powołał ją do siebie, by nie wpadła w grzech. Nie żałowali swego postępowania i poddawali się woli Boskiej. Ale cierpieli bezgranicznie. Przez cały czas choroby sami pielęgnowali ją i nie opuszczali na chwilę. I teraz oboje w tej ostatniej chwili siedzieli przy konającej.
Hubert machinalnie otworzył drzwiczki pieca, który monotonnem huczeniem przerywał ciszę. Rozległ się dźwięk dzwonu. Widocznie ksiądz Cornille wychodził z kościoła z Olejami Świętemi. Hubertyna zeszła nadół, by go przyjąć na progu. Upłynęło parę minut i gwar napełnił wąskie schody. Hubert zadrżał, zdumiony i padł na kolana.
Zamiast oczekiwanego księdza, wchodził do pokoju Jego Eminencja biskup w koronkowym rokiecie z fioletową gwiazdą, niosąc w ręku srebrne naczynie z Olejami Świętemi. Za nim szedł ksiądz Cornille z krucyfiksem i księgą obrządków. W drzwiach biskup powiedział uroczystym głosem:
— Pax huic domui.
— Et omnibus habitantibus in ea, — dodał ciszej ksiądz.
Za nimi weszła Hubertyna, drżąca i wzruszona, i uklękła obok męża. Oboje zaczęli się modlić gorąco.
Nazajutrz, po widzeniu z Anielką, gwałtowna scena miała miejsce między Felicjanem a jego ojcem. Z samego rana Felicjan wpadł do kaplicy, gdzie po ciężkiej bezsennej nocy biskup się modlił. Nagły bunt wybuchł w sercu Felicjana i zerwał tamy posłuszeństwa i pokory. Stanęli przed sobą, obaj pełni dumy i gwałtowności. Starzec słuchał nieugięty. Młodzieniec wylewał swój żal i ból. Mówił o umierającej Anielce. Nie chciała zgodzić się na ucieczkę z nim, czysta i niewinna, jak święta. Mogła posiąść miłość, tytuł i majątek, a wyrzekła się tego, by nie postąpić wbrew woli biskupa. Kocha ją i żyć bez niej nie może. Czy zabije ich oboje? Co znaczy chwała rodu i majątku, gdy można dwoje ludzi uszczęśliwić! Składał ręce, prosił, błagał, żądał zgody, nareszcie groził. Biskup odpowiedział jednem słowem: — „Nigdy!“
Teraz Felicjan stracił panowanie nad sobą. Mówił o matce. Zmartwychwstała w nim, by żądać jego praw do życia. Czy ojciec jej nie kochał, że tak surowy jest dla tych, co się kochają i chcą żyć? Serce ma wyziębione przez abnegację, ale los zemści się na nim, matka zażąda praw do szczęścia dla swego ukochanego dziecka. Swoją odmową zabija ją po raz drugi, ona pragnie żyć w swym synu i jego dzieciach. Dręczyć go będzie nocami za zbrodnię zabójstwa. Poco został księdzem, jeśli miał żonę i dziecko? W dzikiem zapamiętaniu rzucił jeszcze słowa: zabójca, wiarołomca i, przerażony własnym czynem, uciekł.
Biskup, jak rażony piorunem, padł na kolana. Jęk wydobywał się z jego gardła. O, jakież straszne są cierpienia serca i słabości ciała ludzkiego! Ubóstwiał jeszcze dziś tę kobietę, jak wtedy, gdy po raz pierwszy ucałował jej nóżki; uwielbiał jej dziecko, część jej życia, które mu przekazała po śmierci. Kochał tę małą hafciarkę, ukochaną swego syna. Wszyscy troje zabrali mu spokój ducha. To czyste dziewczątko o złotych włosach i pokłutych igłą rączkach podbiło jego serce. Gdy Felicjan błagał o litość, starzec widział je obie przed sobą: tę, którą wciąż opłakiwał, i tę, która umierała z tęsknoty za jego dzieckiem. Łkał, rozpaczał, pragnął wyrwać z piersi swe serce, które nie należało już do Boga.
Modlił się do wieczora. Blady, chwiejący się na nogach, nie zmienił jednak zdania. Powtarzał: „Nigdy!“ Tylko Bóg mógł go zwolnić z danego słowa. Bóg milczał. Więc trzeba było cierpieć.
Upłynęły dwa dni. Felicjan, jak oszalały, kręcił się przed domem Hubertów, obawiając się złej wieści. Gdy Hubertyna pobiegła do kościoła, prosząc o Oleje Święte, dowiedział się, że Anielka nie dożyje do wieczora. Księdza Cornille nie było w domu, szukał go po mieście, w nadziei, że Anielkę wskrzesi Boska pomoc. Znalazł księdza, ale wpadł znowu w zwątpienie. Co czynić? Jak ocalić ukochaną? Pobiegł do ojca i przeraził go nieprzytomnem spojrzeniem i bezładem słów. Biskup zrozumiał nareszcie, że Anielka umierająca, oczekiwała ostatnich Sakramentów. Tylko Bóg mógł ją ocalić. Młody człowiek przybiegł, by wylać swój ból, by zerwać z okrutnym ojcem, zabójcą jego ukochanej. Ale Jego Eminencja słuchał bez gniewu z dziwnym błyskiem w oczach. Rozkazał mu pójść naprzód i poszedł za nim, mówiąc:
— Jeśli Bóg chce, ja chcę.
Felicjan zadrżał. Ojciec zgadzał się, poddawał działaniu cudu. Bóg rządził, oni nie mieli głosu. Zalany łzami, szedł za biskupem, który z rąk księdza Cornille wziął Oleje Święte.
— Pax huic domui.
— Et omnibus habitantibus in ea.
Biskup złożył Oleje Święte między dwiema świecami i nakreślił znak Krzyża. Wziął krucyfiks z rąk księdza i podał Anielce do ucałowania. Ale dzieweczka leżała nieprzytomna z opuszczonemi powiekami i rękami, sztywno na piersiach złożonemi; wyglądała, jak kamienne posągi na grobowcach. Spojrzał na nią uważnie; żyła jeszcze, lekki oddech poruszał jej wargi. To wystarczało dla odpuszczenia grzechów,.
Teraz Jego Eminencja wziął z rąk księdza kropielnicę i pokropił umierającą wodą święconą, czytając po łacinie z podanej mu książki.
— „Asperges me, Domine, hysopo et mundabor; lavabis me, et super nivem dealbabor“.
Krople padały, łóżko było pokryte rosą. Biskup odwrócił się i pokropił obecnych, Hubertowie pochylili głowy, a biskup błogosławił dalej pokój, meble, ściany, i nagle, przed drzwiami zobaczył klęczącego swego syna z głową, ukrytą w dłoniach. Podniósł trzy razy kropidło. Święcona woda oczyszczała powietrze od złych duchów. W tej chwili jasny promień słońca zimowego upadł na łóżko i ozłocił swym ciepłym oddechem zimne rączki konającej.
Biskup stanął przed stołem i rozpoczął modlitwę.
— Exaudi nos...
Nie spieszył się. Śmierć była pomiędzy nimi, ale czuł, że ma czas, że zdąży. I choć widział, że dziecko jest bez przytomności i nie może słyszeć, pytał ją:
— Czy nic nie cięży ci na sumieniu? Wyspowiadaj się z twoich grzechów, moja córko.
Milczała. Po chwili daremnego oczekiwania, rozpoczął naukę:
— Ukórz się, proś Boga o przebaczenie. Sakrament oczyści cię i sił ci doda.
Z oczami, utkwionemi w Anielkę, przemówił, kończąc słowami:
— Credo in unum Deum...
— Amen, odpowiedział ksiądz Cornille.
Ze schodów dochodziły łkania Felicjana. Hubertowie modlili się żarliwie. Nastała chwila ciszy.
Nastąpiły teraz litanje, wezwania do świętych. Kyrie eleison, nawołujący niebo na pomoc cierpiącej ludzkości.
Głosy znowu zamilkły i nastała głęboka cisza. Biskup przystępował do świętej ceremonji namaszczenia, pełen skupienia i powagi. Wzruszenie nie poruszało jego twarzy na widok nieziemskiej piękności nieszczęsnego dziecka. Nie drżał mu wielki palec, gdy zagłębił go w Olejach Świętych i namaszczał nim pięć części ciała, pięć zmysłów, czyli okien, przez które zły duch przenika do duszy.
Najpierw kładł znak krzyża na oczach:
— Per istam sanctam unctionem et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi Dominus quidquid per visum deliquisti.
Odpuszczone były grzechy wzroku; ale Anielka nie znała żadnych książek, prócz Legendy; ulubionym jej widokiem była katedra, a łzy jej płynęły w walce posłuszeństwa z namiętnością.
Ksiądz Cornille otarł powieki kawałkiem waty, który zawinął w rożek z białego papieru.
Następnie Jego Eminencja namaścił uszy:
— Per istam sanctam unctionem, et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi Dominus quidquid per auditum deliquisti.
Odpuszczone były grzechy słuchu. Ale, w swem odosobnieniu, Anielka nigdy nie słuchała obmów i plotek, ani nie znała przekleństw. Uszu jej dochodziły tylko święte hymny, muzyka organów i szept modlitw z sąsiedniej katedry.
Znowu proboszcz otarł uszy watą.
Biskup namaścił teraz nosek Anielki, do płatka róży podobny:
— Per istam sanctam unctionem et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi Dominus, quidquid per odoratum deliquisti.
I węch powrócił także do zupełnej czystości bez zmazy. Leżała teraz, jak biała, czysta lilja o wonnym zapachu, piękna i subtelna w swej niewinności.
Biskup nakreślił znak krzyża na uchylonych ustach:
— Per istam sanctam unctionem, et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi Dominus quidquid per gustum deliquisti.
Usta jej stały się czystym kielichem niewinności. Łakomstwo nigdy nie było jej wadą, a jeśli żyła w grzesznem marzeniu, to przyczyną tego była jej niewinność, uwielbienie dla świata niewidzialnych istot i mistyczne porywy czystej, dziewiczej duszyczki, rozmiłowanej w świętych legendach.
Ksiądz otarł jej usteczka watą i włożył ją do papierowej torebki.
Wreszcie biskup dotknął obu dłoni dzieweczki i przeżegnał je znakiem krzyża świętego:
— Per istam sanctam unctionem et suam piissimam misericordiam, indulgeat tibi Dominus quidquid per tactum deliquisti.
Teraz całe ciało obmyte już było ze wszystkich zmaz i plam. Od kiedy Anielka leżała umierająca, jej gwałtowność i duma pokonane zostały najzupełniej. I w niewinności swej białej, czystej duszyczki nie rozumiała nawet, że jej miłość mogła być grzechem, że dreszcz pożądania przenikał jej ciało.
Ksiądz otarł jej ręce, kawałek waty, owinięty w papier, spalił w piecu razem z pozostałemi.
Ceremonja była skończona. Biskup mył ręce przed ostatnią modlitwą. Pozostawało jeszcze ostatnie wezwanie umierającej, zanim odzyska zupełną niewinność. Leżała sztywna, z zamkniętemi oczami. Życie zamierało. Cud nie spełnił się. Hubert i Hubertyna nie modlili się już, zapatrzeni w Anielkę, jakby oczekując zmartwychwstania. Felicjan przywlókł się na próg pokoju i bez łkań, suchemi oczami wpatrywał się w umierającą.
Po raz ostatni biskup zbliżył się do Anielki wraz z księdzem Cornille, który trzymał w ręku zapaloną gromnicę:
— Accipe lampadem ardentem, custodi unationem tuam, ut cum Dominus ad judicandum venerit, possis occurrere ei cum omnibus sanctus, et vivis in secula seculorum.
— Amen, odpowiedział ksiądz.
Ale gdy chcieli otworzyć rękę Anielki i włożyć w nią gromnicę, ręka opadła bezwładna.
Biskup zadrżał. Długo hamowane wzruszenie wybuchło teraz. Kochał to dziecko od czasu, gdy, płacząc, rzuciła mu się do nóg. Jej nieziemska piękność chwyciła go za serce, bladość i słabość jej wzbudzały w nim ból tak wielki, że dwie wielkie łzy spłynęły mu po twarzy.
I biskup przypomniał sobie moc, przypisywaną ich rodowi, moc uzdrawiania. Może Bóg czekał na jego pozwolenie, jako ojca, by wywołać cud. Wzniósł modły do świętej Agnieszki, patronki Hautecocurów i, jak Jan V, modląc się, ucałował Anielkę w usta:
— Jeśli Bóg chce, ja chcę.
Natychmiast Anielka podniosła powieki, zbudzona z długiego omdlenia; uśmiechała się bez zdziwienia. Może śniła już o tem, że biskup przyszedł, by ją połączyć ze swym synem. Usiadła.
Biskup, mający w oczach jasność cudu, powtórzył:
— Accipe lampadem ardentem,.
— Amen, — odpowiedział ksiądz.
Anielka wzięła w rękę gromnicę. Życie powróciło, płomień palił się jasno, rozganiając ciemne widma.
Krzyk rozległ się w pokoju. To Felicjan porwał się z kolan, zdumiony cudem. Hubertowie z zachwytem wpatrywali się w łóżko, skąd biła jasność. Zdawało się, że tam skupiła się biel ścian i sufitu, rozświetlona promieniami słońca. Anielka, jak biała lilja, promieniała powracającem życiem. Jasny nimb włosów złotą aureolą okalał jej twarzyczkę, a fiołkowe oczy błyszczały nadziemskim blaskiem.
Felicjan, wzruszony łaską niebios, ukląkł obok Anielki.
— Ukochana, poznajesz mnie, żyjesz!.. Twoim jestem, ojciec pozwala, gdyż Bóg tak chciał.
Pochyliła głowę z wesołym uśmiechem.
— Wiedziałam o tem, oczekiwałam. Wszystko się spełniło...
Biskup podał jej znowu krucyfiks do ucałowania. Pobłogosławił wszystkich. Hubertowie i ksiądz Cornille płakali.

Felicjan wziął Anielkę za rękę. Gromnica w drugiej rączce dzieweczki paliła się jasnym płomieniem.

XIV

Ślub naznaczono na pierwsze dni marca. Ale Anielka była jeszcze bardzo słaba. W pierwszym tygodniu swej rekonwalescencji schodziła do pracowni i chciała koniecznie wykończyć haft dla biskupa; to była jej ostatnia praca; powtarzała wesoło, że nie może zamówienia zaniedbać. Ale ten wysiłek zmęczył ją; musiała znowu pozostać w swoim pokoju. Nie odzyskała zdrowia; blada i znużona, snuła się po pokoju cichym, powolnym krokiem, rozmarzona, z pogodnym uśmiechem na ustach. Trzeba było ślub odłożyć do czasu, gdy przyjdzie do zdrowia, co, przy staraniach, powinno było prędko nastąpić.
Felicjan przychodził codziennie i wraz z Hubertem i Hubertyną spędzali długie godziny w pokoju Anielki na górze. Wesoła i ożywiona, dzieweczka snuła projekty na przyszłość i cieszyła się nadchodzącem szczęściem. Zdawało się wtedy, że wraz z wiosennem powietrzem przybywa jej sił i zdrowia. Dopiero, gdy zostawała sama, zapadała w zamyślenie. Znowu słyszała nadziemskie odgłosy wokoło siebie, czuła, że cud spełnił się, by jej czarowne marzenie w ciało się oblekło, ale śmierć czekała na nią; był to tylko chwilowy odpoczynek. Nie martwiła się, nie rozpaczała; z pogodą oczekiwała odejścia w zaświaty w chwili najwyższego szczęścia i radości. Pogrążona w marzeniu, ożywiała się tylko, gdy wchodzili Hubertowie lub Felicjan. Udawała wtedy zdrową, rozmawiała wesoło o swem przyszłem życiu, o odbudowie zamku Hautecocur.
W końcu marca Anielka zaczęła wpadać w omdlenia. Pewnego ranka Hubert wszedł do pokoju w chwili, gdy Anielka upadła obok łóżka. Próbowała wmówić w niego, że szukała na ziemi igły. Nazajutrz poprosiła o przyśpieszenie ślubu. Hubertowie odmawiali, zdziwieni: poco się spieszyć, lepiej poczekać, aż się wzmocni. Ale Anielka tak usilnie prosiła, że Hubertyna zaniepokoiła się. Zimny dreszcz przejął ją; przerażona, spojrzała badawczo na ukochane dziecko; ale Anielka przybrała już swą zwykłą maskę wesołości, by jej nie martwić. Wytężając siły, chodziła po pokoju swym zwykłym powiewnym krokiem i roztaczała wokoło niezwykły urok cudnego kwiatu. Ze śmiechem wołała teraz, że ceremonja ślubu uzdrowi ją ostatecznie. Zresztą biskup postanowi. Rzeczywiście, gdy biskup przyszedł wieczorem, Anielka, z oczami, utkwionemi w niego, prosiła tak gorąco o przyśpieszenie ślubu, że biskup zrozumiał, iż dzieweczka czuje się skazaną. Ślub naznaczył na połowę kwietnia.
Rozpoczęły się wielkie przygotowania. Pomimo tego, że Hubert był opiekunem urzędowym Anielki, to jednakże trzeba było prosić o pozwolenie Dyrektora Przytułku, gdyż Anielka była niepełnoletnia. Sędzia Grausire zajął się temi formalnościami, by ukryć przed młodą parą te przykre szczegóły, ale gdy Anielka dowiedziała się o tem, poprosiła, by jej przyniesiono książeczkę, chcąc ją sama pokazać narzeczonemu. Była w stanie zupełnej pokory, pragnęła, by wiedział, z jakich nizin wzniósł ją do szczytów starożytnego swego rodu i olbrzymiego majątku. Raz jeszcze przerzuciła kartki i podała mu swój jedyny dokument, gdzie jej tożsamość stwierdzona była przez datę i numer. Głęboko wzruszony, Felicjan ukląkł przed nią i ze łzami w oczach ucałował jej ręce w podzięce za królewski dar — jej serce.
Przez dwa tygodnie całe niższe i wyższe miasto Beaumont zajęte było przygotowaniami do ślubu. Dwadzieścia robotnic pracowało przy wyprawie. Trzy z nich zajęte były specjalnie suknią ślubną. Zachwyt wzbudzały stosy koronek, aksamitów i jedwabi i przecudne klejnoty, królewskiej wspaniałości. Ale najwięcej wzruszenia wywołały olbrzymie jałmużny; narzeczona pragnęła oddać biednym tyle, ile sama w darze dostała, i cały miljon spadł złotym deszczem na miasto. Nareszcie mogła zadowolnić swe wieczne pragnienie obdarowywania biedaków. Dary sypały się z jej małych rączek. Klaskała w ręce, zachwycona, gdy ksiądz Cornille przynosił jej listy ofiar. Jeszcze, jeszcze! Nigdy nie rozda dosyć. Chciałaby, by ojciec Mascart ucztował jak książę, by matka Gabet wyzdrowiała i odmłodniała, by żebraczki z młyna stroiły się w suknie i klejnoty. Złoto sypało się na miasto, jak w bajkach czarodziejskich, błyszczało i lśniło aureolą wielkiego miłosierdzia.
W wilję wielkiego dnia wszystko było gotowe, Felicjan zakupił przy ulicy Magloire pałac, który urządził wspaniale. Były tam wielkie komnaty, pełne przepięknych gobelinów i starożytnych mebli. Bajeczny salon, buduar niebieski, pełen słodyczy wczesnego poranku i sypialnia z białych materyj i białych koronek, jasna i powiewna, jak podmuch wiosennego wiatru. Ale Anielka nie chciała obejrzeć tych cudów, nie zajmowała się urządzeniem domu, ani nie wydawała żadnych rozkazów. Odbywało się to wszystko zdaleka, w nieznanym jej świecie. Jej ukochani przygotowywali dla niej gniazdko, więc pragnęła wejść do niego, jak księżniczka z czarodziejskich krajów, zstępująca do rzeczywistego życia. Nie chciała też widzieć swej wyprawy: ani cieniutkiej bielizny, znaczonej jej margrabiowską koroną, ani wspaniałych toalet dworskich, ani bajecznych klejnotów w starych, ciężkich oprawach, ani nowoczesnych cudów jubilerskiej sztuki, lśniących brylantami najczystszej wody. Wystarczało jej, że te bogactwa oczekiwały jej nadejścia. Przyniesiono tylko ślubną suknię w dzień ceremonji.
Rano Anielka obudziła się wcześnie i ogarnęła ją straszna rozpacz, gdy poczuła, że nie może utrzymać się na nogach. Znikła dotychczasowa pogoda i spokój; przerażenie ścisnęło jej serce. Weszła Hubertyna. Trochę sił przybyło Anielce wtedy, jakby podtrzymały ją czułe ręce nadziemskich jakichś istot. Ubrano ją; była tak szczupła i lekka, że Hubertyna żartowała wesoło: musi się powoli poruszać, by nie pofrunąć! Mały domek Hubertów rozbrzmiewał od rana odgłosami katedry, gdzie odbywały się przygotowania do ceremonji; dźwięk radosny dzwonów rozlegał się daleko. Stare mury drżały echem wesela i triumfu.
Dzwony dźwięczały, jak w dnie świąt uroczystych. Był jasny, promienny ranek kwietniowy. Beaumont radowało się szczęściem małej hafciareczki, ukochanej przez wszystkich mieszkańców. Słońce oblewało ulice złotemi promieniami, które swym blaskiem przypominały złoty deszcz ofiar, spływających z małych rączek Anielki. Tłumy śpieszyły do katedry, napełniły ją i wyległy na plac klasztorny. Tam wznosiła się główna fasada katedry, strzelająca ku niebu swemi rzeźbionemi wieżyczkami w czystym gotyckim stylu. Dzwony biły, jakby głosiły chwałę małej hafciarki, wstępującej w krainę cudu. Fasada katedry jaśniała przezroczystemi rzeźbami, kolumienki i szczyty, ozdobione kwiatami, wznosiły się ku górze, jakby w triumfalnym pochodzie ku szczęściu.
O dziesiątej zabrzmiał głos organów. Anielka i Felicjan weszli do katedry i stanęli przed wielkim ołtarzem. Szepty podziwu i zachwytu rozległy się dokoła. On, wzruszony, przechodził dumny i poważny. Ona roztaczała nieprzeparty urok nadziemskiej urody i czaru. Jej suknia z białej mory, pokryta staremi bezcennemi koronkami, podpięta była sznurami pereł. Welon z point d’Angleterre spływał do ziemi. W obłokach tiulu i koronek wyglądała, jak święte z witrażów; jasne włosy złotą aureolą otaczały jej liljową twarzyczkę; fiołkowe oczy miały w sobie głębię marzeń czarodziejskich.
Muzyka organów rozbrzmiewała. Dwa fotele, kryte purpurowym aksamitem, przygotowano przed wielkim ołtarzem dla młodej pary. Za Felicjanem i Anielką, na klęcznikach, przeznaczonych dla rodziny, klęczał Hubert z żoną, rozradowani, szczęśliwi. Pan Bóg wysłuchał nareszcie ich gorących próśb, zagniewana matka przebaczyła i z głębi grobu posłała im nadzieję nowego życia, upragnione dziecko, zakład miłości i przebaczenia. Może była to nagroda za litość i opiekę nad nędznem dzieckiem, podniesionem na progu kościoła, a które teraz poślubiało księcia w uroczystym nastroju wielkiej katedry. Oboje klęczeli, głęboko wzruszeni, przejęci wdzięcznością za łaskę; zapełni się znowu ich smutny dom, opuszczony teraz przez ukochaną córkę. Z drugiej strony nawy, na swym biskupim tronie, zwracał uwagę wspaniałością postawy i stroju ksiądz biskup. Dumna twarz, pełna była spokoju i abnegacji. Nad jego głową wielkie złote anioły podtrzymywały jaśniejący herb d’Hautecocurów.
Uroczystość rozpoczęła się. Zjechało się całe okoliczne duchowieństwo, by uczcić biskupa. Kwietniowe słońce rozjaśniało wszystkie zakątki katedry. Płomyki świec lśniły, jak gwiazdy na niebie. Wielki ołtarz usiany był niemi, świeczniki przed narzeczonymi jaśniały jak dwa słońca. Olbrzymie pęki białych azalij, białych kamelij i bzów przemieniły chór w czarodziejski ogród. W głębi kościoła lśniło złoto i srebro świętych naczyń, jaśniały drogocenne hafty i jedwabie. Nawa wznosiła się dumnie ku górze, oparta na czterech olbrzymich kolumnach.
Anielka życzyła sobie, by ksiądz Cornille dawał jej ślub. Uśmiechnęła się radośnie, gdy go ujrzała teraz. Spełniało się jej marzenie i poślubiała piękno, bogactwo i potęgę. Kościół rozbrzmiewał muzyką organów, jaśniał światłem niezliczonych świec, żył i oddychał przez tłum wiernych i duchowieństwa. Nigdy jeszcze nie obchodzono uroczyściej święta szczęścia! A Anielka uśmiechała się, czując śmierć. Wchodząc, rzuciła spojrzenie na kaplicę Hautecocurów, gdzie spały snem wiecznym „Szczęśliwe zmarłe“, które odeszły w chwili najwyższego szczęścia! Pełna pokory i skruchy, uklękła przed ołtarzem, obmyta z dziedzicznego grzechu dumy. Ze spokojem poddawała się myśli o śmierci. Ofiara się dokonała, czysta jej duszyczka pełna była pogody abnegacji.
Ksiądz Cornille przemawiał teraz; mówił o ich przyszłości, o dzieciach, które wychowywać muszą w wierze chrześcijańskiej; Anielka uśmiechnęła się smutnie, Felicjan drżał radośnie na myśl o bliskiem szczęściu. Nastąpiły pytania i odpowiedzi, wiążące małżonków na życie całe, sakramentalne „tak“, które Anielka wypowiedziała, wzruszona do głębi serca, a Felicjan głośno i poważnie. Ksiądz połączył ich ręce ze słowami: — Ego conjungo vos in matrimonium, in nomine Patri et Filii, et Spiritus sancti. Nastąpiło błogosławieństwo obrączek, które podał małżonkowi, by włożył na palec małżonce ten symbol połączenia ich i przysięgi, nadzieja wspólnie spędzonych lat do końca życia. Podczas całej ceremonji Anielka miała na ustach pogodny uśmiech wyrzeczenia się i poddania.
Organy zagrały radosny hymn, ksiądz Cornille z klerykami odszedł. Jego Eminencja czułym wzrokiem objął młodą parę. Hubertowie podnieśli oczy, zalane łzami. Kaskady dźwięków płynęły pod sklepienia. Wzruszenie przejęło tłumy. Kościół, tonący w kwiatach, jaśniejący od świateł, promieniał radością.
Nastąpiła uroczysta msza ze śpiewami. Z chóru dał się słyszeć przecudny, czysty głos Klary de Voincourt, która zapragnęła śpiewać na tym ślubie cudu. Dym kadzideł wzniósł się dokoła.
Felicjan i Anielka, trzymając w rękach zapalone gromnice, symbol niewinności i śmierci, pokryci welonem, oznaką pokory i czystości, wysłuchali modlitw celebranta. Ceremonja była teraz skończona.
Organy zagrały marsz triumfalny; stara katedra zadrżała w posadach. Tłum zakołysał się, kobiety stanęły na krzesłach.
Szmer zachwytu i wzruszenia poruszył tłum. Kościół tonął w kwiatach, jaśniał światłem niezliczonych świec. Uroczyste pienia wznosiły się ku górze. Nagle otwarły się wielkie wrota kościelne. Zajaśniał, zalany słońcem, plac klasztorny. Zebrany tłum witał młodą parę okrzykami i oklaskami. Przy dziennem świetle zbladły płomienie świec.
Wolnym krokiem Felicjan i Anielka skierowali się ku wyjściu. Teraz Anielka opuszczała świat marzeń, by wstąpić w krainę rzeczywistości. Patrzała wokoło siebie na białe domy, na hałaśliwe tłumy, myślała o nowem życiu, które otwierało się przed nią. Uśmiechała się, choć słabość jej tak się wzmogła, że Felicjan niósł ją prawie. Przed oczami jej stał książęcy pałac, oczekujący jej przybycia, pełen klejnotów, królewskich tualet i niezmierzonych bogactw i jej biała sypialnia, tonąca w koronkach i jedwabiach. Ogarnął ją nagle atak duszności, zatrzymała się, spojrzała na obrączkę na palcu i uśmiechnęła się żałośnie. Znowu przeszła parę kroków, ale na schodach, wiodących na plac, zachwiała się. Czy nie doszła do szczytu szczęścia? Czy tu kończyła się radość życia? Ostatnim wysiłkiem uniosła się na paluszkach i usteczka złożyła na usta Felicjana. W tym pocałunku zmarła.
Nie było smutku w tej śmierci. Jego Eminencja błogosławił zmarłą ze spokojem i poddaniem się woli Boskiej. Hubertowie wracali do życia pod wrażeniem, że skończył się jakiś piękny sen. Organy grały, dzwony biły, tłum wydawał okrzyki na cześć młodej pary. Dusza Anielki ulatywała w triumfie spełnionego marzenia, czysta, niewinna, w pełni szczęścia i miłości. Wiosenne słońce rzucało swe promienie na mistyczną świątynię, kolebkę przecudnych, czarodziejskich legend.
Felicjan podtrzymywał w ramionach lekki obłok koronek i pereł, okrywający ciepłe jeszcze ciało dzieweczki. Dawno już czuł, że Anielka jest tylko cieniem. Przyszła z nieziemskich krain, by do nich powrócić.
Zniknęła... była tylko złudzeniem. W życiu wszystko jest marzeniem. Anielka rozwiała się, jak cień, u szczytu szczęścia, w pierwszym pocałunku...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.