Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wieczorem siedział na krześle w maleńkim suterenowym pokoiku naprzeciw Wiesowszczikowa i mówił zniżając głos i marszcząc brwi:
— W średnie okienko cztery razy...
— Cztery? — ze skupieniem powtórzył Mikołaj.
— Naprzód trzy: ot tak!
I uderzył zgiętym palcem po stole licząc:
— Raz, dwa, trzy. Potem trzeba poczekać i jeszcze raz.
— Rozumiem.
— Otworzy rudy chłop i spyta — po położną? Powiecie — tak, od dziegciarza. Nic więcej, on już zrozumie!
Siedzieli pochyliwszy się ku sobie głowami, obaj krępi i twardzi, i rozmawiali zniżonymi głosami, a matka przyglądała im się stojąc przy stole z założonymi na piersiach rękami. Wszystkie te tajemnicze pukania, umówione pytania i odpowiedzi sprawiały, że uśmiechała się w duszy i myślała:
— Dzieci z nich jeszcze...
Na ścianie paliła się lampa oświecając ciemne plamy wilgoci i obrazki wycięte z pism. Na podłodze poniewierały się powyginane wiadra i skrawki blachy z dachu. Odór olejnej farby, rdzy i wilgoci napełniał pokój.
Ignacy miał na sobie grube, jesienne, z włochatego materiału palto, które podobało mu się bardzo, i matka widziała, jak gładzi miłośnie jego rękaw i przygląda się sobie ze wszystkich stron, z trudnością wykręcając muskularną szyję.
— Dzieci! Kochane dzieci... — myślała z czułością.
— Tak! — powiedział Ignacy wstając. — Więc — pamiętacie? Naprzód do Muratowa, zapytacie o dziadka...
— Pamiętam — powiedział Wiesowszczikow.
Ale Ignacy widocznie nie dowierzał mu, bo jeszcze raz powtórzył wszystkie pukania, słowa i znaki. W końcu uścisnął mu rękę:
— Kłaniajcie się im! Ludziska dobrzy — zobaczycie...
Obrzucił swą postać zadowolonym spojrzeniem, pogładził palto rękami i zapytał matkę:
— Iść już?
— A znajdziesz drogę?
— No! Znajdę... Więc — do widzenia, towarzysze!
I wyszedł, wysoko podnosząc ramiona i wypinając pierś, w nowej czapce na bakier, z powagą wsunąwszy ręce w kieszenie. Na jego skroniach drżały wesoło niesforne, jasne loki.
— No, otóż jestem znowu w pracy! — powiedział Wiesowszczikow podchodząc do matki. — Nudno mi już było... Uciekłem z więzienia i po co? Żeby się ukrywać? A tam uczyłem się. Paweł tak nam napychał łby, że po prostu — rozkosz! No, Niłowna, jak zdecydowano w sprawie ucieczki?
— Nie wiem! — odpowiedziała z mimowolnym westchnieniem.
Mikołaj położył ciężką rękę na jej ramieniu i zbliżywszy do niej twarz powiedział:
— Powiedz im — ciebie oni posłuchają — że to bardzo łatwo! Popatrz sama. To jest na przykład ściana więzienia, a obok — latarnia. Naprzeciw — odludzie, na lewo — cmentarz, na prawo — ulice, miasto. Do latarni podchodzi latarnik — w dzień. Chce oczyścić latarnię, przystawia drabinę do muru, włazi, zaczepia o występ muru haki sznurowej drabiny, spuszcza ją na podwórze więzienne i — odchodzi. Tam, za murem, wiedzą, kiedy to będzie zrobione, i proszą kryminalnych, żeby podnieśli krzyk, albo sami go podnoszą, a ci, którym to jest potrzebne, po drabinie przez mur — raz, dwa — gotowe!
Wymachiwał rękami przed twarzą matki przedstawiając jej swój plan. I wszystko w jego planie wydawało się jasne, proste, zręcznie obmyślone. Matka znała go jako chłopca ciężkiego i nieobrotnego. Oczy Mikołaja patrzyły dawniej na wszystko z ponurą złością i niedowierzaniem, a teraz, jak gdyby przejrzały na nowo, płonęły jasnym i ciepłym światłem wzruszając i przekonywając matkę...
— Pomyśl! Przecież to będzie za dnia! Koniecznie za dnia!... Komu przyjdzie do głowy, że więzień zdecyduje się uciekać w dzień, w oczach całego więzienia.
— A jeżeli — zastrzelą? — powiedziała wzdrygnąwszy się kobieta.
— Kto? Żołnierzy nie ma, dozorcy przybijają rewolwerami gwoździe...
— Za proste mi się to jakoś wyda je...
— Zobaczysz, że mówię prawdę! Ty tylko pomów z nimi! Mam wszystko przygotowane — sznurową drabinkę, haki, mój gospodarz będzie latarnikiem...
Za drzwiami ktoś krzątał się, kaszlał, brzęczało żelazo.
— Otóż i on! — powiedział Mikołaj.
Przez otwarte drzwi wsunęła się blaszana wanna, a ochrypły głos mruczał:
— Właź, cholero...
Potem ukazała się okrągła, siwa głowa bez czapki, z wytrzeszczonymi oczyma, wąsata i dobroduszna.
Mikołaj pomógł wciągnąć wannę, w drzwiach stanął wysoki, przygarbiony człowiek, zakaszlał, odął wygolone policzki, splunął i przywitał się ochryple:
— Dobrego zdrowia...
— O to jego zapytaj! — zawołał Mikołaj
— Mnie? O co?
— O ucieczkę...
— A-a! — powiedział gospodarz wycierając wąsy czarnymi palcami.
— Jakubie Wasiliewiczu, ona nie wierzy, że to takie proste.
— Hm — nie wierzy? To znaczy — nie chce. A my z tobą chcemy, to — wierzymy! — powiedział spokojnie gospodarz. I nagle zgiąwszy się w pół, zakaszlał głucho. Wykaszlawszy się, stał długo pośrodku pokoju rozcierając pierś, sapiąc i patrząc na matkę wytrzeszczonymi oczyma.
— To musi rozstrzygnąć Pawełek i towarzysze — powiedziała Niłowna.
Mikołaj w zadumie opuścił głowę.
— Kto to jest — Pawełek? — zapytał gospodarz siadając.
— Mój syn.
— Jak nazwisko?
— Własow.
Kiwnął głową, wyjął kapciuch i fajkę, nabił ją tytoniem i przemówił urywanymi zdaniami:
— Słyszałem. Mój siostrzeniec zna go. On także jest w więzieniu — Jewczenko, słyszeliście? A moje nazwisko — Gobun. Niedługo wszystkich młodych w więzieniu zamkną — my starzy będziemy mieli dużo wolnego miejsca... Żandarm mi obiecuje, że mojego siostrzeńca na Sybir wyśle. I wyśle go, ten pies!
Zapaliwszy zwrócił się do Mikołaja plując często na podłogę.
— Więc nie chce? Jej sprawa. Wolna wola. Zmęczyło cię siedzenie — chodź, zmęczyło cię chodzenie — siedź. Ograbili cię — milcz, biją — cierp, zabili — leż. Wiadomo... Ale mego Sawkę — wyciągnę! Wyciągnę!
Jego krótkie, jakby wyszczekiwane zdania wzbudzały w matce zdziwienie, a ostatnie słowa — zazdrość.
Idąc ulicą w zimnym wietrze i deszczu, myślała o Mikołaju:
— Jaki to się zrobił — popatrzcie tylko!
I przypomniawszy sobie Gobuna, prawie modlitewnie rozmyślała:
— Widać nie ja jedna zaczęłam na nowo swoje życie!...
A zaraz potem wzbudziła się znowu w jej sercu myśl o synu:
— Gdybyż się zgodził!