Miljon posagu (Kraszewski, 1872)/Tom I/Dalszy ciąg topografji
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miljon posagu |
Pochodzenie | Miljon posagu (zbiór) |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść Cały zbiór |
Indeks stron |
Pan Seweryn nie chcąc bez pożegnania wyjeżdżać, aby go bardziej jeszcze zapamiętale grafem i nowomodnym kawalerem nie okrzyczano, pozostał w bawialnym pokoju z całem towarzystwem, które na niego milcząc rzucało dziwne wejrzenia.
Dusząc czapkę w ręku, szukał zajęcia, przedmiotu, którym by choć udanie mógł się zatrudnić, aby belek w suficie nie liczyć; ale napróżno! Pokój bawialny w Pokotyłowskim dworze nie miał ani książki, ani nawet ryciny na ścianie, nic prócz kanapy, krzeseł, pięknego stolika i kilku cybuchów po kątach. Ściśle biorąc, można się było zająć rozpatrzeniem sino-malowanych kafel pieca; ale Seweryn nie chciał już tak wyraźnie okazać i swego opuszczenia i wzgardy towarzystwu. Kręcił się więc po pokoju frasowny i niespokojny.
Nareszcie zlitował się nad nim pan Teodor Doliwa.
— Co pan tam w polu robi? — spytał.
— To zapewne co wszyscy teraz... hreczkę ostatnią posiałem, siano koszę.
— Już też się i deszcze poczną na nasze siana.
— Pan zna hrabiego? — dorzucił Fabjan Pokotyło?
— Znam go z widzenia — rzekł Seweryn — a! prawda... i ze sprawy jaką z nim miałem.
— Pan miałeś z nim sprawę? — podchwyciło kilku.
— Dzieciństwo! — odpowiedział Seweryn — sąsiedzki spór, który się przerodził w sprawę przez upór hrabiego.
— Zły człowiek — dorzucił Kulikowicz — i zawsze mu w głowie, że to jeszcze czasy, kiedy panowie dawali szlachcie do wyboru, albo kłaniać się za kawałek pieczeni, albo procesować i dać nękać...
— Nie tak zły, jak trochę uparty i dumny, a bardzo zepsuty próżnowaniem — rzekł Seweryn — więcej go żałuję niż gniewam się na niego. Oddać mu potrzeba sprawiedliwość, że uczciwy, i gdy się przekona, że zszedł z prawej drogi, wraca na nią choć cichaczem.
— Toć zapewne, przynajmniej szlacheckich sumek nie zachrapia, i nie każę się o nie procesować...
— Bardzo skaleczony? — spytał Seweryn nie rad dłużej z tak drażliwym pasować się przedmiotem.
— Kat go wie — rzekł Hasling — panowie wytrzymalsi są niż się zdaje... musi to być mała rzecz, a tylko się pieści, bo ani jęczał, ani...
— Mała rzecz! — zawołał ze śmiechem Doliwa — noga złamana! A tu ani doktora, ani cyrulika do jutra nie przywiozą!
— Złamana! — zawołał Seweryn.
— Tak mi ludzie mówili...
— W istocie, jeżeli do jutra czekać będzie musiała na opatrzenie, to ucierpi wiele...
— A niech cierpi! — rzekł Kulikowicz — przynajmniej zwierzyny nam przez ten czas wytłukać nie będzie.
— Czy może być, żeby ani cyrulika, ani doktora...
— Toć to panu wiadomo — muskając włosy dodał Doliwa — w naszym zakącie na wszystkim zbywa...
Seweryn ruszył ramionami jakby się zgadzał i wyszedł.
Szybko pobiegł do izby, w której na łóżku spoczywał bolejący Hubert.
Gdy wszedł, właśnie się trzymając za nogę, hrabia narzekał i skarżył się przed milczącym i zadumanym gospodarzem.
— Konie, prawda młode, ale jeżdżone! dwa razy były w zaprzęgu. Mój Tomko wozi jak królewski woźnica... Djabeł nadał trzodę... coś im tam wplątało się pod nogi. I jak się nie poniosą! Ho! panie! prawda, że mnie to drogo kosztuje, alem w życiu tak szybko, wyśmienicie nie jechał.
To mówiąc spojrzał hrabia zyzem na wchodzącego Seweryna. Znali się oni, ale skutkiem nieporozumień, byli gorzej niż na zimno; udawali, że są sobie obcy. Zdziwił się tedy potężnie Hubert, gdy Seweryn go skinieniem głowy przywitawszy, rzekł żywo:
— W takich razach panie hrabio... takich przypadkach... zapomina się na chwilę o wzajemnych urazach... Potem je można znowu przypomnieć, jeśli się podoba. Chodziłem na medycynę; jestem jeśli nie doktor, to przynajmniej felczer jakikolwiek. Ponieważ nie ma komu nogi opatrzyć, i aż jutro chyba znajdzie się pan Freze lub Moszko, proszę przyjąć moją posługę...
Seweryn mówił, a hrabia oczy wytrzeszczał, czerwienił się, dziwił; nareszcie uśmiechnął, wyciągnął rękę i rzekł udając wesołość, co go nigdy nie opuszczała:
— A! zlituj-że się! a nie chcesz pan czasem powetować swojej szkody na mojej nodze?
Potem dodał:
— Mam-że wierzyć propozycji?... Chciałżebyś?
— Pozwolisz hrabio! masz-li ufność?
— Zupełną! słyszałem o cudach twych kuracji... ale prawdziwie... zawstydzasz mnie... to kawałek heroizmu!
— Nie szafujmy tak panie hrabio, wielkiemi słowy, zdadzą się one na większe czyny; a to proste spełnienie obowiązku. Co byś powiedział o człowieku, któryby bliźniemu swemu mógł skrócić cierpienia a nie chciał? cóż dopiero gdyby nie chciał przez zemstę!
Hrabia patrzał na Seweryna z podziwieniem, ze czcią prawie, ale daleko większemi oczyma poglądał na niego pan Pokotyło, któremu się to w głowie pomieścić nie mogło, aby szlachcic, syn obywatelski chciał cyrulikować; aby jeszcze tę funkcję, tak wedle niego upokarzającą, spełniał dla... nieprzyjaciela.
Gdy Seweryn poprosił wody, bandażów i wszystkiego czego było potrzeba, gospodarz coś mruknął i wyszedł.
Wyszedł zdyszany, spocony, wprost do gości.
— A wiecie co się dzieje? — rzekł na progu.
— Cóż, hrabisko może dochodzi? — rzekł Kulikowicz.
— Niech Bóg broni, w moim domu! miałbym śledztwo, kłopot! Nie godzi się nawet żartem... Niech Bóg broni.
— A cóż tam?
— Co! ot pan Seweryn, jak zawsze oryginał...
— Poszedł się z nim kłócić?
— Żebyż! to by było mniej dziwne...
— A cóż u licha...
— A co! otoż sztuka, że i djabeł nie zgadnie! Rękawy zakasał i zajął się opatrywaniem, po prostu jak cyrulik.
Tu śmiech ogromny wyrwał się ze wszystkich kątów pokoju, śmiech niedowiarstwa i szyderstwa.
— Kpij z nas zdrów! — krzyknął Kulikowicz. Myśląc, że Pokotyło żartuje.
— Ale jak mi Bóg miły prawda...
— Oszalał czy co!
— Wszakże byli z sobą i są na udry...
— A to panie prosto pochlebstwo — dorzucił Hasling — chce się panu zasłużyć i łapę mu liże.
— Gorzej, bo nogę! — dowcipnie rzekł Doliwa.
Nowy śmiech na chwilę rozmowę zagłuszył.
— Serjo? prawda? — spytał Kulikowicz.
— Jak mamę kocham! — zaklął się Pokotyło — jak ciocię kocham...
— Niech-że mnie licho porwie, jeśli rozumiem co to znaczy! — rzekł Doliwa. — To podłość!
— A w innych razach taki dumny! — kiwając głową dorzucił Kulikowicz.
— Niech panowie pamiętają — głośno wyrwał się pan Fabjan — że on i chłopom i żydom nogi nastawia, jak gdzie się zdarzy. To taka manja... zwyczajnie oryginał.
— Oryginał nie oryginał, a dali honor — wrzucił pan Hasling — to nie bez kalkulacji na ten raz.
— Waćpan to zaraz panie regencie mięszasz do wszystkiego kalkulację...
— A co ja winien, że kalkulacja do wszystkiego się mięsza!
Znowu się śmiano.
— A mnie bieda, bo muszę szukać szarpji, bandażów, kat wie tam czego — rzekł Pokotyło — a to jasnemu panu trzeba cienkiego, żeby nóżki nie tarło. Szlachcic będzie musiał dać najlepszą bieliznę. Ot korzyść. Trzeba szukać a dać nie żałując, bo potem ośmieją, że już u mnie w domu i gałgana poczciwego nie ma. Klucznicy! — zawołał sięgając do głębokiej kieszeni po klucze i dobierając się do starej komody.
Towarzystwo rozstąpiło się ciekawie na stronę, a w tem przez drzwi boczne, owijając się chustką ogromną, w czepcu ze wstążkami przedpotopowemi, weszła pani Krzepicka, klucznica, lat około czterdziestu licząca.
— A wiesz waćpani co nam za kłopot pan Bóg dał — rzekł zwracając się od zamka komody, do którego klucza dobierał Pokotyło.
Klucznica, znać było z miny, jedna z tych niewiast złego humoru, które żyją gderaniem i dąsami, jak inni ludzie weselem i ochotą; a przy tem w łaskach u pana, nieszpetna jeszcze niewiasta, pokręciła głową i odpowiedziała odważnie, nie frasując się licznymi słuchaczami:
— A wiem ci! wiem! Graf jakiś... ludzie karki kręcą, dmuchają w samowar i poduszki u mnie pożyczyli. Cały dom do góry nogami... i dwie szklanki czeskie stłuczone.
— Co wasani mówisz? — przerwał gospodarz — dwie szklanki?
— Rysowane!
— A!! jak mi honor miły, dziesięć bizunów dam Iwankowi! już to mu płazem nie pójdzie!
— I sprawiedliwie! — poparła klucznica.
— A tu w dodatku potrzebują szarpji i bandażów. Uważaj-że no asani... Dać lada gałgan, powiedzą, że w domu dobrego nic nie ma... co dobrego, to szkoda!
— E! niechajby sobie gadali co chcą... a jabym im dała serwetę, w którą ręce ocierają od dwóch lat po rakach... dziura na dziurze...
— Zapewne! — potwierdzająco rzekł Fabjan, wielce starający się zawsze okazać dowcipnym w oczach klucznicy, nie wiem z jakich powodów.
— A bardzoż brudna? — spytał gospodarz.
— Już to czysta nie jest! — wyznała pani Krzepicka — ale na bandaż...
— Wstyd mi będzie... znajdziemy czystą — to mówiąc wzniósł przeciw okna ogromną niegdyś cienką, dworską serwetę, świecącą dziurami.
— Szkoda! — rzekł Kulikowicz.
— Szkoda! — poparli chórem klucznica i pan Fabjan; pan Teodor śmiał się szydersko zapalając cygaro.
Hasling tylko z ukosa rzucił okiem.
Po serwecie nastąpił obrusek, koszula dawniej holenderska, jeszcze wojskowa, i kilka sztuk bielizny, ale wszystkiego było szkoda.
Tymczasem służący wbiegł żądając szarpji i bandaży.
Z gniewem odwrócił się ku niemu gospodarz i splunął.
— Patrzajcie — rzekł — dysponują sobie jak u siebie! Ten paniczyk Seweryn myśli, że się gotów jestem jak on rozpłatać na dwoje, dla tego że to graf!
— Dać serwetę! — dokończył zniecierpliwiony.
— Szkoda panie!
— Szkoda, nie szkoda... niechaj znają! — powtórzył. — Serweta była w kawałkach.
Poniesiono ją, ale po chwili wszedł służący, domagając się więcej.
Tu już cierpliwości zabrakło i panu i klucznicy, chórem z panem Fabjanem poczęli lament.
— Poszła koszula, i komoda zamknęła się hermetycznie.
Kulikowicz chodził po pokoju powtarzając.
— A jabym mu dał stary maglownik i kwita!
— I nie wstydziłbyś się?
— Cha! cha! alboż on się czego wstydzi, — wyrwał się Hasling.
Kulikowicz wziął to za żart, i sam się rozśmiał dumnie.
— Cóż tam z tą nogą? — spytano służącego który wchodził.
— Aby tylko więcej bielizny nie potrzebowali, — rzekł w sobie gospodarz.
— Noga tylko zwichnięta była i już nastawiona.
— Tęgi felczer! dali honor! po co mamy za Moszkiem posyłać, dać mu dwa złote, niechaj opatruje.
— Ale wodą zimną okładają... potrzebowali lodu!
— Żeby była lodownia! oni myślą, że to u mnie zajezdna gospoda, wszystkiego potrzebują — mruczał niecierpliwy Pokotyło.
— I pan ten co opatruje, prosi jeszcze bielizny — dodał sługa.
Nie potrafię opisać jaką na to minę zrobił gospodarz, usta mu się wykrzywiły, oczy wytrzeszczyły, czoło pofałdowało...
— Bielizny! Cóż to sklep... czy co! A to mi go licho nadało.
— Prześcieradło, mówi pan Seweryn, byłoby najlepsze...
— A tak, niechże pośle po swoje.
Nie będziemy opisywać scen tego dramatu, dość próbki. Hrabia z owiniętą dosyć i nastawioną nogą, w karecie poczwórnej, wyjechał ku wieczorowi noga za nogą wlokąc się do Śliwina; ale Seweryn unikając i prześladowań i żartów, jeszcze wprzódy umknął. Pp. Hasling i Kulikowicz pospieszyli roznosić po sąsiedztwie historją tego zdarzenia. Pokotyło dwa dni wracał do wywróconego porządku i napróżno oczekiwał na odesłanie swojej bielizny.
Przepadła.
Seweryn wyszedłszy z pokoju hrabiego pokryjomu, wziął za czapkę, krótko pożegnał gospodarza, wskoczył na nejtyczankę i kazał pośpieszać.
Miało się ku wieczorowi, słońce zachodziło za gęstą, siną ławę chmur, w których błyskało i grzmiało. Co chwila podnosiła się ona, szerzej zajmując na horyzoncie i wystrzępionemi brzegi zachodząc na sklepienie niebios. Cisza była jak zwykle przed burzą. Seweryn na nic nie zważał, i razu się nawet nie obejrzał na to co go otaczało, cały był w myślach swoich.
W tem woźnica na dwu rozchodzących się drogach, zwrócił ku niemu i spytał.
— Do domu? czy do Górowa?
Zawahał się pan, ale konie same ruszyły do Górowa... kiwnął głową na znak zgody i szpaczki puściły się szparkim kłusem.
Chmura coraz szybciej zasuwała się na horyzont, jednostajnie sina aż do ziemi, na którą jak długa spadała zasłona, w górze poszarpana; w pośrodku kilką ledwie znacznemi białemi obłoczki napiętnowana była. Na tle ciemnem to rozległy błysk, to struga światła wązka i ostra ukazywała się i nikła. Zdala słychać było szum w chmurze i chwilami zrywał się piaskiem miotający wiater, który tumany pyłu daleko unosił po gościńcu.
Seweryn uciekając żwawo przed burzą, dojeżdżał do Górowa. Ukazała się wioska długim sznurem ciemnych chatek na żółtym rozsypana piasku, rzekłbyś rozsypane paciorki... Wioska to litewska; nie jedna z tych co na zielonej smudze wygodnie leży, ocieniona brzozami i świerkami, okryta od północy pięknym laskiem olszowym, ale smutna osada prawie poleska... Szerokie błoto, w wielkiem oddaleniu opasane bajrakowatym lasem sosnowym z dwóch stron ją otaczało. Długa niegodziwa grobla parła się przez nie w głąb lasów. Na zielono-brudnem błocie, powiewającem ogromnemi trawy, wznosiły się jak strażnice stogi, i stare stożyska z sterczącemi żerdziami i palami... Sama wieś usiadła w piasku, chaty jeszcze się czarniejsze wydawały na tem jasnem tle. Kilka chorych wierzb i biednych brzoz powiewały nad dwoma czy trzema chatkami. W pośrodku wznosił się na drodze krzyż czerwony wyniosły, nieopodal od niego drugi z kamieni wielkich ustawiony, rodzaj dolmenu, uświęconego żelaznym na wierzchu przytwierdzonym znakiem zbawienia. Stara brzoza płakała nad kamieniem. Długa czarna karczma na boku z drobnoszybowemi okny, otoczona w tej chwili trzodą bydła, stała opuszczona i milcząca. Nad szeroką ulicą piasczystą, gdzie niegdzie kamieniami krągłemi wyłożoną, czerniały chatki niskie, ubogie, dranicami kryte, niebielone. Tuż za niemi całe zabudowanie gospodarskie posuwało się ku ogrodom, na nieco lepszej ziemi wygrodzonym, z wysoko usypanemi zagony. Nazwanie Górowo musiało pochodzić od nie wielkiej wyniosłości po nad błotem, na której wioska i dwa dworki się mieściły.
Chociaż wieś nad dwadzieścia kilka chat nie liczyła, były w niej przecie dwie karczemki i dwa dworki. Rozstąpiły się te dwie budowy na dwa boki osady i stały przeciw siebie jak do boju.
Dwór jeden osadzony topolami, gęstym otoczony ogrodem, bielał trojgiem kominów, w ciemnej świrków i olch zieleni. Drugi oparkaniony szczelnie, osadzony świeżo jeszcze niedającemi cienia drzewkami, nowy, mały, chudy, z lamusikiem obok i loszkiem na przeciw okien, zwiastował świeżo osiedlonego. Drogi wiodące do dwóch dworów, jedna oparkaniona żerdziami, druga wysadzona staremi drzewy, zdawały się stojąc przeciw sobie, przeciwić i draźnić.
Do mniejszego i nowszego dworku należała część wsi większa; stary widocznie chylił się do upadku, gdy drugi szedł do wzrostu. Z jednej strony pruchniały drzewa, gdy z tamtej rosły dopiero.
Wysadzoną ulicą jechał Seweryn; jechał i oglądał się smutnie. Wszystko co oko uderzało, zwiastowało nieład, opustoszenie, prawie nędzę. Odarte ploty, połamane, dziurawe mosty, wybita głęboko i nienaprawiona grobla, rozgrodzony dziedziniec staremi lipy obrosły, nadgniły dach domu, wybite jego okna, ściskały za serce... Tem przykrzejsze musiało być wrażenie widokiem tym sprawione, że z pod ruiny przezierała jeszcze stara zamożność i starowność, niedawny może byt dobry. Zabudowania były zdrowe jeszcze, z dobrego materjału, i z pewną wykwintnością nawet wiejską wystawione. Sernik, owa litewskich zagród ozdoba, oryginalna budowa prawdziwie litewska, wznosił się jeszcze z blaszannemi rynwami, ze kształtnemi w górnem piętrze okienkami, z wycinanemi w niby gotyckie strzałki arkadami.
Dziedziniec krągło zarysowany, porządnym dawniej otoczony płotem, teraz już powywalanym, zarosły był i pusty... Ganek dworu dawno nie bielony... okna poklejone papierem.
Żywej duszy koło domu.
Gdy bryczka Seweryna zatrzymała się u ganku, nikt nie wyszedł, tylko głowa jakaś mignęła z za drzwi i znikła. Wielka sień pusta rozrzynała dom na dwoje, i przechodziła na przestrzał.
Na lewo i na prawo po dwoje drzwi się ukazywały, ale z nich jedne zabite były w poprzek tarcicami, a inne pokłute szerokiemi szpary. Stary jakiś zabyty wianek dożynkowy, smutny, zapylony sam jeden, siedział na kołku...
Seweryn otworzył drzwi dawniej olejno malowane w lewo... i stanął w obszernym pokoju trojgiem okien wychodzącym na dziedziniec. Tu też same ślady opuszczenia i ubóstwa, jeszcze widoczniejsze przy obszerności mieszkania... Stary bejcowany stół, kilka różnokształtnych krzeseł, i stary piec kaflowy zielony, były całym sprzętem. Posadzka niegdyś starannie położona, powyginana, dziurawa, skrzypiąca, ale czysta. Jedynym znakiem życia był wielki bukiet kwiatów na stole stojący. Trzy portrety zakopcone, wyobrażające trzech mężczyzn w pąsowych kontuszach i sobolich kołpakach, wisiały rzędem na ścianie przeciw okien. Drzwi otwarte w głąb domu, puszczały wzrok do drugiego ciaśniejszego pokoju, z którego wchodzącemu dał się słyszeć głos męzki.
— Kto tam?
— Seweryn do usług pana krajczego.
— A! to wy kochany panie Sewerynie... chodź-że chodź! proszę bardzo!
— Nie przeszkodzę?
— W czemże byś mi mógł przeszkodzić?
Drugi pokoik, do którego pospieszył Seweryn, trochę był więcej zamieszkany. W alkowie jego rozeznać było można, choć pod szarym mrokiem, łóżeczko wązkie z krucyfiksem nad głowy i szablą, na wytartej makacie pod jednem oknem stół z wykręcanemi nogami, na którym leżała gruba księga założona okularami, dalej dwa krzesła białe, z których się starła pozłota, kanapka takaż i wielka skrzynia niezamknięta... Obrazek najświętszej Panny Żyrowickiej krzywo wisiał na ścianie.
Na jednem z krzeseł siedział słusznego wzrostu, siwy i łysy mężczyzna, trochę zgarbiony wiekiem. Ogromny spuścisty was bielał mu nad wargą wierzchnią, broda i część głowy ogolona była. Na nim kapota czarna z cienkiego sukna, ale wytarta do nitki, buty juchtowe na nogach... Rysami twarzy człowiek ten przypominał wielce wiszące w pierwszej izbie portrety. Te same przeciągłe, kształtne rysy, ta sama oczu siwych oprawa, uśmiech ust wąskich i śpiczastość brody.
Seweryn z uszanowaniem ścisnął go za rękę i pocałował w ramię, stary dotknął głowy jego ustami, i chwycił krzesło, które mu wskazał.
— No siadaj, kochany panie Sewerynie, dobrze żeś do nas dojechał... co tam słychać? Gdyby nie ty, jużbym o bożym świecie nie wiedział; ludzie mnie opuścili razem z fortuną... Spes in Deo. Cóż robić! zkąd powracasz?
— Od Pokotyłów...
— A! z Pokotyłowszczyzny? A cóżeś tam robił, bo nie uwłaczając nikomu, nie bardzo to serdeczni ludzie! Tyś ubogi jak i ja, to waszeci pewnie, jak mnie, nie bardzo lubić muszą?
— Właśnie że mnie nie lubią, muszę o nich pamiętać, i nie dając powodu do urazy, odwiedzić czasem.
— Słusznie, panie Sewerynie... Spes in Deo wszakże i djabłu świeczka nie zawadzi.
— Trafiłem na wielkie jakieś zgromadzenie sąsiadów.
— No! konferencja?
— Zdaje się że przypadkowi goście... Hasling.
— Pluder mościpanie, choć naturalizowany, ale we krwi znać szwaba.
— Kulikowicz.
— I to miły ptaszek — dorzucił stary.
— P. Teodor Doliwa.
— Warszawianin...
— Pan Fabjan...
— Muzykant...
— W końcu zjawił się nam najniespodziewańszy gość, hrabia Hubert, który nogę zwichnął, ponoszony od koni, pode dworem Pokotyły. Nastawiłem mu ją...
— Poczekaj no, poczekaj... Rozpowiedz jak to było? Nogę skręcił?
Seweryn rozpowiedział wypadek; stary głową kiwał.
— Przestroga Boża, wkrótce może i karku nadłamie jeśli się nie poprawi. Dobrze mu tak, Sodoma i Gomora w domu... czas by się z siwiejącym włosem upamiętać.
Gdy tych słów domawiał, z trzaskiem od silnego wiatru zamykające się drzwi sieni, wstrząśnione okna domu i szum nagły drzew, zwiastowały właśnie nadchodzącą burzę. Błysnęło i piorun uderzył. W pierwszej izbie zaszeleściała kobieca sukienka, kroki słyszeć się dały szybkie.
Seweryn wstał... Panna Marjanna...
— Dobry wieczór.
I dziwnej piękności młode dziewczę ukazało się w ramach drzwi.
To zjawisko miało może lat szesnaście, kształtnej postawy, kruczego włosa, czarnych wielkich oczu, rumianej twarzyczki... ożywiło nagle te puste szerokie izby. Jak wam opisać wdzięk dziewczęcia, wyraz tych rysów przedziwnej regularności, blask wejrzenia, białość lica i uśmiech ust czarodziejski?
Biała perkalowa sukienka okrywała ją tylko, włosy uczesane gładko, wielkim węzłem warkocza schodziły na białą szyję. W ręku trzymała książeczkę.
— A! dawno nie widzianego! — zawołała z uśmiechem, burza nam pana przyniosła!
Seweryn wstał i zbliżył się ku niej... kilka słów szepnęli z cicha. Stary zmierzył ich oczyma zgasłemi.
W tem drugi piorun spadł nie daleko, oni się rozstąpili, ale trzecia postać ukazała się za nimi. Była to ciotka Marji, panna Scholastyka...
— Jak się masz panie Sewerynie? Panie Jezu! co za burza, zawołała. Chmurę żegnałam! wprost na nas idzie! Chodźmy do pokoju krajczego, tu nie tak widać błyskawice.
To mówiąc panna Scholastyka pierwsza wsunęła się do pokoju i usiadła w kącie na kanapie.
— A! mój dobrodzieju! cóż za burza okropna, — powtórzyła.
Panna Scholastyka mogła mieć lat około czterdziestu, wysoka, męzkiej postawy, rumiana, z wyrazem siły na twarzy; na pierwsze spojrzenie charakter nieugięty, otwarty, wcale nie kobiecy. Przyrodzenie, które nigdy nie kłamie, dało jej też wąs prawie męski, głos donośny, pierś suchą, rękę do pałasza raczej niż do igły.
Marja przysiadła przy niej na kanapie, a Seweryn przysunął krzesło, i po cichu zaczął z nią rozmawiać.
— Co tam za tajemnice szepczecie? — spytała po chwili ciotka. — Mówcie głośno, cierpieć nie mogę szeptów... Powiedz nam co słychać, panie Sewerynie, jesteśmy tak opuszczone, że nie wiemy nawet co się w koło nas dzieje. A to doprawdy smutno... Niechby się żyło choć cudzem życiem, kiedy swojem nie można.
— Jak to! panno Scholastyko kochana, — spytał stary, alboż swojem nie żyjesz?
— A śliczneż mi to życie, mój krajczy. Nikt u nas, my u nikogo nie bywamy, niedostatek w domu... nudy nieznośne, to się śmierci równa...
— Spes in Deo, moja dobrodziejka... Nie godzi się skarżyć...
— Ja się też nie skarżę, tak tylko mówię, trzeba przecie mówić o czemś, bo zapomnimy wkrótce i gadać.
Marja uśmiechnęła się...
— Moja ciociu, dziś cię burza tak w zły humor wprowadziła.
— A co mi tam burza!
— Proszę tego nie mówić — przerwał krajczy — nie wyzywajmy...
— Masz pan racją... burza burzą... a nuda nudą... przywiozłeś nam jakich książek panie Sewerynie?
Seweryn spuścił głowę...
— Nie mam żadnych — odparł...
— A to klęska! Gotowam z desperacji pójść piechoto do Kulikowicza dla konwersacji...
— Śliczną byś miała waćpanna rozrywkę — dodał stary...
— Zwłaszcza że nas tak kocha!! — zawołała panna Scholastyka.
— A w dodatku Kulikowicza nie ma pewnie w domu... bom go zostawił u Pokotyłów.
— On też tu rzadko mieszka, we dworku który ma w Górowie, częściej w swojej wiosce...
— A! wiecie państwo co, jakby to było ślicznie, żeby się ze mną ożenił — dodała wesoło panna Scholastyka. — Zaraz bym krajczego długi popłaciła, wyposażyła Marją...
— A naprzód, powiedz waćpanna, należałoby okulbaczyć męża co nie łatwo.
Marja rozśmiała się, ciotka także.
— Ale nie prawdaż, mój krajczy, że to byłoby wyśmienicie?
— Nie zaprzeczam! Trafiłaby kosa na kamień.
— Co się tycze wdzięków, tych mi nie odmówisz spodziewam się, grzeczny panie Sewerynie — spytała Scholastyka — majątku nie mam, ale go Kulikowicz nie potrzebuje... Cóż więc na przeszkodzie?
— Nic wcale.
— Moglibyśmy trochę odetchnąć i pan krajczy miał by swoją kawę z rana, której się wyrzeka pod pozorem zdrowia... i Marja coś lepszego niż białą sukienkę perkalową...
— A ja ciociu innej nie żądam.
— Tak to się mówi, ale się nie wszystko mówi co myśli. I czego się rumienić. Nie naturalnaż to, żebyś sobie życzyła lepiej ubrać, choć by tylko dla tego, żeby się nie widzieć w kościele wytykaną palcami...
— O! moja ciociu — żywo zaprzeczyła Marja rumieniąc się — niegrzeczności mnie nie obchodzą, znoszę je z uśmiechem.
— Spes in Deo, moja Marysiu — rzekł stary — to są chwilowe nieprzyjemności, ale wszystko to da się usunąć...
— Kiedy kochany krajczy? — spytała Scholastyka.
— Lente, z czasem.
— Wiele już lat czekamy na to?
— Wiesz waćpanna co!... pan Bóg Bogiem, a siedm dni świat stwarzał... Paulatim summa petuntur.
— Ale kiedyż ta summa się nam dostanie? — zawołała Scholastyka.
— Waćpanna bo jesteś w gorącej wodzie kąpana.
— W ukropie, we wrzątku, kochany krajczy... nie zaprzeczam...
— Otóż to i bieda, a człowiekowi ze wszystkich cnót najpotrzebniejsza cierpliwość.
— Śliczna cnota, którą zdaleka admiruję — schylając głowę, rzekła Scholastyka.
— Warto by się do niej zbliżyć.
— Nie mogę... nie mogę! wielka szkoda!
— Wielka szkoda!
Gdy ta alterkacja krajczego z panną Scholastyką trwa, Seweryn korzysta z czasu, i kilka słów powiedział Marji po cichu. Ona cała zapłoniona, podniosła oczy na ciotkę.
— Cóż ci to tak na twarz wystąpił rumieniec?
— Zagrzmiało!
— Jak w porę te grzmoty! Maryniu!
I ciotka się uśmiechnęła.
— Patrzaj no krajczy — rzekła — na tę parę turkawek.
— Jaką?
— A... masz ją przed sobą!
— Spes in Deo.
Seweryn zmięszany, rumienił się także cały.
— Powiedz-że im kochany krajczy, że są tak ubodzy oboje, iż by się, rozumnie rzeczy wziąwszy, kochać nie powinni. Te tak otwarcie wyrzeczone słowa, może raz pierwszy rozkrywające na jaw tajemnicę dwojga młodych, odepchnęły ich od siebie i niesłychanie pomięszały.
— Ciociu! — zawołała Marja.
Seweryn wstał nie wiedząc co począć z sobą...
Krajczy machnął ręką...
— Patrzajcie jacy skłopotani, poczerwienieni! panie Boże, powiedziałby kto, żem największy fałsz wyrzekła! A to dziwna pretensja!
W oczy mi biją swojem gołębiem gruchaniem i chcą żebym nic nie widziała, albo widząc udawała, że nie widzę.
Seweryn tłómaczyć się nie mógł i nie chciał, Marja chowała twarz w ręku, krajczy gładził brodę.
Panna Scholastyka pomiarkowała że niepotrzebnie zmięszała młodzież, i po swojemu odwróciła rozmowę.
— No panie Sewerynie, kiedyś nie przywiózł książek, mów-że nam co o Pokotyłach, tylko tak, jak to czasem umiesz pod dobry humor opowiadać. Bez żółci a wesoło.
Już Seweryn usta otwierał, gdy Marja siedząca tak, że drzwi pierwszego pokoju widziała, odezwała się.
— Kulikowicz!
Stary zczerwienił się, i usta zacisnął, a panna ciotka szepnęła:
— Idę powitać narzeczonęgo!