Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W domu otworzył jej drzwi Mikołaj, potargany, z książką w ręku.
— Już? — zawołał radośnie. — Tak prędko!
Oczy jego życzliwie i żywo migały zza okularów. Pomógł się jej rozebrać i, przyjaźnie zaglądając jej w twarz, mówił:
— A u mnie w nocy była rewizja. Myślałem — co za przyczyna, czy nie przydarzyło się wam co złego? Ale — nie aresztowali. A przecie jeśliby was aresztowano, to i mnie by nie zostawiono!
Wprowadził ją do stołowego i ciągnął dalej z ożywieniem:
— Jednakże wyrzucą mnie teraz z posady. Nie martwi mnie to. Uprzykrzyło mi się liczenie chłopów bez sprzężaju.
Pokój wyglądał tak, jak gdyby ktoś silny wpadłszy w szał rozwydrzenia, walił z ulicy w ściany, dopóki nie rozwalił wszystkiego w jego wnętrzu. Portrety poniewierały się po podłodze, obicia były zdarte i wisiały strzępami, w jednym miejscu była uchylona deska podłogi, parapet okna zerwany i przewrócony, na podłodze przed piecem rozsypany popiół. Matka pokiwała głową na widok znanego już jej obrazu i uważnie popatrzyła na Mikołaja czując w nim coś nowego.
Na stole stał zagasły samowar, niepomyte naczynia, kiełbasa i ser na papierku zamiast talerza, walały się kawałki i okruszyny chleba, książki, węgiel do samowaru. Matka uśmiechnęła się, Mikołaj uśmiechnął się także z zawstydzeniem.
— Dopełniłem jeszcze obrazu zniszczenia... Ale to nic, Niłowna, to nic! Myślę, że przyjdą znowu, i dlatego nie sprzątałem. No, jak się wam podróżowało?
To pytanie uderzyło ją mocno w samo serce — przed oczyma jej stanął Rybin i poczuła się winna, że nie od razu zaczęła mówić o nim. Zgarbiwszy się na krześle, przysunęła się do Mikołaja i, starając się zachować spokój, w obawie, żeby nie zapomnieć o czymś, zaczęła opowiadać:
— Schwytali go...
Twarz Mikołaja drgnęła:
— Tak?
Matka powstrzymała jego pytanie ruchem ręki i mówiła dalej tak, jakby siedziała przed obliczem sprawiedliwości i zanosiła do niej skargę na pastwiących się nad człowiekiem. Mikołaj oparł się o poręcz krzesła, pobladł, zagryzł wargi, słuchał. Zdjął powoli okulary, położył je na stole, powiódł dłonią po twarzy jak gdyby ścierał z niej niewidoczną pajęczynę. Twarz jego zaostrzyła się, szczęki wysunęły się dziwnie, nozdrza drgały — matka pierwszy raz widziała go takim i bała się go trochę.
Gdy skończyła, wstał, chodził z minutę w milczeniu po pokoju wsadziwszy zaciśnięte pięści w kieszenie. Potem mruknął przez zęby:
— Widać, że to wielkiej miary człowiek. Będzie mu ciężko w więzieniu. Tacy jak on źle się tam czują!
Chował coraz głębiej ręce opanowując swoje wzburzenie, ale mimo to matka wyczuwała je i jego wzburzenie udzielało się jej również. Oczy jego stały się wąskie jak ostrza noży. Chodził znowu po pokoju i mówił zimno i gniewnie:
— Popatrzcie co za potworność! Grupka głupców w obronie swojej zgubnej władzy nad ludem, bije, dusi, dławi wszystkich. Rośnie zdziczenie, okrucieństwo staje się prawem życia — pomyślcie! Jedni biją i zwierzęceją, ponieważ uchodzi im to bezkarnie i budzi się w nich chorobliwe, lubieżne pożądanie torturowania — ohydna choroba niewolników, którym pozwolono na swobodne wyładowywanie swoich niewolniczych instynktów i bydlęcych nawyków. Drudzy zatruwają się myślą o zemście, trzeci, skatowani, otępiali, stają się niemi i ślepi. Deprawują naród! Cały naród!
Zatrzymał się i zamilkł zacisnąwszy zęby.
— I mimo woli sam stajesz się zwierzęciem w tym zwierzęcym życiu! — powiedział cicho.
Opanował jednak swoje wzburzenie i niemal spokojnie, z twardym błyskiem w oczach spojrzał w zalaną łzami twarz matki.
— Jednakże — nie wolno nam tracić czasu, Niłowna! Spróbujemy się wziąć w garść, droga towarzyszko...
Podszedł do niej ze smutnym uśmiechem, pochylił się nad nią i zapytał uścisnąwszy jej rękę:
— Gdzie wasza waliza?
— W kuchni — odpowiedziała.
— Przed naszą bramą stoją szpicle. Takiej masy bibuły nie potrafimy wynieść niespostrzeżenie, schować nie ma gdzie, a przypuszczam, że przyjdą znowu tej nocy. Więc chociaż żal mi zmarnowanej pracy, musimy to spalić.
— Co? — zapytała matka.
— Wszystko, co jest w walizie.
Zrozumiała go i, mimo smutku, uczucie dumy ze swego powodzenia wywołało uśmiech na jej twarzy.
— Nie ma tam nic, ani jednego papierka! — powiedziała i, ożywiając się stopniowo, zaczęła opowiadać o swoim spotkaniu z Czumakowem.
Mikołaj słuchał jej z początku z niepokojem, ze ściągniętymi brwiami, potem ze zdumieniem, a wreszcie zawołał przerywając jej:
— Słuchajcie! Przecież to wspaniałe! Macie nadzwyczajne szczęście...
Uścisnął jej rękę i dodał cicho:
— Wasza wiara w ludzi jest taka wzruszająca... Na prawdę kocham was jak rodzoną matkę!
Patrzyła na niego z uśmiechem, zaciekawiona. Pragnęła zrozumieć, dlaczego stał się nagle taki ożywiony i promieniejący.
— W ogóle — to nadzwyczajne! — mówił zacierając ręce i śmiejąc się cichym, dobrodusznym śmiechem. — Mnie, wiecie, ostatnio bardzo przyjemnie się żyło — cały czas z robotnikami, czytałem, mówiłem, patrzyłem. Nazbierało mi się w duszy czegoś takiego dziwnie zdrowego i czystego. Jacy to dobrzy ludzie, Niłowna! Mówię o młodych robotnikach — silni, wrażliwi, pełni pragnienia, by zrozumieć wszystko. Patrzysz na nich i widzisz, że Rosja będzie najdoskonalszą demokracją świata!
Podniósł rękę, jak gdyby składał przysięgę, zamilkł na chwilę i znowu mówił dalej:
— Siedziałem tu, pisałem — skisłem jakby i zapleśniałem w książkach i cyfrach. Prawie rok takiego życia — to potworność. Przywykłem przecież przebywać wśród robotników i gdy odrywam się od nich, robi mi się nieswojo — muszę, wiecie, naginać się i zmuszać do takiego życia. A teraz mogę znowu żyć swobodnie, widywać się z nimi, uczyć ich. Rozumiecie — będę u kołyski nowonarodzonych myśli, w obliczu młodej, twórczej energii. To zadziwiająco proste, piękne i bardzo podniecające. Stajesz się sam młody, twardy, żyjesz bogatym życiem!
Zaśmiał się wesoło z lekkim zawstydzeniem i jego radość chwytała matkę za serce, była dla niej zrozumiała.
— A przy tym — strasznie z was dobry człowiek! — zawołał Mikołaj. — I jak wy wyraźnie malujecie ludzi, jak dobrze ich widzicie!...
Mikołaj usiadł obok niej zmieszany, odwrócił radosną twarz przygładzając włosy. Ale prędko zwrócił się znowu do niej i, patrząc na matkę, słuchał chciwie jej płynnego, prostego i barwnego opowiadania.
— Nadzwyczajne powodzenie! — zawołał. — Mogliśmy wszyscy znaleźć się w więzieniu i — nagle! Tak, widać, że chłop zaczyna się ruszać — to naturalne zresztą! Ta kobieta — tak wyraźnie ją widzę!... Powinniśmy przeznaczyć dla spraw wsi specjalnych ludzi. Ludzi! Tego właśnie nam brak... Zycie wymaga setek rąk...
— Gdyby Pawełek wyszedł na wolność... I — Andrzej! — powiedziała cichutko.
Spojrzał na nią i spuścił głowę.
— Widzicie, Niłowna, będzie wam ciężko to usłyszeć, — ale mimo to, powiem wam: znam dobrze Pawła — nie zechce uciec z więzienia. Potrzebny mu jest sąd, żeby mógł stanąć przed nim, wyprostować się na całą wysokość — nie wyrzeknie się tego. I nie trzeba, żeby się wyrzekał! Ucieknie z Sybiru.
Matka westchnęła i odpowiedziała cicho:
— No cóż? On wie, jak jest lepiej...
— Hm! — powiedział Mikołaj po minucie patrząc na nią przez okulary. — Gdyby ten chłopak pośpieszył się z odwiedzeniem nas! Widzicie, o Rybinie trzeba by napisać odezwę dla wsi, jemu to nie zaszkodzi, jeżeli zachowuje się tak odważnie i otwarcie. Napiszę dzisiaj, a Ludmiła wydrukuje ją prędko... Ale jak odezwa dostanie się do nich?
— Ja zawiozę...
— Nie, dziękuję! — szybko zawołał Mikołaj. — Myślę, czy Wiesowszczikow nie nadaje się do tego, co?
— Pomówić z nim?
— Spróbujcie! I pouczcie go.
— A co ja będę robiła?
— Nie martwcie się!
Zasiadł do pisania. Matka sprzątała ze stołu spoglądając na niego. Pióro drżało w jego ręku pokrywając papier rzędem czarnych słów. Czasem skóra na jego szyi drgała, odrzucał w tył głowę, zamykał oczy, podbródek jego drżał. Wzruszało ją to.
— Otóż gotowe! — powiedział wstając. — Schowajcie ten papierek gdzieś przy sobie. Ale wiedzcie, że jeśli przyjdą żandarmi, to i was obszukają.
— Pies z nimi! — odpowiedziała spokojnie.
Wieczorem przyjechał doktor Iwan Danilewicz.
— Dlaczego to władze tak się nagle zaniepokoiły? — mówił biegając po pokoju.
— Siedem rewizji było tej nocy. A gdzież chory, co?
— Poszedł jeszcze wczoraj! — odpowiedział Mikołaj. — Dzisiaj, uważasz, jest sobota — czytanie — nie może przepuścić...
— No, to głupie z rozłupaną głową na czytanie biegać...
— Tłumaczyłem mu to samo, ale bez skutku.
— Pochwalić się chce przed towarzyszami — zauważyła matka. — Popatrzcie, niby, krew już przelewałem...
Doktor spojrzał na nią, zrobił wściekłą minę i powiedział zacisnąwszy zęby:
— O, jaka żądna krwi...
— No, Iwanie, nie masz tu nic do roboty, a my czekamy na gości — zabieraj się! Niłowna, dajcie mu papierek!
— Jeszcze papierek? — zawołał doktor.
— Tak! Weź i oddaj do drukarni.
— Wziąłem. Oddam. Czy to wszystko?
— Wszystko. Przed bramą — szpicel.
— Widziałem. Przed moją także. No, do widzenia! Do widzenia, okrutna kobieto! A wiecie przyjaciele, bójka na cmentarzu wyszła nam jednak na dobre. Całe miasto o niej mówi. Twoja odezwa z tej okazji — bardzo dobra i na czasie. Zawsze mówiłem, że dobra kłótnia lepsza od złego pokoju.
— Dobrze, ale idź już...
— Niezbyt grzecznie! No, rączkę na pożegnanie, Niłowna! A chłopczyk źle postąpił. Wiesz, gdzie mieszka?
Mikołaj dał mu adres.
— Jutro muszę do niego pojechać — wspaniały dzieciak, co?
— Nadzwyczajny...
— Trzeba go strzec — ma dobrą głowę! — mówił doktor wychodząc. — Właśnie z takich dzieci powinna wyrosnąć prawdziwa proletariacka inteligencja, która nas zastąpi, gdy przyjdzie nam odejść tam, gdzie prawdopodobnie nie ma już przeciwieństw klasowych...
— Zrobiłeś się gadatliwy, Iwanie...
— Wesoło mi jest, to dlatego. A więc — oczekujesz więzienia? Życzę ci, żebyś tam wypoczął.
— Dziękuję. Nie zmęczyłem się.
Matka słuchała tej rozmowy. Ich troska o młodego robotnika sprawiała jej przyjemność.
Odprowadziwszy doktora, Mikołaj i matka pili herbatę i jedli oczekując nocnych gości i rozmawiając cicho. Mikołaj opowiadał jej długo o swych towarzyszach przebywających na wygnaniu i o tych, którzy uciekli stamtąd i pracują dalej pod przybranym nazwiskiem. Nagie ściany pokoju odbijały cichy dźwięk jego głosu, jak gdyby dziwiąc się i nie dowierzając tym historiom o cichych bohaterach, poświęcających bezinteresownie swe siły wielkiej sprawie odnowienia świata. Ciepły zmierzch łagodnie otaczał kobietę. Serce jej rozgrzewało uczucie miłości do nieznanych ludzi. W jej wyobraźni stapiali się wszyscy w jednego olbrzymiego człowieka, pełnego niewyczerpanej siły i męstwa. Olbrzym ten powoli, ale niestrudzenie kroczy po ziemi, oczyszcza ją miłującymi swą pracę rękami z odwiecznej pleśni kłamstwa ukazując oczom ludzkim prostą i jasną prawdę życia. I wielka prawda zmartwychwstaje. przywołuje do siebie wszystkich bez różnicy ludzi, wszystkim obiecuje to samo — oswobodzenie od chciwości, zła i kłamstwa, trzech potworów, które ujarzmiły cały świat i pognębiły go swą cyniczną przemocą... Obraz ten wywoływał w jej duszy uczucie podobne do tego, z jakim dawniej stawała czasem przed ikoną chcąc zakończyć dzień, który wydał się jej lżejszy i lepszy od innych, radosną i wdzięczną modlitwą. Teraz zapomniała już o tych dniach, a uczucie, które budziły, rozszerzyło się, stało się jaśniejsze i radośniejsze, głębiej wrosło w serce, rozpalało się mocniejszym płomieniem.
— A żandarmów wciąż nie ma! — zawołał Mikołaj przerywając opowiadanie.
Matka spojrzała na niego i odezwała się z gniewem:
— A niech ich diabli wezmą!
— Rozumie się. Ale — czas już spać, Niłowna! Musicie być strasznie zmęczeni. Dużo macie sił — to wam trzeba przyznać! Tyle wzruszeń, niepokojów, a wy tak łatwo to wszystko znosicie! Tylko włosy wam szybko siwieją. No, idźcie, odpocznijcie.