Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zbudziło matkę głośne pukanie do kuchennych drzwi. Ktoś stukał bez przerwy z cierpliwym uporem. Było jeszcze ciemno i cicho i w tej ciszy uparte, jednostajne bębnienie budziło lęk. Obrawszy się naprędce, matka wyszła do kuchni, stanęła przed drzwiami i zapytała:
— Kto tam?
— Ja — odpowiedział nieznajomy głos.
— Kto?
— Otwórzcie! — odezwał się proszący głos zza drzwi.
Matka podniosła haczyk, pchnęła drzwi nogą — wszedł Ignacy i powiedział radośnie:
— No, nie omyliłem się!
Był po pas obryzgany błotem, twarz jego poszarzała, oczy zapadły i tylko bujne, kędzierzawe włosy sterczały na wszystkie strony wystając spod czapki.
— U nas — źle! — powiedział szeptem zamykając drzwi.
— Wiem.
Chłopak zdziwił się.
— Skąd? — zapytał mrugnąwszy oczyma.
Opowiedziała mu pokrótce i pośpiesznie wszystko.
— A tamtych dwóch towarzyszy wzięli?
— Nie było ich. Poszli do poboru. Pięciu nas wzięli wliczając wuja Michała...
Pociągnął powietrze nosem i powiedział uśmiechając się:
— A ja — zostałem. Pewnie szukają mnie!
— Jak ocalałeś? — zapytała matka.
Drzwi do pokoju uchyliły się cicho.
— Ja? — powiedział Ignacy siedząc na ławce i rozglądając się. — Na minutę przed nimi leśniczy przybiegł — puka w okno — trzymajcie się, chłopcy, lizą na was...
Zaśmiał się cicho, wytarł twarz połą kaftana i ciągnął dalej:
— No, wuja Michała młotkiem nawet nie ogłuszysz. Powiada zaraz do mnie: Ignacy — do miasta, a żywo! Pamiętasz starszą kobietę? A sam karteczkę już pisze: Masz, idź! Ja w krzaki, pełzam, słyszę — lizą! Dużo ich, ze wszystkich stron hałasują diabły. Jakby pętlę naokoło naszej dziegciami zacisnął... Położyłem się w krzakach — przeszli mimo! Wtedy wstałem i dalej w drogę! Szedłem, szedłem... Dwie noce i cały dzień — bez odpoczynku!
Widać było, że jest zadowolony z siebie. W jego piwnych oczach świecił się uśmiech, a duże, czerwone usta drżały.
— Zaraz dam ci herbaty! — pośpiesznie zawołała matka chwytając za samowar.
— Oddam wam kartkę!
Podniósł z trudem nogę i, krzywiąc się i stękając, postawił ją na ławce.
W drzwiach ukazał się Mikołaj.
— Witajcie, towarzyszu! — powiedział mrużąc oczy. — Pozwólcie, że wam pomogę.
I nachyliwszy się, zaczął prędko odwijać brudną onucę.
— No! — cicho zawołał chłopak wyrywając nogę i, mrugając ze zdumienia oczyma, patrzył na matkę.
Nie zauważywszy jego spojrzenia, powiedziała:
— Trzeba by mu nogi natrzeć wódką...
— Oczywiście! — odparł Mikołaj.
Ignacy zmieszany parsknął śmiechem.
Mikołaj znalazł list, rozprostował go, zbliżył szary, pomięty papierek do twarzy i przeczytał:
„Nie zostawiaj matko sprawy bez nadzoru powiedz wysokiej pani żeby nie zapomniała żeby pisali więcej o naszych sprawach proszę. Zegnaj. Rybin“.
Mikołaj powoli opuścił rękę z l:stem i powiedział półgłosem:
— To wspaniałe!...
Ignacy patrzył na nich poruszając wolno brudnymi palcami rozzutej nogi. Matka ukrywając twarz mokrą od łez, podeszła do niego z miednicą wody, usiadła na podłodze i wyciągnęła rękę do jego nogi. Wsunął ją szybko pod ławkę i zawołał z przestrachem:
— Czego?!
— Dawaj prędzej nogę...
— Zaraz przyniosę spirytusu — powiedział Mikołaj.
Chłopak wsunął jeszcze głębiej nogę pod ławkę i bełkotał:
— Co wy? W szpitalu, czy co?
Zaczęła rozzuwać mu drugą nogę.
Ignacy pociągnął głośno nosem i, poruszając niezdarnie szyją, patrzył na nią z góry, śmiesznie rozdziawiwszy usta.
— Wiesz — powiedziała drżącym głosem — bili Michała Iwanowicza.
— No? — cicho i z przestrachem wykrzyknął chłopak.
— Tak. Przyprowadzili go skatowanego, a w Nikolskim przodownik go znowu bił i komisarz. I w twarz, i kopali go... Cały był we krwi!
— To oni umieją! — odezwał się chłopak chmurząc brwi. Plecy jego drgnęły. — Boję się ich jak diabłów. A chłopi nie bili?
— Jeden uderzył. Komisarz mu kazał. A inni — nic. Ujęli się nawet — nie wolno, powiadają, bić...
— Taak, chłopi zaczynają rozumieć, gdzie kto stoi i za czym.
— Są tam i rozumni...
— Gdzie ich nie ma? Bieda! Wszędzie są, ale znaleźć ich trudno.
Mikołaj przyniósł butelkę spirytusu, podłożył węgli do samowaru i wyszedł w milczeniu. Odprowadziwszy go ciekawym spojrzeniem, Ignacy zapytał cichutko matkę:
— Pan jest lekarzem?
— U nas nie ma panów, tylko — towarzysze...
— Dziwno mi! — powiedział Ignacy uśmiechając się z zakłopotaniem i niedowierzająco.
— Co tu dziwnego?
— A bo — tak. Na jednym końcu po mordzie biją, na drugim nogi myją, a w środku — co?
Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie i Mikołaj stając w progu powiedział:
— A w środku ci, którzy liżą łapy tym, co po mordzie biją i ssą krew z tych, których po mordzie biją — oto co w środku!
Ignacy spojrzał na niego z szacunkiem i powiedział po chwili milczenia:
— Zdaje się, że tak właśnie jest!
Wstał, przestąpił z nogi na nogę i, twardo uderzając nimi o podłogę, zauważył:
— Jak nowe się zrobiły! Dziękuję wam...
Usiedli w stołowym pokoju i pili herbatę, a Ignacy opowiadał statecznie:
— To ja roznosiłem gazetę — chodzę dobrze.
— Dużo ludzi czyta? — zapytał Mikołaj.
— Wszyscy, którzy są piśmienni, nawet bogacze czytają. Oni oczywiście nie od nas ją biorą... Rozumieją przecie, że chłopi swoją krwią podmyją ziemię spod panów i bogaczy, więc sami ją dzielić będą i już tak rozdzielą, żeby nie było więcej właścicieli i robotników. Bo i jakże! Za co by łba nadstawiali, jeśli nie za to!
Ignacy obraził się nawet jak gdyby i popatrzył nieufnie i pytająco na Mikołaja. Mikołaj uśmiechał się w milczeniu.
— Bo jeżeli dzisiaj pobiliśmy się i wszyscy razem zwyciężyliśmy, a nazajutrz jeden ma być znowu bogaty, a drugi biedny, to — pokornie dziękuję! My dobrze rozumiemy — bogactwo jest jak lotny piasek, nie leży nigdy spokojnie, ale leci na wszystkie strony! Nie, tego nam nie potrzeba!
— A ty nie gniewaj się tak! — zażartowała matka.
Mikołaj w zamyśleniu zawołał:
— Jakby tu jak najprędzej skierować tam odezwę o aresztowaniu Rybina?
Ignacy nadstawił uszu.
— A odezwę macie? — zapytał.
— Tak.
— Dajcie — ja odniosę! — zaproponował chłopak zacierając ręce.
Matka nie patrząc na niego zaśmiała się cicho.
— Ale przecie zmęczyłeś się i powiadasz, że się boisz?
Ignacy przygładził szeroką dłonią kędzierzawe włosy i odpowiedział rzeczowo i spokojnie:
— Strach — strachem, a sprawa — sprawą! Czego się ze mnie śmiejecie? I wy także!
— Ach ty, dziecko moje drogie! — mimo woli wykrzyknęła matka poddając się wywołanej przez chłopca radości. Uśmiechnął się zawstydzony.
— No, także coś — dziecko!
Mikołaj przyglądając się chłopcu przymrużonymi oczyma przemówił dobrodusznie:
— Nie pójdziecie tam...
— A co? Gdzież ja? — zapytał niespokojnie Ignacy.
— Zamiast was pójdzie kto inny, a wy opowiecie mu szczegółowo, co i jak trzeba robić — dobrze?
— Dobrze! — odpowiedział nie od razu i niechętnie Ignacy.
— A dla was postaramy się o dobry paszport i o miejsce leśniczego.
Chłopak szybko odrzucił głowę i spytał zaniepokojony:
— A jeżeli chłopi będą drzewo brać i w ogóle... to co ja? Wiązać? To nie dla mnie...
Matka roześmiała się i Mikołaj także. Zmieszało to znowu i zmartwiło chłopca.
— Nie bójcie się! — pocieszył go Mikołaj. — Nie będziecie musieli wiązać chłopów — wierzcie mi!...
— Tak! tak! — powiedział Ignacy, uspokoił się i uśmiechnął wesoło. — Dobrze by było do fabryki. Tam, mówią, są dosyć rozumni chłopcy...
Matka podniosła się zza stołu i, patrząc w zadumie w okno, powiedziała:
— Ech, życie, życie! Pięć razy na dzień zaśmiejesz się, pięć zapłaczesz! No, skończyłeś, Ignacy? Chodź spać...
— Kiedy mi się nie chce...
— Chodź, chodź...
— Surowo tu u was! No, idę... Dziękuję za herbatę i za dobre serce...
Kładąc się na łóżku matki, mruczał drapiąc się w głowę:
— Teraz będzie u was wszystko dziegciem śmierdziało... Ech! Niepotrzebne to wszystko... Nie chce mi się spać... Jak to on o tym środku dobrze utrafił... Diabły...
I nagle zasnął i zachrapał głośno, z wysoko podniesionymi brwiami i półotwartymi ustami.