Modrzejowska z Odrzykrowia/Rozdział I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Modrzejowska z Odrzykrowia |
Podtytuł | Nowella |
Pochodzenie | Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok 1880 |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Teatr w mieście Odrzykrowiu był to arcywspaniały budynek.
Zbudowany w stylu Wiślane-Stodolim, lub jak inni zowią Wieprzowo Obornym, imponował posępnym średniowiecznym domom na ulicy Kapucyńskiej i był przedmiotem podziwu dla przybywających z okolicy wieśniaków.
Nie jest mi wiadomem imię architekta, który wzniósł ten przybytek Talii, to jednak zdaje się nie ulegać wątpliwości, że katedrę w Kolonii stawiał kto inny. Zresztą jest to mój prywatny domysł, a być może że akta miejskie twierdzą inaczej.
Z frontu przybytek ów przedstawiał się jako wielka żółto malowana tablica. Nie widać było dachu, gdyż ten nakryty był zupełnie przez tak zwany feuermur. Na frontowéj ścianie, ponad drzwiami wchodowemi, cynamonową farbą na tle żółtém wymalowany był szereg niewiast całkiem nagich, lecz za to bardzo szpetnych. Miały to być muzy, chociaż nas teologia uczy że muzy, były to dorodne dziewice cudnych kształtów i niepokalanéj klasyczności linii, te zaś które przedstawiała ulica Kapucyńska, były podobne do wdów i kalek wypędzonych z dobroczynności, i odartych z szat przez źle wychowanych opryszków.
Jeden z dawnych mieszkańców miasta Odrzykrowia twierdził, iż owe muzy, przed rewolucyą były bardzo ładne, dopiero z upływem lat i skutkiem wilgoci doszły do tego stanu, w jakim je obecnie widzimy.
Lecz oto, otwórzmy drzwi i wejdźmy do wnętrza téj świątyni sztuki.
W sionce, którą tam szumnie zowią kurytarzem, stoi buda, oglądasz się z pewném drżeniem czy z owéj budy nie wyskoczy zażarty brytan i nie zechce spróbować zębami dobroci kortu twoich okoliczności. Obawa próżna, zamiast brytana spostrzegasz pełne uprzejmości oblicze kasyera, który z najroskoszniejszym w świecie uśmiechem sprzedaje ci bilet i afisz.
To daje ci prawo wejścia do sali. Widzisz, że wewnętrzne urządzenie gmachu odpowiada zupełnie świetnéj jego powierzchowności. Są krzesła wypchane słomą niedyskretnie wysuwającą się z pod perkalowych pokrowców, jest parter dla niższéj populacyi używającéj „krzeseł stojących“, jest paradyz, wreszcie są loże.
Ach te loże!
Na środku sali wisi żyrandol złożony z sześciu lamp naftowych i rozlewa łagodne światło i miłą woń po całym przybytku sztuki.
Scena od publiczności oddzielona jest kurtyną, o któréj parę słów powiedzieć trzeba koniecznie... jest to bowiem imponujące i wielkie płótno... Kto wie, ile starych prześcieradeł złożyło się na tę wspaniałą całość.
Cała kurtyna, oprócz dziur, pomalowaną była jaskrawemi farbami. Mocno granatowe obłoki, rozciągały się nad jakiemiś budynkami folwarcznemi znajdującemi się na drugim planie. Na pierwszym zaś pędziły dwie szkapy bułane w szalonych, niemożliwych podskokach, a powoził nimi strasznie wojowniczy izraelita z czarną brodą, trzymając w jednem ręku lejce, w drugiem zaś bicz czterokonny i olbrzymią dzidę... Za wozem uczepiony na postronku wlókł się drugi izraelita z brodą żółtą, w żelaznym garnku na głowie i niebieskich pończochach na nogach. Jacyś ludzie, siedząc na dachach, przypatrywali się téj dramatycznéj scenie.
Jak się zapewne inteligentny czytelnik domyśla — folwark wyobrażał Troję, czarny izraelita Achillesa, a żółty Hektora — ludzie zaś siedzący na dachach mieli być podobno Trojańczykami... Któż albowiem nałoży cugle bujnej fantazyi artysty? Kto zaprzeczy, że Troja wyglądała inaczéj. Czyż mamy zresztą dokładne fotografie homerowskich bohaterów, kiedy pani Nowaczyńska ujrzała światło dzienne znacznie później, a w każdym razie już nawet po ukończeniu wojen krzyżowych.
Nad kurtyną wielki napis łaciński mówił do widza: Ridendo castigat mores. Nie byłem pewny czy odnosiło się to ogólnie do teatru czyli też specyalnie do kurtyny, lecz wyprowadził mnie z błędu pewien miejscowy dygnitarz dowodząc, że „ridendo castigat mores“ znaczy: „Tu żyją aktiory.“
Dnia, w którym się opowiadanie nasze zaczyna, piękne miasto Odrzykrowie kipiało.
Gotowało się tam jak w garnku, a kassa teatralna od samego rana była w oblężeniu... Żółte, pąsowe i zielone afisze porozlepiane na rogach ulic zwiastowały prawdziwe cuda.
Przedewszystkiem miano grać „Zbójców“ sztukę cieszącą się zawsze powodzeniem dla czerwoności kostjumów i wielkiego hałasu, a oprócz tego, w antraktach, profesor czarnej magii i połykania szpad, kawaler orderu Lwa i Słońca, Ampilog miał sobie wsadzić w gardło miecz municypalny, aż po samą rękojeść.
A byłto miecz istotnie nielada. Niegdyś, niegdyś, wisiał on na wielkim haku w sali ratuszowej, zkąd zdejmowano go niekiedy dla ucinania głów hardym obywatelom drwiącym sobie z piątego lub siódmego przykazania Bożego. Następnie z biegiem czasu, średniowieczna surowość prawa ustąpiła miejsca polorowi czasów nowszych i miejscowy kowal przekuł miecz na szpadę, którą sławetny burmistrz Odrzykrowia wieszał przy tłustym brzuchu w uroczystych dla miasta godzinach. Niedość na tem — pani burmistrzowa piekła na tem narzędziu kury, kaczki, i inne ptaki powietrzne zabite dla ufetowania rajców i ławników miejskich... Owóż ten miecz miał być dziś połkniętym przez profesora Ampiloga, ten sam miecz, który tyle razy kąpał swe ostrze w krwi niewinnej i... winnej.
Oprócz połknięcia miecza, profesor Ampilog miał wykonać wiele innych sztuk ciekawych i pouczających jak naprzykład „deszcz kalifornijski“ — cudowne zniknięcie zegarka, zamiana kaczki w pierścionek.. osa w kamizelce i tym podobne dziwa magji czarnej.
Toteż z nastaniem zmroku, tłumy oblegały przybytek sztuki — kassjer w psiej budzie nie mógł wystarczyć żądaniom prześwietnej publiczności — a drwale poprzebierani za lożmajstrów śledzili argusowem okiem czy jaki amator bezpłatnych uciech duchowych nie przeszwarcował grzesznego ciała do sali teatralnej. Kontrabanda w ogóle nie była tolerowaną — chyba że lożmajster dostał na piwo.
W pierwszych rzędach krzeseł zasiedli złoci młodzieńcy, lwy parafialne, z grzywami upomadowanemi i rozłupanemi przez środek, stali oni tyłem do kurtyny, lornetując siedzące w lożach piękności — które imponowały światu bogactwem form, cudownem zaokrągleniem ramion i innemi przymiotami dla których w naszym ucywilizowanym świecie tracą głowy nawet ci, co się zupełnym głów brakiem odznaczają... Piękne twarze (bo Odrzykrowie słynie z tego) oczy czarne i modre, koralowe usta, rozkoszne uśmiechy, cudne rączki — oto czem ugarnirowany był cały szereg loż — a po za pięknościami poważnie siedziały mamy tłuste w ciele, surowe w obyczajach, mocne w języku i cnocie, — gdyż te zalety moralne są także dziedzicznemi w rodzie Odrzykrowianek, o czem zresztą tradycya miasta i powaga kronikarzy aż nadto wymownie świadczą... Tu i owdzie poważni ojcowie rodzin ukazywali swe głowy od dum ciężkich wyłysiałe, a na żywotach swoich okrągłych jak banie dzwigali złote łańcuchy świadczące o dobrobycie sławetnego miasta mającego w herbie koziołka w kapuście...
W loży Nr. 6. znajdowały się tylko dwie osoby. Na pierwszym planie młoda, piękna, dorodnych kształtów dziewica o oczach czarnych, płomiennych, których ogień przecudownie odbijał przy łagodnym blasku złotych jasnych włosów otaczających jej głowę i ułożonych w misternych splotach, mogących przynosić zaszczyt perukarstwu i tapicerstwu krajowemu.
Poza tą blondynką z czarnemi jak węgiel oczami, siedział jakiś widocznie poczciwy starowina, oparł ręce na lasce, brodę na rękach i przymknąwszy powieki, zdawał się drzemać a może i drzemał ukołysany dzwiękami uwertury z Fausta, którą wyrzynało i wydymało kilkunastu muzykalnych polaków wyznania mojżeszowego.
Na paradyzie, chowając się za szerokie plecy kominiarza i niewązkie ramiona kucharki, stał młody człowiek z rozczochranemi włosami, gorączkowem wejrzeniem, coś niby Werther, niby Romeo, może potrochu Hamlet, w gruncie rzeczy zaś skromny pracownik miejscowej biurokracyi. Człowiek ten, jak fama mówiła, w dzień przepisywał raporta, w nocy tworzył sonety, a jeżeli w tych ostatnich forma przeważała nad treścią, to usprawiedliwić można gatunkiem papieru kancelaryjnego, na którym młody wieszcz próbował sił swoich...
On to wpijał się wzrokiem w śliczny profil panienki z loży N. 6. to znowuż badawczem wejrzeniem świdrował łysinę poważnego emeryta, jakby ją pragnął przebić i w zwojach mózgowych tego męża znaleść odpowiedź na ważne pytanie społeczne, czy córka radcy dworu może być żoną człowieka piastującego urząd przepisywacza — czy wolno mu podnosić oczy na tę, co posiada ów zachwycający uśmiech, owe czarne oczy i charakterystyczne dołeczki na twarzy. Czy wolno? O któż broni fantazyi jeździć na skrzydlatych pegazach, kto wzbroni sercu kochać nawet królowę Wiktoryę... nawet na siedemdziesiąt siedm zamków zamkniętą i przez siedmdziesięciu siedmiu rzezańców strzeżoną odaliskę padyszacha?... Marz, maż się... w idealnych świecie ile chcesz, pisz sonety i schnij... tkwij ciałem na paradyzie i rozkoszuj się duchem w lożach... ale nie schodź na ziemię, nie wdawaj się z rzeczywistością..
Lecz cicho, jeden akt Zbójców przeszedł w grozie tragicznej. Franz utrapił na śmierć starego Moora, zapadnięta kurtyna podniosła się na nowo...
Na środku sceny stoi pr. Ampilog — usta ma otwarte, w prawej ręce dzierży błyszczący ostry miecz burmistrza.... Publiczność drży, teraz dopiero wyobraża sobie dokładnie czem włada ojciec miasta.. Zwolennicy reform administracyjnych marzą już o tem, aby dla zmniejszenia liczby przestępstw, owe straszne narzędzie nie kryło się jak fijołek w skromnéj skórzanej pochewce, ale żeby nieustannie błyszczało jak słońce...
Tymczasem profesor otwiera usta... przechyla głowę w tył; ostrze szpady zwraca ku podniebieniu... W sali głęboka cisza. Ćwierć łokcia miecza już w gardle... jeszcze kilka cali... wreszcie straszne narzędzie chowa się aż po samą rękojeść w kanał pokarmowy czcigodnego męża nauki.
Sześć dam zemdlało... piękna blondynka w loży N. 6. odwróciła głowę z wyrazem nieopisanego wstrętu... profesor wydobył szpadę z gardła, ukłonił się i wyszedł wśród ogłuszającego grzmotu oklasków...
Zaczął się piąty akt Zbójców.
Czarny charakter, znakomity zkądinąd artysta Piotr Kryminalski, rzucał się po scenie w konwulsyach, drżał, wywracał oczy, krzyczał a w artystycznym zapale przekręcał szyk wyrazów wołając...
„Danielu... czy słyszysz? Groby wyskakują z umarłych... zdaje się że całe królestwo morderców przebudziło się ze snu wiecznego i woła... umarły! umarły!“
Ale któżby zważał na sens w obec piorunujących wrażeń akcyi i wściekłości dykcyi...
Piękna blondynka wpatrywała się w scenę.. oczy jéj nie odrywały się od niéj. Śledziła każdy ruch, każdy gest.. przypatrywała się nieszczególnéj Amalji, cierpiała z nią razem, a tak się przejęła sztuką, że nie zwróciła nawet uwagi na to, że czarna aksamitna suknia nieszczęśliwej kochanki Karola była prawdopodobnie przerobioną z pogrzebowego całunu nabytego na licytacyi zużytych efektów cmentarnych.
Dowiemy się później, że u pięknej nieznajomej zbudził się genjusz aktorski...
Młodzian z paradyzu nie mógł wyjść z podziwu; w sercu jego kipiało jak w samowarze, hydra zazdrości budziła się w nim... i myślał sobie:
..Co ona tam widzi? miałażby przenieść nad moję cichą poczciwą miłość, chwilowe zajęcie się tym komedjantem, co za marny grosz przewraca oczami i kłamane udaje uczucia. Nie — albo ona warjatka, albo ja szalony...
Skończyły się wreszcie wszystkie zbrodnie Moora, kurtyna zapadła. Kinkiety pogasły, a z teatralnego przysionka wysunął się sznur widzów, rozprawiających o wrażeniach, sznur ten ciągnął się po wązkich chodnikach niby olbrzymi wąż, ciągnął się, malał coraz bardziej, kurcząc się w miarę tego, jak ludzie znikali w silnie obwarowanych bramach domów.
Na samym prawie końcu dreptał, kaszląc stary emeryt, a wsparta na jego ramieniu stąpała lekko piękna blondynka.
O kilka kroków za niemi posuwał się rozczochrany młodzian z paradyzu, szedł ich śladem, choć nie chciał być widzianym, bo przystawał co chwila, krył się w cieniu nocnym i stąpał cicho jak kot, gdy się skrada do myszy.
Nad niemi w górze jaśniał złotawy sierp księżyca i płynął powoli po niebie, przesuwając się po za lekkiemi obłoczkami, z któremi igrał ciepły południowy wietrzyk.
— Ojcze, mówiła blondynka, tylko pozwól a przekonasz się, że za rok, za dwa, będę Modrzejowską.
— Moje dziecko, rzekł poważnie emeryt, Bóg wie, czem ty będziesz, trafiał ci się Jackowski, nie chciałaś być Jackowską, trafiał Kamiński, ani chciałaś słuchać, bądź że sobie Modrzejowską, kiedy ci się podoba, byleby tylko to był człowiek porządny, zacny, nie żaden obieżyświat ani świszczypałka, bo na to nigdybym się nie zgodził.
Blondynka coś odpowiedziała z grymasem, ale stróż zaryglował bramę i nikt tej odpowiedzi nie słyszał.
Bohater z paradyzu chodził długo pod oknami emeryta, wreszcie Morfeusz pokonał Amora.