<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.

Nie będziemy daléj opisywać skutków, jakie sprawiła w owém zgromadzeniu wieść o dwóch związkach, marchwi i milionie na poddaszu. Była to bomba, która niespodzianie wpadła, pękła i w pierwszym popłochu zupełnie inaczéj ugrupowała. Każdy chciał z tego rozbicia coś uratować, aby przynajmniéj z niczem nie zostać.
Nawet Kubaś z wstydliwą łysiną i Lesio z kilkoma rzadkiemi włosami należeli dzisiaj do szczęśliwych odłamków rozbitego okrętu, których czepili się nieszczęśliwe rozbitki, aby przynajmniéj jako tako do portu dopływać.
Kubaś pocił się ze swego szczęścia, rozmawiając z jakąś otyłą, trzydziestoletnią panienką, która patrząc złośliwie na podkomorzyca, wszystko mu przyobiecała, a flegmatyczny Lesio nie mógł tak prędko myśli swoich pozbierać, aby jako tako odpowiadać na wyzywające słowa i spojrzenia panny Agapity, któréj twarz rozlana paliła się jakimś gniewem szlachetnym!...
Był tylko jeden z naszych znajomych, który stał na uboczu i chciwem okiem na wszystko patrzał. Do nikogo się nie zbliżał, do nikogo nic nie mówił. Był to w téj chwili najzimniejszy spoktator z całego zgromadzenia...
Zaraz przy pierwszych słowach o milionie, cofnął się podczaszyc we framugę okna, aby być świadkiem wrażenia, jakie miało sprawić opowiadanie podkomorzyca. Przeczuwał, że ono sprawi pewno zamieszanie.
Najciekawszą dla niego figurą był w téj chwili sam opowiadający. Z jego zachowania się potrzeba było poznać, czy jest już bliskim tego miliona, czy téż dopiero zmierza do niego. Było to nie lada psychologiczne zadanie, ale podczaszyc miał oko wprawne i wiele doświadczeń w życiu, aby nic poznał, czy kto jest kandydatem, czy aplikantem, czy wszedł już na etat.
Zbieg okoliczności dopomógł mu wiele. Przy ostatnich słowach podkomorzyca, widział zbliżającą się do niego spiesznie pewną damę, którą znał doskonale, widział jak go konwulsyjnie za rękę chwyciła, pod ramię wzięła i do osobnéj, na uboczu stojącéj kanapki zaprowadziła. Rzecz ta była dla niego teraz nadzwyczajnéj wagi.
Podczaszyc ulokował się jak mógł najwygodniéj, aby całą swoją uwagę téj zagadkowéj parze poświęcić. Sposób zejścia się i osiedlenia téj pary na odosobnionéj kanapie, dawał bardzo wiele do myślenia. Z wszystkiego sądząc, nie miała to być obojętna pogadanka, była to jakaś ważna, nader ważna sprawa. A sprawa ta mogła się również ważną stać dla podkomorzyca...
Zrazu przez niejakiś czas milczała para na kanapce. Zdawało się, że oboje zbierali myśli swoje i szukali słów, któremiby zacząć mogli mówić do siebie. Przynajmniéj tak wyglądała dama na kanapie. Podkomorzyc prawdopodobnie myślał o zakresie swojéj nowiny w salonie, i zdawało się, że był z tego zakresu zadowolony. Milion bowiem sprawił taki efekt, że mu kaczkę, marchew i cebulę zupełnie przebaczono. Czasami tylko mięszały mu to zadowolenie słowa szambełanowéj bez ogródki wypowiedzone, że jest biednym, i że świat podziwiać jeszcze może cały kubrak na jego grzbiecie... Podczaszyc nie spuscił z niego oka...
Dama nim mówić zaczęła, położyła najprzód drobną rączkę swoją na ręce Podkomorzyca. Po tym wstępie zaczęły się słowa. Dama wymówiła te słowa z wrodzoną sobie żywością. Podkomorzyc słuchał trochę znudzony i zdawało się, że miał wielką ochotę porzucić kanapkę i przenieść się w najodleglejszy kąt salonu, gdzieby z nikiem nie potrzebował mówić, nikogo nie słuchać...
Po niejakim czasie zaczęła się twarz jego ożywiać. Ożywienie to jednak nie było wewnętrznem zadowoleniem, bo objawiało się tylko ironicznym i szyderskim wyrazem twarzy. Żywość damy wzmagała się co raz więcéj, jéj gęsta stawały się co raz szybsze...
Tak upłynęło pół godziny. Gestykulacya damy zaczęła wolnieć, jéj słowa padały co raz skąpiéj, a cała jéj postać przechodziła w jakiś dziwny, omdlewający spokój, w jakąś rzewną apatyę... Jéj ruchliwe kształty układały się powoli w cichy, kamienny posąg... W końcu tyle tylko było widać na niéj ruchu, ile potrzeba było do uzupełnienia malowniczéj pozy...
Wkrótce siedziała na czerwonéj kanapce jak piękna, marmurowa statua z prześliczną draperyą...
W miarę éój kamienienia, począł się spokojny posąg podkomorzyca co raz więéój ożywiać. Wyraz ironiczny na jego twarzy, zacierał się powoli, oczy błyskały co raz silniéój światłem — dama coraz więcéj przechodziła w kamień!
W tych ciekawych studyach przeszkodził podczaszycowi jakiś znajomy. Podczaszyc zgrzytnął zębami i uśmiechnął się słodko do znajomego. Obawiając się jakiéj najobojętniejszéj w świecie rozmowy, zwrócił zaraz ją na przedmiot, który go zajmował.
— Patrz pan, co za przecudna sielanka na czerwonéj kanapie! rzeki do znajomego, wskazując oczami na podkomorzyca.
— Patrzałem już na tę sielankę, odparł znajomy, i dla tego przychodzę do pana, bo widziałem że i pan obserwujesz...
— Ciekawy jestem, coś pan w téj sielance obaczył?... Czy Dorydę czy Alcimadurę?
Parbleu! Któżby śmiał pułkownikową porównać z Alcimadurą? Nie była nią jak miała lat szesnaście, nie będzie nią przecież gdy czterdziesty krzyżyk wlazł na plecy... Ale jak się ta kobieta dobrze trzyma! Wcale jeszcze nie źle wygląda!
— Wieczorem... przyznaję, ale w dzień widać, że nielitościwy ząb czasu wiele tam pokąsał, czego nawet bielidło nie zakryje...
— Tylko widać zawiodło ją dzisiaj przeczucie! Złe miejsce sobie obrała... lepiej było trzymać się starego generała...
— Dla czegóż mówisz pan, że złe miejsce wybrała? Czy miejsce obok podkomorzyca nazywasz pan złem?
— O tyle złe, że nie odniesie tam żadnego skutku. Tam nie ma dla niéj zdobyczy!
— Czy sądzisz pan... że ten milion stoi na przeszkodzie? Cette baguatelle d’un million?...
— Miliona nie znam i nic jeszcze o nim nie wiem, ale to wiem, że podkomorzyc pułkownikowéj nie cierpi! Mówię panu, że on wolałby w téj chwili łoże Madejowe, niżeli tę aksamitną, czerwoną kanapkę...
Jakiś cień przebiegł po twarzy podczaszyca. Spojrzał na kanapkę, pomyślał chwilę i odparł.
— Pułkownikowa nie jest wcale szpetna kobieta. Podobać się zawsze może. A zresztą zdaje mi się, że między nimi...
— Między nimi przed kilkoma — laty było tam jakieś zbliżenie... ale to wszystko urwało się nawet z pewnym skandalem!
On revient toujours à ses premiers amours! zauważył z uśmiechem podczaszyc.
— Ba, odparł towarzysz, gdyby to była pierwsza miłość!... Ale gdzie codzień innych miało się rywali...
— Kobieta sprytna wszystkiego dokaże! szepnął podczaszyc, bo w téj chwili zaproszono gości na wieczerzę.
Pułkownikowa podniosła się — Podkomorzyc podał jéj rękę. Podczaszyc w niejakiem oddaleniu postępował za nimi.
Zrazu nie pewnem było, gdzie pułkownikowa usiądzie. Zdawało się, że miała ochotę rozłączyć się ze swoim towarzyszem. Zawinęła się pomiędzy kobiety, przymówiła kilka słów do staréj starościny, zaczepiła pannę Alinę, przy któréj stał Hektor. O dawnego swego towarzysza z kanapki czerwonéj wcale się nie troszczyła. Ani razu nie obejrzała się za nim. Twarz miała spokojną a nawet wesołą. Z jakąś młodą mężatką zamieniła kilka spojrzeń nader wymownych i słodko się uśmiechnęła.
Podkomorzyc jak cień posuwał się za nią z tyłu. Przy każdem próżnem krześle stawał, jakby chciał przy niéj usiąść. Pułkownikowa mijała jedno krzesło po drugiem, jakby naumyślnie chciała zgubić swego towarzysza. Ten jednak nie był dzisiaj do zgubienia. Przesuwał się zręcznie pomiędzy szerokiemi spódnicami, omijał w drodze stojące krzesła i zawsze był blisko pułkownikowéj. Nawet kilka pań, które do niego przemówiły, nie mogły go przytrzymać. Odpowiedział krótko, uśmiechnął się i poszedł daléj. Nawet z panną Aliną, która widocznie coś mu powiedzieć chciała, sprawił się tak krótko, że to najbliższyeh sąsiadów zadziwiło. Alina strzeliła za nim rozgniewanem okiem, co jednak Hektora bynajmniéj nie gniewało.
Wszystko to uważał dobrze podczaszyc. Na twarzy jego było widać zadowolenie.
Wreszcie stanęła pułkownikowa przy jednem próżnem krześle. Bokiem spojrzała na lewo i usiadła. Przy niéj usiadł podkomorzyc. Pułkownikowa przyjęła to obojętnie, przemówiła kilka słów do niego i zwróciła się na prawo.
Podczaszyc usiadł na przeciwko, gdzie go zasłaniały kandelabry. Z tego zakrytego stanowiska patrzał z uwagą na siedzącą naprzeciwko parę. Zdaje się, że widok téj pary mocno go zajmował, bo nic nie pił i nic nie jadł.
Podczas wieczerzy kilka razy usiłował podkomorzyc zawiązać dłuższą rozmowę z swoją sąsiadką, ale nigdy się mu to nie udało. Albo sąsiad z prawéj strony przeszkodził temu, którego pułkownikowa ciągle do rozmowy wyzywała, albo sama znalazła sposobność odwrócenia swojéj uwagi na co innego.
Podkomorzyc widocznie był teraz zmartwiony. Także nic nie jadł i nic nie pił. Zamyślał się często, a gdy go kto zapytał o co, to podobny był do tego, co się dopiero ze snu budzi. Odpowiedzi dawał krótkie z widoczną niechęcią.
To trwało przez całą wieczerzę. Po wieczerzy wzięła pułkownikowa starościnę pod rękę i już się więcéj nie rozdzieliły. Podkomorzyc robił co mógł, aby znowu pułkownikowę na czerwoną kanapkę zaprosić, ale to mu się już nieudało. Na cały wieczór była dla niego pułkownikowa stracona. Podkomorzyc widocznie zły chodził sam jeden po salonie.
Wreszcie zaczęli się goście rozjeżdżać. Pułkownikowa weszła do przedpokoju. Za nią pospieszył podkomorzyc. Podał jéj białe futro, odprowadził aż do karety, przy karecie jeszcze coś mówił... i z czołem zmarszczonem wrócił do salonu. Podczaszyc ustawicznie patrzał na niego, i uśmiechał się z zadowoleniem.
Po krótkiéj chwili cichaczem wymknął się Podkomorzyc z salonu, zarzucił płaszcz na siebie i wyszedł.
Podczaszyc nie poszedł zaraz za nim. Dopiero za pół godziny opuścił towarzystwo.
Przeszedł Krakowskie Przedmieście i koło kolumny Zygmunta skierował kroki na ulicę Miodową. Przy trzeciéj kamienicy zatrzymał się i spojrzał z uwagą na okna pierwszego piętra.
Trzy okna były oświecone dosyć jasno, dwa inne migały słabem, różowem światłem.
Podczaszyc zatarł ręce i zanucił sobie półgłosem aryjkę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.