Matka (Gorki, 1946)/Część druga/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
To, o czym mówił syn, nie było dla niej nowe. Znała te myśli. Ale pierwszy raz tutaj, przed obliczem sądu, odczuła dziwną, porywającą siłę jego wiary. Uderzył ją spokój Pawła i słowa jego stapiały się w jej sercu w promienistą gwiazdę mocnego, niezłomnego przekonania o słuszności jego idei i wiary w jego zwycięstwo. Oczekiwała, że sędziowie zaczną teraz walczyć z nim zacięcie, przeczyć mu przeciwstawiając mu swoją prawdę. Ale oto wstał Andrzej, pochylił się ku sędziom, spojrzał spode łba na nich przemówił:
— Panowie obrońcy...
— Przed wami jest sąd, a nie obrońcy! — zwrócił mu uwagę głośno i gniewnie sędzia z chorą twarzą. Po wyrazie twarzy Andrzeja matka zmiarkowała, że chce zakpić z nich — wąsy mu drżały, w oczach świeciła, się znana jej, chytra, kocia przymilność. Potarł mocno głowę długą ręką i westchnął:
— Naprawdę? — powiedział kiwając głową. — A ja myślę, że nie jesteście sędziami, tylko obrońcami...
— Proszę mówić o istocie sprawy! — sucho zauważył staruszek.
— O istocie? Dobrze! Już zmusiłem się do uwierzenia, że jesteście naprawdę sędziami, ludźmi niezależnymi, uczciwymi...
— Sąd nie potrzebuje waszej charakterystyki!
— Nie potrzebuje? Hm — no... Mimo to będę mówił dalej... Jesteście ludźmi, dla których nie ma ani swoich, ani obcych, jesteście wolnymi ludźmi. Przed wami stają dwie strony. Jedna skarży się — grabią mnie i mordują! A druga odpowiada — mam prawo grabić i mordować, ponieważ posiadam karabin...
— Czy macie do powiedzenia coś związanego ze sprawą? — podnosząc głos zapytał staruszek. Ręka drżała mu i matka widziała z przyjemnością, że złości się. Ale zachowanie się Andrzeja nie podobało się jej — nie zlewało się z nastrojem mowy jej syna, a ona pragnęła poważnego i surowego sporu.
Chachoł popatrzył w milczeniu na staruszka, po czym, pocierając głowę, powiedział poważnie:
— W związku ze sprawą? Po co mam mówić z wami o tym? To, co należało powiedzieć, towarzysz mój już powiedział. Resztę dopowiedzą wam, gdy nadejdzie czas, inni...
Staruszek uniósł się na fotelu i oznajmił:
— Odbieram wam głos! Grzegorz Samojłow!
Zacisnąwszy mocno usta, chachoł opuścił się leniwie na ławę, obok niego powstał Samojłow i potrząsnął kędzierzawą czupryną.
— Prokurator nazwał towarzyszy dzikusami, wrogami kultury...
— Proszę mówić tylko o tym, co dotyczy sprawy!
— To jej dotyczy. Nie ma niczego, co by nie dotyczyło uczciwych ludzi. I proszę mi nie przerywać. Pytam was — co to jest ta wasza kultura?
— Nie przyszliśmy tu na dyskusję z wami! Do rzeczy! — obnażając zęby powiedział staruszek.
Zachowanie się Andrzeja wyraźnie zmieniło sędziów. Słowa jego jak gdyby starły z nich coś. Na szarych twarzach ukazały się plamy, w oczach zapaliły się chłodne, zielone iskry. Mowa Pawła rozdrażniła ich, ale jednocześnie siła jej powstrzymywała to rozdrażnienie nakazując mimowolny szacunek, chachoł zerwał to zewnętrzne opanowanie i z łatwością obnażył to, co było pod nim. Szeptali ze sobą z dziwnym grymasem i poruszali się zbyt szybko jak na nich.
— Wy wychowujecie szpicli, pchacie w objęcia rozpusty kobiety i dziewczęta, wy czynicie z człowieka złodzieja i zabójcę, zatruwacie ludzi wódką. Międzynarodowe rzezie, rozpusta i zdziczenie — oto wasza kultura! Tak, jesteśmy wrogami tej kultury!
— Proszę! — zawołał staruszek trzęsąc podbródkiem. Ale Samojłow cały czerwony, błyskając oczyma, krzyczał: — Ale cenimy i szanujemy tę inną kulturę, kulturę twórców, których gnoiliście w więzieniach, doprowadzaliście do szaleństwa...
— Odbieram wam głos! Fedor Mazin!
Maleńki Mazih podniósł się, jakby nagle wysunęło się szydło, i przerywanym głosem. powiedział:
— Ja... ja przysięgam! Wiem — skazaliście mnie już.
Zatchnął się, pobladł, na jego twarzy widać było tylko oczy, wyciągnął rękę i krzyknął:
— Ja... daję słowo honoru! Gdziekolwiek mnie poślecie, ucieknę, wrócę i będę pracować zawsze — całe życie! Słowo honoru!
Sizow chrząknął głośno, poruszył się. I cała publiczność dając się unieść podnoszącej się coraz wyżej fali wzburzenia, zahuczała głucho. Jakaś kobieta płakała, ktoś kaszlał dusząc się. Żandarmi patrzyli na podsądnych z tępym zdziwieniem, na publiczność ze złością. Sędziowie przechylili się w fotelach, staruszek wywołał cienkim głosem:
— Iwan Gusiew!
— Nie chcę mówić!
— Wasyli Gusiew!
— Nie chcę!
— Fiodor Bukin!
Podniósł się białowłosy i białorzęsy chłopak i, kiwając głową, powiedział:
— Wstydzilibyście się! Ja myślę ciężko, ale mimo to rozumiem, co sprawiedliwość! — podniósł rękę wyżej głowy, zamilkł wpół przymknąwszy oczy, jakby przyglądał się czemuś w oddali.
— Co takiego? — z rozdrażnieniem i ze zdumieniem zawołał staruszek przechylając się w tył na fotelu.
— Ażeby was...
Bukin osunął się ponuro na ławę. Było coś ogromnego i ważkiego w jego mętnych słowach, był jakiś smutny i naiwny wyrzut. Wszyscy poczuli to i sędziowie przysłuchiwali się, jakby oczekując, czy nie rozlegnie się echo wyraźniejsze niż słowa. I na ławach publiczności wszystko zamarło, tylko cichy płacz unosił się w powietrzu. Prokurator wzruszył ramionami i uśmiechnął się, marszałek szlachty kaszlnął głośno i znowu stopniowo rozległy się szepty, z podnieceniem krążąc po sali.
Matka pochyliwszy się do Sizowa spytała:
— Teraz sędziowie będą mówić?
— Wszystko skończone... Tylko wyrok oznajmią...
— I więcej nic?
— Tak...
Nie uwierzyła mu.
Samojłowa, niespokojnie poruszając się na ławce i trącając matkę ramieniem i łokciem, mówiła cicho do męża:
— Jakże to tak? Czy tak można?
— Widzisz, że można!
— Więc co z nim będzie, z Grzesiem, co?
— Odczep się...
Czuło się, że we wszystkich coś się przesunęło, poruszyło, rozbiło. Ludzie mrugali ze zdziwieniem oślepionymi oczyma, jak gdyby zapaliło się przed nimi coś jaskrawego o niejasnych konturach i niezrozumiałym znaczeniu, ale pociągającego ich ku sobie z niepokonaną siłą. I nie rozumiejąc tego, co było wielkie i tak nagle otwarło się przed nimi, pośpiesznie przejawiali nowe dla nich uczucie w rzeczach drobnych, widocznych i zrozumiałych dla nich. Starszy Bukin, nie krępując się, szeptał głośno:
— Pozwólcie — dlaczego nie dają mówić? Prokurator może mówić, co mu się tylko podoba i jak długo chce...
Obok ławek stał urzędnik i machając rękami na ludzi, mówił półgłosem:
— Ciszej! Ciszej...
Samojłow odrzucił w tył głowę i huczał za plecami żony wyrzucając urywane słowa:
— Oczywiście — powiedzmy, że są winni. Ale pozwól wyjaśnić! Przeciw czemu poszli? Chcę to zrozumieć! Mnie także to interesuje...
— Ciszej! — grożąc mu palcem, zawołał urzędnik.
Sizow ponuro kiwał głową.
A matka nie odrywała wzroku od sędziów i widziała, że są coraz bardziej podnieceni i rozmawiają ze sobą niewyraźnymi głosami. Chłodny i śliski dźwięk ich rozmowy dotykał jej twarzy i dotknięcie to wywoływało drżenie w policzkach i chorobliwe, obrzydliwe uczucie w ustach. Matce wydawało się nie wiedzieć czemu, że mówią o ciele jej syna i jego towarzyszy, o muskułach i członkach młodzieńców, pełnych gorącej krwi i żywej siły. Że to ciało budzi w nich niedobrą zazdrość żebraków, lepką chciwość wyczerpanych i chorych. Cmokają wargami i żałują tych ciał, które mogłyby pracować i wzbogacać ich, rozkoszować się życiem i tworzyć. Teraz ciała te wycofują się z obiegu życia, wyrzekają się go i równocześnie znika możność władania nimi, wykorzystania ich siły, pożarcia jej. I dlatego ci młodzi wywołują w starych sędziach mściwe rozdrażnienie osłabłego zwierza, który widzi świeży pokarm, ale nie ma już siły pochwycić go, stracił już zdolność nasycania się cudzą siłą i bezsilnie warczy, posępnie wyje widząc, że źródło jego sytości oddala się od niego.
I im uważniej przyglądała się matka sędziom, tym wyraźniejszych kształtów nabierała ta dziwaczna i potworna myśl. Zdawało się jej, że sędziowie nie ukrywają już podnieconej żarłoczności i bezsilnej wściekłości głodnych zwierząt, które mogły kiedyś dużo żreć. I ją, matkę i kobietę, dla której ciało syna jest zawsze i mimo wszystko droższe od tego, co nazywa się duszą, napełniał lękiem widok tych zgasłych oczu, pełzających po jego twarzy, obmacujących jego pierś, plecy i ręce. Spojrzenia ich zdawały się ocierać o jego gorącą skórę, jak gdyby pragnęły ogrzać krew w ich stwardniałych żyłach i w zużytych mięśniach. Ci półmartwi ludzie, teraz ożywieni nieco bodźcami chciwości i zawiści względem młodego życia, musieli je osądzić, ale jednocześnie — odebrać samym sobie. Wydawało się jej, że syn czuje te wilgotne, nieprzyjemnie łaskoczące dotknięcia, wzdryga się i patrzy na nią.
Paweł patrzył w twarz matki spokojnie, łagodnie znużonymi oczyma, czasem kiwał do niej głową i uśmiechał się.
— Wkrótce wolność! — mówił jej ten uśmiech, jakby gładził serce matki swoją miękką pieszczotą.
Nagle sędziowie podnieśli się jednocześnie. Matka podniosła się mimo woli także.
— Poszli! — powiedział Sizow.
— Po wyrok? — zapytała matka.
— Tak...
Naprężenie nagle ustąpiło. W całym ciele odczuła wyczerpanie i znużenie, brew zadrżała, na czole wystąpił pot. Ciężkie uczucie rozczarowania i obrazy napłynęło do serca i przekształciło się szybko w przygniatające jej duszę uczucie pogardy dla sędziów i sądu. Czuła ból w brwiach i powiodła mocno ręką po czole. Rozejrzała się: krewni podsądnych podchodzili bliżej do kraty, sala napełniła się gwarem rozmów. Podeszła również do Pawła i, ścisnąwszy mocno jego rękę, rozpłakała się, pełna oburzenia i radości, zbłąkana w chaosie różnorodnych uczuć. Paweł mówił jej dobre, serdeczne słowa, chachoł żartował i śmiał się.
Wszystkie kobiety płakały, ale bardziej z przyzwyczajenia niż ze smutku. Nie zdarzyło się nieszczęście spadające niespodzianie i nie wiadomo skąd na głowę, niby tępe uderzenie. Była tylko smutna świadomość konieczności rozstania się z dziećmi, ale i ona tonęła i rozpływała się we wrażeniach, wywołanych przez ten dzień. Ojcowie i matki patrzyli na dzieci z niejasnym uczuciem, w którym niedowierzanie dla młodości i ukształtowane przez przyzwyczajenie przekonanie o swojej wyższości w stosunku do dzieci — zlewało się dziwacznie z innym uczuciem, uczuciem zbliżonym do szacunku. Nieodstępną myśl — jak teraz żyć, przytępiała ciekawość, którą wzbudziła ta młodzież, tak śmiało i nieustraszenie mówiąca o możliwości innego, pięknego życia. Nieumiejętność wyrażania swych uczuć hamowała je. Zużywano wiele słów, ale mówiono o najprostszych rzeczach — o bieliźnie, o odzieży, o konieczności strzeżenia zdrowia.
Brat Bukma wymachując rękami, przekonywał młodszego brata:
— Właśnie — sprawiedliwości! Niczego więcej!
Młodszy Bukin odpowiadał:
— Pilnuj szpaka...
— Będzie cały i zdrowy!...
Sizow trzymał siostrzeńca za rękę i mówił powoli:
— Tak, Fiodor, a więc — pojechałeś...
Fedzia pochylił się ku niemu i szepnął mu coś na ucho uśmiechając się szelmowsko. Żołnierz z konwoju uśmiechnął się także, ale zaraz przybrał surowy wyraz twarzy i chrząknął.
Matka mówiła z Pawłem, podobnie jak inni i o tym samym — o ubraniu, o zdrowiu. Ale w piersi jej tłoczyły się dziesiątki pytań. Chciała zapytać o Saszę, o siebie, o niego. Pod tym wszystkim kryło się jednak i rozrastało się powoli uczucie nadmiaru miłości do syna, wytężona chęć podobania mu się, jak największego zbliżenia się do niego. Oczekiwanie czegoś straszliwego zginęło, pozostawiwszy po sobie tylko nieprzyjemny dreszcz przy wspomnieniu o sędziach i gdzieś, z boku, ponurą myśl o nich. Czuła w sobie kiełkowanie wielkiej, jasnej radości, nie rozumiała jej i czuła się nią zmieszana. Widząc, że chachoł rozmawia ze wszystkimi, i rozumiejąc, że jemu bardziej niż Pawłowi potrzebna jest serdeczność, przemówiła do niego:
— Nie podobał mi się sąd!
— A dlaczego, mateńko? — zawołał uśmiechając się z wdzięcznością chachoł. — Stary młyn, a nie próżnuje...
— I nie boją się ludzie, i nie rozumieją, czyja prawda — niezdecydowanie powiedziała matka.
— Oho — zawołał Andrzej — czego się wam zachciewa! Czyż tutaj o prawdę się procesują?...
Westchnęła i powiedziała z uśmiechem:
— A ja myślałam, że to — straszne...
— Sąd idzie!
Wszyscy rzucili się pośpiesznie na miejsca.
Starszy sędzia oparł się jedną ręką o stół i, zakrywając twarz papierem, zaczął czytać. Jego słaby, brzęczący głos przypominał głos trzmiela.
— Skazuje! — powiedział Sizow wsłuchując się.
Zapanowała cisza. Wszyscy wstali patrząc na staruszka. Mały, suchy, prosty, przypominał pałkę trzymaną przez jakąś niewidzialną rękę. Sędziowie stali także: wójt przechyliwszy głowę na ramię patrzył w sufit, burmistrz założył ręce na piersiach, marszałek szlachty gładził brodę. Sędzia z chorą twarzą, jego pulchny towarzysz i prokurator patrzyli w stronę podsądnych. A spoza sędziów, poprzez ich głowy patrzył z portretu car w czerwonym mundurze, z obojętną białą twarzą. Po jego twarzy pełzał jakiś owad.
— Na zesłanie! — odetchnąwszy z ulgą, powiedział Sizow. — No, skończone, dzięki ci, Boże! Mówiono — katorga! To jeszcze nieźle, matko! Nieźle!
— Wiedziałam przecież — odpowiedziała zmęczonym głosem.
— Ale mimo to! Teraz to już pewne! A tak — to kto ich wie? — odwrócił się do podsądnych, których już wyprowadzano, i powiedział głośno:
— Do zobaczenia, Fiodorze! Do zobaczenia ze wszystkimi! Szczęść wam Boże!
Matka w milczeniu skinęła głową synowi i wszystkim. Chciało się jej rozpłakać, ale wstydziła się.