Modrzejowska z Odrzykrowia/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Modrzejowska z Odrzykrowia | |
Podtytuł | Nowella | |
Pochodzenie | Kalendarz Humorystyczny Illustrowany „Muchy“ dla Porządnych Ludzi na Rok 1880 | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Józef Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
MODRZEJOWSKA
Z ODRZYKROWIA.
NOWELLA
Klemensa Junoszy.
|
Teatr w mieście Odrzykrowiu był to arcywspaniały budynek.
Zbudowany w stylu Wiślane-Stodolim, lub jak inni zowią Wieprzowo Obornym, imponował posępnym średniowiecznym domom na ulicy Kapucyńskiej i był przedmiotem podziwu dla przybywających z okolicy wieśniaków.
Nie jest mi wiadomem imię architekta, który wzniósł ten przybytek Talii, to jednak zdaje się nie ulegać wątpliwości, że katedrę w Kolonii stawiał kto inny. Zresztą jest to mój prywatny domysł, a być może że akta miejskie twierdzą inaczej.
Z frontu przybytek ów przedstawiał się jako wielka żółto malowana tablica. Nie widać było dachu, gdyż ten nakryty był zupełnie przez tak zwany feuermur. Na frontowéj ścianie, ponad drzwiami wchodowemi, cynamonową farbą na tle żółtém wymalowany był szereg niewiast całkiem nagich, lecz za to bardzo szpetnych. Miały to być muzy, chociaż nas teologia uczy że muzy, były to dorodne dziewice cudnych kształtów i niepokalanéj klasyczności linii, te zaś które przedstawiała ulica Kapucyńska, były podobne do wdów i kalek wypędzonych z dobroczynności, i odartych z szat przez źle wychowanych opryszków.
Jeden z dawnych mieszkańców miasta Odrzykrowia twierdził, iż owe muzy, przed rewolucyą były bardzo ładne, dopiero z upływem lat i skutkiem wilgoci doszły do tego stanu, w jakim je obecnie widzimy.
Lecz oto, otwórzmy drzwi i wejdźmy do wnętrza téj świątyni sztuki.
W sionce, którą tam szumnie zowią kurytarzem, stoi buda, oglądasz się z pewném drżeniem czy z owéj budy nie wyskoczy zażarty brytan i nie zechce spróbować zębami dobroci kortu twoich okoliczności. Obawa próżna, zamiast brytana spostrzegasz pełne uprzejmości oblicze kasyera, który z najroskoszniejszym w świecie uśmiechem sprzedaje ci bilet i afisz.
To daje ci prawo wejścia do sali. Widzisz, że wewnętrzne urządzenie gmachu odpowiada zupełnie świetnéj jego powierzchowności. Są krzesła wypchane słomą niedyskretnie wysuwającą się z pod perkalowych pokrowców, jest parter dla niższéj populacyi używającéj „krzeseł stojących“, jest paradyz, wreszcie są loże.
Ach te loże!
Na środku sali wisi żyrandol złożony z sześciu lamp naftowych i rozlewa łagodne światło i miłą woń po całym przybytku sztuki.
Scena od publiczności oddzielona jest kurtyną, o któréj parę słów powiedzieć trzeba koniecznie... jest to bowiem imponujące i wielkie płótno... Kto wie, ile starych prześcieradeł złożyło się na tę wspaniałą całość.
Cała kurtyna, oprócz dziur, pomalowaną była jaskrawemi farbami. Mocno granatowe obłoki, rozciągały się nad jakiemiś budynkami folwarcznemi znajdującemi się na drugim planie. Na pierwszym zaś pędziły dwie szkapy bułane w szalonych, niemożliwych podskokach, a powoził nimi strasznie wojowniczy izraelita z czarną brodą, trzymając w jednem ręku lejce, w drugiem zaś bicz czterokonny i olbrzymią dzidę... Za wozem uczepiony na postronku wlókł się drugi izraelita z brodą żółtą, w żelaznym garnku na głowie i niebieskich pończochach na nogach. Jacyś ludzie, siedząc na dachach, przypatrywali się téj dramatycznéj scenie.
Jak się zapewne inteligentny czytelnik domyśla — folwark wyobrażał Troję, czarny izraelita Achillesa, a żółty Hektora — ludzie zaś siedzący na dachach mieli być podobno Trojańczykami... Któż albowiem nałoży cugle bujnej fantazyi artysty? Kto zaprzeczy, że Troja wyglądała inaczéj. Czyż mamy zresztą dokładne fotografie homerowskich bohaterów, kiedy pani Nowaczyńska ujrzała światło dzienne znacznie później, a w każdym razie już nawet po ukończeniu wojen krzyżowych.
Nad kurtyną wielki napis łaciński mówił do widza: Ridendo castigat mores. Nie byłem pewny czy odnosiło się to ogólnie do teatru czyli też specyalnie do kurtyny, lecz wyprowadził mnie z błędu pewien miejscowy dygnitarz dowodząc, że „ridendo castigat mores“ znaczy: „Tu żyją aktiory.“
Dnia, w którym się opowiadanie nasze zaczyna, piękne miasto Odrzykrowie kipiało.
Gotowało się tam jak w garnku, a kassa teatralna od samego rana była w oblężeniu... Żółte, pąsowe i zielone afisze porozlepiane na rogach ulic zwiastowały prawdziwe cuda.
Przedewszystkiem miano grać „Zbójców“ sztukę cieszącą się zawsze powodzeniem dla czerwoności kostjumów i wielkiego hałasu, a oprócz tego, w antraktach, profesor czarnej magii i połykania szpad, kawaler orderu Lwa i Słońca, Ampilog miał sobie wsadzić w gardło miecz municypalny, aż po samą rękojeść.
A byłto miecz istotnie nielada. Niegdyś, niegdyś, wisiał on na wielkim haku w sali ratuszowej, zkąd zdejmowano go niekiedy dla ucinania głów hardym obywatelom drwiącym sobie z piątego lub siódmego przykazania Bożego. Następnie z biegiem czasu, średniowieczna surowość prawa ustąpiła miejsca polorowi czasów nowszych i miejscowy kowal przekuł miecz na szpadę, którą sławetny burmistrz Odrzykrowia wieszał przy tłustym brzuchu w uroczystych dla miasta godzinach. Niedość na tem — pani burmistrzowa piekła na tem narzędziu kury, kaczki, i inne ptaki powietrzne zabite dla ufetowania rajców i ławników miejskich... Owóż ten miecz miał być dziś połkniętym przez profesora Ampiloga, ten sam miecz, który tyle razy kąpał swe ostrze w krwi niewinnej i... winnej.
Oprócz połknięcia miecza, profesor Ampilog miał wykonać wiele innych sztuk ciekawych i pouczających jak naprzykład „deszcz kalifornijski“ — cudowne zniknięcie zegarka, zamiana kaczki w pierścionek.. osa w kamizelce i tym podobne dziwa magji czarnej.
Toteż z nastaniem zmroku, tłumy oblegały przybytek sztuki — kassjer w psiej budzie nie mógł wystarczyć żądaniom prześwietnej publiczności — a drwale poprzebierani za lożmajstrów śledzili argusowem okiem czy jaki amator bezpłatnych uciech duchowych nie przeszwarcował grzesznego ciała do sali teatralnej. Kontrabanda w ogóle nie była tolerowaną — chyba że lożmajster dostał na piwo.
W pierwszych rzędach krzeseł zasiedli złoci młodzieńcy, lwy parafialne, z grzywami upomadowanemi i rozłupanemi przez środek, stali oni tyłem do kurtyny, lornetując siedzące w lożach piękności — które imponowały światu bogactwem form, cudownem zaokrągleniem ramion i innemi przymiotami dla których w naszym ucywilizowanym świecie tracą głowy nawet ci, co się zupełnym głów brakiem odznaczają... Piękne twarze (bo Odrzykrowie słynie z tego) oczy czarne i modre, koralowe usta, rozkoszne uśmiechy, cudne rączki — oto czem ugarnirowany był cały szereg loż — a po za pięknościami poważnie siedziały mamy tłuste w ciele, surowe w obyczajach, mocne w języku i cnocie, — gdyż te zalety moralne są także dziedzicznemi w rodzie Odrzykrowianek, o czem zresztą tradycya miasta i powaga kronikarzy aż nadto wymownie świadczą... Tu i owdzie poważni ojcowie rodzin ukazywali swe głowy od dum ciężkich wyłysiałe, a na żywotach swoich okrągłych jak banie dzwigali złote łańcuchy świadczące o dobrobycie sławetnego miasta mającego w herbie koziołka w kapuście...
W loży Nr. 6. znajdowały się tylko dwie osoby. Na pierwszym planie młoda, piękna, dorodnych kształtów dziewica o oczach czarnych, płomiennych, których ogień przecudownie odbijał przy łagodnym blasku złotych jasnych włosów otaczających jej głowę i ułożonych w misternych splotach, mogących przynosić zaszczyt perukarstwu i tapicerstwu krajowemu.
Poza tą blondynką z czarnemi jak węgiel oczami, siedział jakiś widocznie poczciwy starowina, oparł ręce na lasce, brodę na rękach i przymknąwszy powieki, zdawał się drzemać a może i drzemał ukołysany dzwiękami uwertury z Fausta, którą wyrzynało i wydymało kilkunastu muzykalnych polaków wyznania mojżeszowego.
Na paradyzie, chowając się za szerokie plecy kominiarza i niewązkie ramiona kucharki, stał młody człowiek z rozczochranemi włosami, gorączkowem wejrzeniem, coś niby Werther, niby Romeo, może potrochu Hamlet, w gruncie rzeczy zaś skromny pracownik miejscowej biurokracyi. Człowiek ten, jak fama mówiła, w dzień przepisywał raporta, w nocy tworzył sonety, a jeżeli w tych ostatnich forma przeważała nad treścią, to usprawiedliwić można gatunkiem papieru kancelaryjnego, na którym młody wieszcz próbował sił swoich...
On to wpijał się wzrokiem w śliczny profil panienki z loży N. 6. to znowuż badawczem wejrzeniem świdrował łysinę poważnego emeryta, jakby ją pragnął przebić i w zwojach mózgowych tego męża znaleść odpowiedź na ważne pytanie społeczne, czy córka radcy dworu może być żoną człowieka piastującego urząd przepisywacza — czy wolno mu podnosić oczy na tę, co posiada ów zachwycający uśmiech, owe czarne oczy i charakterystyczne dołeczki na twarzy. Czy wolno? O któż broni fantazyi jeździć na skrzydlatych pegazach, kto wzbroni sercu kochać nawet królowę Wiktoryę... nawet na siedemdziesiąt siedm zamków zamkniętą i przez siedmdziesięciu siedmiu rzezańców strzeżoną odaliskę padyszacha?... Marz, maż się... w idealnych świecie ile chcesz, pisz sonety i schnij... tkwij ciałem na paradyzie i rozkoszuj się duchem w lożach... ale nie schodź na ziemię, nie wdawaj się z rzeczywistością..
Lecz cicho, jeden akt Zbójców przeszedł w grozie tragicznej. Franz utrapił na śmierć starego Moora, zapadnięta kurtyna podniosła się na nowo...
Na środku sceny stoi pr. Ampilog — usta ma otwarte, w prawej ręce dzierży błyszczący ostry miecz burmistrza.... Publiczność drży, teraz dopiero wyobraża sobie dokładnie czem włada ojciec miasta.. Zwolennicy reform administracyjnych marzą już o tem, aby dla zmniejszenia liczby przestępstw, owe straszne narzędzie nie kryło się jak fijołek w skromnéj skórzanej pochewce, ale żeby nieustannie błyszczało jak słońce...
Tymczasem profesor otwiera usta... przechyla głowę w tył; ostrze szpady zwraca ku podniebieniu... W sali głęboka cisza. Ćwierć łokcia miecza już w gardle... jeszcze kilka cali... wreszcie straszne narzędzie chowa się aż po samą rękojeść w kanał pokarmowy czcigodnego męża nauki.
Sześć dam zemdlało... piękna blondynka w loży N. 6. odwróciła głowę z wyrazem nieopisanego wstrętu... profesor wydobył szpadę z gardła, ukłonił się i wyszedł wśród ogłuszającego grzmotu oklasków...
Zaczął się piąty akt Zbójców.
Czarny charakter, znakomity zkądinąd artysta Piotr Kryminalski, rzucał się po scenie w konwulsyach, drżał, wywracał oczy, krzyczał a w artystycznym zapale przekręcał szyk wyrazów wołając...
„Danielu... czy słyszysz? Groby wyskakują z umarłych... zdaje się że całe królestwo morderców przebudziło się ze snu wiecznego i woła... umarły! umarły!“
Ale któżby zważał na sens w obec piorunujących wrażeń akcyi i wściekłości dykcyi...
Piękna blondynka wpatrywała się w scenę.. oczy jéj nie odrywały się od niéj. Śledziła każdy ruch, każdy gest.. przypatrywała się nieszczególnéj Amalji, cierpiała z nią razem, a tak się przejęła sztuką, że nie zwróciła nawet uwagi na to, że czarna aksamitna suknia nieszczęśliwej kochanki Karola była prawdopodobnie przerobioną z pogrzebowego całunu nabytego na licytacyi zużytych efektów cmentarnych.
Dowiemy się później, że u pięknej nieznajomej zbudził się genjusz aktorski...
Młodzian z paradyzu nie mógł wyjść z podziwu; w sercu jego kipiało jak w samowarze, hydra zazdrości budziła się w nim... i myślał sobie:
..Co ona tam widzi? miałażby przenieść nad moję cichą poczciwą miłość, chwilowe zajęcie się tym komedjantem, co za marny grosz przewraca oczami i kłamane udaje uczucia. Nie — albo ona warjatka, albo ja szalony...
Skończyły się wreszcie wszystkie zbrodnie Moora, kurtyna zapadła. Kinkiety pogasły, a z teatralnego przysionka wysunął się sznur widzów, rozprawiających o wrażeniach, sznur ten ciągnął się po wązkich chodnikach niby olbrzymi wąż, ciągnął się, malał coraz bardziej, kurcząc się w miarę tego, jak ludzie znikali w silnie obwarowanych bramach domów.
Na samym prawie końcu dreptał, kaszląc stary emeryt, a wsparta na jego ramieniu stąpała lekko piękna blondynka.
O kilka kroków za niemi posuwał się rozczochrany młodzian z paradyzu, szedł ich śladem, choć nie chciał być widzianym, bo przystawał co chwila, krył się w cieniu nocnym i stąpał cicho jak kot, gdy się skrada do myszy.
Nad niemi w górze jaśniał złotawy sierp księżyca i płynął powoli po niebie, przesuwając się po za lekkiemi obłoczkami, z któremi igrał ciepły południowy wietrzyk.
— Ojcze, mówiła blondynka, tylko pozwól a przekonasz się, że za rok, za dwa, będę Modrzejowską.
— Moje dziecko, rzekł poważnie emeryt, Bóg wie, czem ty będziesz, trafiał ci się Jackowski, nie chciałaś być Jackowską, trafiał Kamiński, ani chciałaś słuchać, bądź że sobie Modrzejowską, kiedy ci się podoba, byleby tylko to był człowiek porządny, zacny, nie żaden obieżyświat ani świszczypałka, bo na to nigdybym się nie zgodził.
Blondynka coś odpowiedziała z grymasem, ale stróż zaryglował bramę i nikt tej odpowiedzi nie słyszał.
Bohater z paradyzu chodził długo pod oknami emeryta, wreszcie Morfeusz pokonał Amora.
W kilka dni po przedstawieniu „Zbójców“ emeryt staruszek wszedł do niepozornego domu przy ulicy Staroświeckiéj i zadzwonił do drzwi, na których przybity był bilet wizytowy z napisem „Achilles Kominkiewicz Dyrektor teatru w Odrzykrowiu”.
Otworzono natychmiast i gość znalazł się przed obliczem męża wygolonego zupełnie, którego można było wziąć z fizyognomii za księdza, gdyby nie to, że na wikarego wyglądał za staro, a na proboszcza za młodo... Achilles Kominkiewicz z przyczyny gorąca nie miał na sobie surduta, bohaterską jego pierś na miarę Fidjasza ukutą osłaniała kamizelka aksamitna, czem jednak nie gorszyły się wcale damy znajdujące się w sali przyjęć. Były to aktorki. Na podłodze walały się w nieładzie partytury oper i egzemplarze utworów dramatycznych, kamlotowe fraki z epoki Ludwików, togi, kryzy hiszpańskie. Na stole stała butelka wódki wypróżniona w połowie, znajdowały się tam także bułki i serdelki pracowicie spożywane przez obecnych członków towarzystwa.
Kiedy emeryt wszedł, Dyrektor schwycił co prędzej surdut i począł go wdziewać na swoje zaokrąglone barki.
— Niech pan Dobrodziej raczy nie robić sobie subjekcyi — mam zaszczyt przedstawić się szanownemu panu, jestem Józef Brzezinkiewicz emeryt... przychodzę pomówić w dość ważnym interesie...
— Założyłbym się, że czcigodnego pana sprowadza tu szlachetny zamiar wzięcia biletu na benefis mojej żony.
— To jest... właściwie... idzie mi o co innego.
— Tak... no to zresztą wszystko jedno... ale my tu właśnie kończymy skromną przekąskę... czy mogę służyć kieliszkiem wódki.
— Pokornie dziękuję — nie pijam od lat kilkunastu...
— To zupełnie jak ja... o bo ja niemógłbym nawet napić się do pana Dobrodzieja dla dwudziestu czterech przyczyn — naprzód że w ogóle pijący nie jestem — powtóre że dzień dzisiejszy jako smutna rocznica śmierci mego ojca każe mi się wstrzymać od wszelkich libacyi — a potrzecie że dopiero co piłem z kolegami exre onegdajszego powodzenia „Zbójców“.
— Pojmuję zupełnie poczciwe pańskie uczucia synowskie i dziękuję najuprzejmiej za łaskawe zaproszenie, gdyż tylko co jestem po kawie — czy mogę mówić w obecności panów i pań?
— Racz pan być jak we własnym domu, odezwała się dyrektorowa, my artyści nie lubimy ceremonji z zasady.
— Otóż, rzekł siadając emeryt, uważa pan dobrodziej, mam córkę.
— Czyż podobna?
— Podobna do nieboszczki matki jak dwie krople wody, zresztą panienka wykształcona, gra nieźle, śpiewa potrochu — otóż córka moja koniecznie zapragnęła wstąpić do teatru — powiada, że czuje w sobie powołanie.
— Czuje, powiada pan Dobrodziej.
— Zdaje się że czuje — i oto ja ulegając jej usilnym prośbom, przychodzę tu do pana aby zasięgnąć światłej jego rady i dowiedzieć się, czy to się na co przyda, czy nie?
Zanim dyrektor zdążył odpowiedzieć — dyrektorowa zdążyła mu szepnąć do ucha..
— Bierz głupi, to najładniejsza panna w Odrzykrowiu, będziesz miał codzień spektakl.
— Co pani radziła mężowi, zapytał emeryt.
— Żona moja jak zwykle niechętnem okiem patrzy na obciążanie budżetu nowemi artystami — ale niech to pana nie zraża. Córka pańska zechce się pofatygować na próbę, bo przecież musimy naprzód poznać się z jej talentem...
— Dobrze to jest — ale cóż będzie potem?
— Jeżeli ma talent — to ją wystawimy zaraz w przyszłym tygodniu — pod mojem kierownictwem rozwinie się ta młoda osoba i przyniesie zaszczyt miastu, w którem wzrosła.
— A byt materyalny?
— Byt?! co też pan szanowny powiada — kobieta z talentem to ma byt jedwabny — aksamitny — złoty, powozami się rozbija — w atłasach chodzi, oprócz szampana nic nie pija — bo talent panie to Kalifornia.
— Zkądże znów ma być tak wielki talent?
— Zkąd? czy pan wiesz, zkąd wiatr jutro zawieje, weź pan Ristori, do dwunastu lat życia nie wiedziała, że ma talent — Modrzejewskiej ani się śniło że kiedyś będzie grywała po angielsku w Ameryce. Romana Popiel tak dobrze wrzeszczała w kołysce jak oto mój bęben, którego pani dyrektorowej niechce się kołysać. Talent, to panie, tak jak dachówka, spada z góry, a niewiadomo komu guza nabije, przechodniów dużo, a w łeb dostaje tylko jeden...
— Słusznie mówi nasz dyrektor, odezwał się tragiczny kochanek, blady jak śmierć angielska i blizko siedm stóp długi, słusznie mówi, rzekł, wstrząsając grzywą lnianą — bo któż zbada fatalne drogi przeznaczeń, a może córka pańska raz przystąpiwszy progi uroczej świątyni Talji niezechce już powrócić do świata, wyrzeknie się szczęścia i rozkoszy domowego ogniska a pozostanie na zawsze westalką strzegącą tego świętego ognia sztuki, który płonie w sercach artystów jako pogański Znicz w gajach poświęconych...
— Uważasz kochanie — nie pływaj, przerwał mu Dyrektor, daj pokój — niech pan Dobrodziej na niego nie zważa, jest to mój amant, tragiczny człowiek wysokich zdolności, tylko lubi się upijać, codzień żąda forszusu i nigdy roli nie umie, zresztą człowiek godny i bardzo miły.
— O, pan dyrektor, zbyt łaskaw... odpowiada amant z pełnym złośliwej ironji ukłonem...
— Odejdź już za kulisy mój braciszku — więc łaskawy panie punkt o jedenastej próba...
— Dobrze, do widzenia.
Jedenasta wydzwoniła na ratuszowéj wieżycy, obywatele Odrzykrowia zabierali się do spożycia drugiego śniadania, a poczciwy nasz emeryt ze swą piękną córką, kroczył powoli przez Kapucyńską ulicę, zmierzając ku przybytkowi sztuki...
Wnętrze teatru w Odrzykrowiu przy świetle sztucznem przedstawiało się bardzo skromnie, w dzień zaś wyglądało niesłychanie brudno... scena zwłaszcza znajdowała się w stanie ze wszech miar politowania godnym.
Na wieść o nowej aspirantce cały personal towarzystwa stawił się na próbę. Kobiety szczególniej nie mogły się doczekać upragnionej chwili.
Wreszcie pan Brzezinkiewicz z Lorcią ukazali się na scenie. Dyrektor na widok tak pięknej osoby ukłonił się do samej ziemi. Dwie schodzące już z pola bohaterki szeptały między sobą w kulisie.
— Nie wiesz pani, czy oni tę drabinę angażują do ról naiwnych?
— Nie wiem — ale jest tak długa, że nas przy niej widać nie będzie.
— Ech, to jeszcze niewiadomo.., zresztą jeśli jej dyrektor nie zakaże nosić korków, to ja się podaję do dymisji.
— Ciekawa jestem, czem ona oczy maluje że ma takie czarne.
— Założyłabym się, że napuszcza je co rano sokiem z cytryny — jeden mój znajomy aptekarz mówił, że to niezawodny środek...
— Cicho... cicho... słuchajmy, dyrektor prosi ją żeby powiedziała co z pamięci..
— Nie wiem, co wybrać, odpowiada rumieniąc się Laura.
— O, co pani chce... coś klasycznego.
— Może z Corneilla? śmierć Pompejusza z roli Kleopatry?
— Dobrze...
— „C’est trop, c’est trop, seigneur, souffrez que j’en abuse. Votre amour fait ma faute...“
— Bardzo pięknie, ale już to Szekspir w ogóle najlepiej się wydaje po polsku...
Laura spojrzała zdziwiona..:
— Więc pan chce Szekspira.
— Tak, tak, tylko po polsku...
„Romeo!? czemuż ciebie Romeo nazwano?
„Wyrzecz się twego ojca, porzuć twoje miano.
Za kulisami robiono złośliwe uwagi.
— Zkąd ja wezmę trumnę dla takiej długiej Julji, mówił rekwizytor do sekretarza dyrekcji...
— Może znajdziesz jaką używaną po grenadjerze..,
— Ależ głos! w pierwszych rzędach nikt jéj nie usłyszy.
— Łaskawa pani, odrobinkę głośniéj, zauważył dyrektor — niech pani zmieni pozę, ręka naprzód, głowa w tył, ruch szlachetny, o tak, do dramatu masz pani wyborne zdolności...
Laura oblała się rumieńcem...
— Angażujemy panią, rzekła dyrektorowa...
Stary emeryt niemógł wyjść z podziwienia że tak młodej dziewczynie ofiarowano pensyę do jakiéj on przez czterdzieści lat uczciwej i pracowitej służby niedoszedł...
— Ha, myślał sobie, inny teraz świat, kobiety się emancypują, sztuka zaczyna kwitnąć, artystek potrzeba...
Spisano kontrakt, mocą którego panna Laura zobowiązała się występować w teatrze w Odrzykrowiu w rolach tragicznych, a w razie potrzeby i w lekkich, obowiązaną była także śpiewać w chórach podczas operetek i czynić wszystko, co się okaże potrzebnem dla dobra sztuki i powodzenia towarzystwa.
Rozpromieniona szczęściem, nowo kreowana artystka wracała do domu — na progu oczekiwał jej przybycia ten sam młodzieniec, którego widzieliśmy na paradyzie, jak chował się za plecy kominiarza i kucharki.
— A, pan Ignacy! zawołała podając mu rękę.
— Ignaś... kochane Ignasisko mówił emeryt, ocierając twarz czerwoną chustką — jużem cię też kupę lat nie widział...
— A bo proszę pana radcy, mamy teraz bardzo dużo zajęcia...
— Wiem ja to, wiem, mój drogi, służba to nie żarty, pensyi darmo nie dadzą, a kto chce awansu, musi albo mieć silne plecy, albo też dobrze fałdów przysiadywać — no chodź na górę, zjesz z nami talerz barszczu.
Nim ów barszcz podano, staruszek zdrzemnął się w fotelu, a młody człowiek zbliżył się do panny Laury.
— Wie też pani, po co przyszedłem?
Laura milczała.
— Krótką pani ma pamięć — jeśli mi wolno tej pamięci dopomódz, to ośmielę się przypomnieć ów wieczór cichy letni, ciepły, kiedy to słońce ułożyło się już do snu, a chór słowików napełniał powietrze upajającą melodyą... bzy wtenczas kwitły i jaśminy, róże zaczęły rozwijać pączki — wszystko tchnęło życiem, pięknością, weselem... pamięta pani?
— Trochę...
— A pamięta pani tę ławkę pod lipami? Siedzieliśmy na niej oboje — wówczas to w ów pamiętny dla mnie wieczór ośmieliłem się wypowiedzieć to, co miałem utajone w sercu od pierwszego spotkania się naszego... chciałem mówić wtenczas dużo, bardzo dużo — ale słów mi brakło, wymowa nie dopisała, zaledwie zdobyłem się na jeden wyraz, na jedno pytanie. Do owéj chwili byliśmy z sobą śmieli, otwarci — późniéj, już po tem zwierzeniu się, dostrzegłem w pani zmianę, chłód jakiś niby olbrzymia góra lodowa oddzieliła nas od siebie... prosiłem o odpowiedź — rzekłaś pani żebym czekał, żebym przyszedł po nią za rok... dziś upływa ten termin... jestem więc, aby usłyszeć mój wyrok.
— Spodziewałam się tego i byłam w obawie. Nie taję że posiadasz pan moją przyjaźń, moją najszczerszą sympatyę, że gdybym była wolną...
— Jakto, więc pani wolną nie jesteś? więc już znalazł się ktoś szczęśliwy, co posiadł serce pani?
— Nie — ale przeznaczenie woła mnie gdzieindziéj, nie dla mnie ciche szczęście domowe — ja pragnę szerokiego pola działalności, chcę uwielbień tłumów, chcę oklasków, rozgłosu... sławy... panie Ignacy, ja od dziś już jestem aktorką...
— Gdzie? tu w téj wędrownéj trupie parodjującej i kaleczącéj najpiękniejsze twory ducha ludzkiego.
— Tak — panie, za tydzień zobaczysz mnie na scenie.
— I robisz to pani z przekonania?
— Spełniłam marzenia, które oddawna w duszy pieściłam — pokonałam upór zacofanego ojca, zwalczyłam jego przesądy i uprzedzenia i dziś nie ma siły, któraby zmusiła mnie cofnąć się z tej drogi...
— Widzę, że przedstawienia z méj strony byłyby daremne.
— O bez wątpienia.
— A jednak, życie bym oddał, żebym panią mógł zwrócić z tej drogi.. może kiedy cofniesz się pani sama, zniechęcona, złamana.. ale czy nie będzie za późno..
Długo jeszcze trwała rozmowa... argumenta z jednej i drugiej strony ścierały się z sobą, ale obie strony pozostały przy swojem, a kiedy już mrok zapadł, panna Laura stała przy oknie i z niecierpliwością oskubywała listki rozkwitłej róży, emeryt drzemał w fotelu, a młody człowiek powoli ze spuszczoną głową szedł ku rogatkom. Później wydostał się na łąki i stał długo nad brzegiem wartkiej rzeczułki... patrząc się w jej fale modre...
Czyżby się chciał utopić?
Góry wy moje! wy pola rodzinne!
Joanna wiecznie, wiecznie żegna Was.
— Uważasz pan, że to jest wcale dobrze powiedziane.
— Szczególniej, to: żegna was.
— Bo trzeba zrozumieć w tem ukrytą myśl autora, uważacie: żegna was, czy „że gna was.“
— Ano tak, góry żegna a sama gna w świat, zobaczysz jak będzie tłukła Anglików.
— A może... może, gmach kobieta, okazała postać.
— Muszę po skończeniu pójść za kulisy i wyrazić jej moje uwielbienie.
— Uwielbienie! znamy się na tych uwielbieniach, ale wątpię, żeby się to na co przydało.
Pucołowaty obywatel spojrzał na mówiącego z wyrazem wysokiej pewności siebie przyczem baranie swe oczy wytrzeszczył niezmiernie szeroko.
Teatr był pełny.
Dyrektorowa miała racyą, mówiąc, że ta jak ją nazywała „drabina“ zrobi spektakl.
Pan Achilles zacierał ręce z radości — palnął nawet w bufecie parę kieliszków kminkówki, a za kulisami podczas międzyaktów czule przewracał oczami, a obejrzawszy się czy dyrektorowa nie patrzy, złożył na rączce panny Laury pocałunek i rzekł:
— Jesteś pani naszą perłą.
— Co ty mówisz aniołku, syknęła wszystko słysząca dyrektorowa.
— Ja... moja duszko właściwie... nic, tylko robiłem tu pani uwagę co do gestykulacyi...
— Pani ta, zbyt dobrze gra, żebyś ty jej robił uwagi...
— Ja też tylko tak.., mimochodem...
Po zapadnięciu kurtyny, rozległy się frenetyczne oklaski — przywoływaniom nie było końca.
Zasłona podniosła się po raz drugi i kilka olbrzymich bukietów padło na scenę.
Później zaczęli się schodzić za kulisy miejscowi protektorzy teatru.
Dyrektor szanował tych mecenasów — gdyż oni to stanowili stałych abonentów krzeseł, oni wreszcie umieli urządzać kolacyjki dla artystek i protegowali przedstawienia benefisowe.
Bez nich teatr byłby zawsze pusty — i gdyby nie oni, towarzystwo musiałoby spakować manatki i powędrować dalej w świat, szukając powszedniego chleba i wrażeń.
Ci stali zakulisowi goście mocno byli zaintrygowani pojawieniem się pierwszej gwiazdy. — Dawne artystki rzucały złośliwe spojrzenia w stronę garderoby i szeptały pomiędzy sobą o tem, że dziś świat jest tak głupi, i tak się ugania za nowością — że dla lada jakiej debiutantki gotów opuścić doświadczone i rutynowane artystki.
— Co pani chcesz, mówiła jedna, ja już widziałam takie kawały.
— Nowe sitko na kołek — a pamięta pani jak Klempska debiutowała w Pacanowie, to było kubek w kubek to samo.
Mecenasi sztuki otoczyli dyrektora.
— No kochany dyrektorku, przedstawisz nas nowej gwiaździe twojego personelu.
— Pragniemy ją poznać.
— Możnaby nawet zaimprowizować naprędce jakąś kolacyjkę.
— Ba, taki talent trzeba koniecznie oblać.
— O szanowni panowie, mówił kłaniając się dyrektor, poczekajcie póki panna Laura nie przebierze się.
— Winszujemy ci, winszujemy.
Nieśmiało, powoli wsunął się stary emeryt.
— A kochany pan Dobrodziej — panowie! oto jest szczęśliwy ojciec dzisiejszej naszej bohaterki, mam zaszczyt przedstawić — pan Bzikiewicz, obywatel ziemski znany już, chociaż tak młody mecenas sztuki: pan Gapiński kapitalista, pan Pępkowski inżynier i mechanik, pan Dziurdziukiewicz...
— Bardzo mi jest miło... że taki zaszczyt, mówił stary ściskając dłonie mecenasów sztuki.
— Pozwoli pan Dobrodziej, że ośmielamy się zaproponować skromną kolacyjkę, na którą zapraszamy pana wraz z utalentowaną córeczką.
— Pokornie... uprzejmie panom Dobrodziejom dziękuję, od śmierci nieboszczki żony nigdy na noc nie jadłem, godzina zresztą już późna, od pięćdziesięciu trzech lat bywam o tej porze w łóżku.
— Ale w taki dzień uroczysty można zrobić wyjątek.
— Pokornie, uprzejmie panom Dobrodziejom dziękuję, nie pijam, nie jadam, nie palę.
— Szkoda, wielka szkoda, może panna Laura byłaby innego zdania.
— Ona tylko bawarkę pija, najwyżej jeżeli zje polędwiczkę z kurczęcia i to na obiad.
— Otóż i panna Laura.
— Ach, ojczulek czeka.
— Pozwól pani, że przedstawię — oto panowie Bzikiewicz, Gapiński, Dziurdziukiewicz
Skłoniła się bardzo chłodno.
— My właśnie oczarowani jej wdziękami talentem, że się tak wyrażę, genjuszem, pragnęlibyśmy oto błagać panią o kilka chwil.
— Sądzę, szanowni panowie, że znajomość nasza zbyt jest przelotną i nie upoważnia do podobnych zaproszeń. — Żegnam panów.
— Do nóżek panom dobrodziejom upadam, prawił stary emeryt i opierając się na jakimś przedpotopowym parasolu wyszedł wraz z córką.
— Z tej beczki zaczyna, szepnął jeden ze skonfundowanych mecenasów,
— Patrzcie ją, jaka harda! myślałby kto że to królowa.
— Panowie! wtrącił dyrektor, zbyt obcesowo traktujecie te rzeczy, toć to jeszcze młoda.
— To gęś, wtrąciła pani dyrektorowa, nieobyta ze światem, niewidziała ludzi — bo czego ją taki emeryt mógł nauczyć.
— Powiem nawet pani, rzekł Dziurdziukiewicz, że i talent jej w pierwszej chwili robi wrażenie, następnie zaś, jak sobie przypominam szczegóły jej gry, widzę ogromne braki.
— Cóż panowie chcecie, pierwsze kroki.
— No tak, zapewne.
— Ale talentu nikt jej nie zaprzeczy.
— Talent jest, ani słowa — ale jeżeli będzie postępowała w ten sposób z ludźmi, którzy mogliby ją protegować i wspierać — to zobaczymy, jak daleko zajdzie.
— Nie widzę w niej materyału do ról seryo dramatycznych, niechby zagrała coś lżejszego.
— Właśnie chciałbym jej dać rolę w jakiej komedyi francuskiej.
— Ona nawet podobno nieźle śpiewa.
— Wiem, wiem, stary Miller ją uczył.
— Ma nieduży kontralt, ale bardzo sympatyczny i dźwięczny.
— Och dyrektorze, jakiż z ciebie fuszer! wystawiłeś ją w Dziewicy Orleańskiej, ha! ha! ha! pokażno ją nam w Czułej strunie, niechno ta wielka dama pokaże nam ramiona, szyjkę, rączki.
— Ba, a nóżki! już to nie ubliżając obecnej tu pannie Fifinie, ta dzisiejsza Joanna jest śliczna kobieta.
— Kto ładniejszej nie widział, żeby mu oczy wylazły — gniewam się na pana, bo ciągle tylko głupstwa mówisz...
Noc głęboka zapadła. Mecenasi sztuki pogodzeni z panną Fifiną i Julią zajadali kolacyę u miejscowego Bouquerela — emeryt miał sny niespokojne, zdawało mu się że przedstawiają go odrazu piętnastu prezesom i siedmiu radcom, że kłania się, że sam nie wie co mówi. Rzucał się staruszek na łóżku i powtarzał przez sen — uprzejmie, pokornie szanownym panom dobrodziejom dziękuję, dalibóg nie pijam nic, prócz czystej wody krynicznej.
Laura nie spała. Wrażenia nie dały jej zamknąć powiek. Widziała ciągle przed sobą tego olbrzymiego potwora o tysiącach oczu, co się publicznością nazywa — słyszała oklaski, widziała bukiety padające u jéj stóp, czuła się szczęśliwą, upojoną tryumfem...
Tylko dziwnemi jej się wydawały pewne niezrozumiałe wyrazy wychodzące z ust koleżanek, a zaproszenie na kolacyę przez tych panów, których spotykała poraz pierwszy w życiu, zupełnie jej się niepodobało.
Nie spała zupełnie.
Kiedy wielki zegar na wieży starożytnego ratusza w Odrzykrowiu wydzwonił siódmą — wstała, orzeźwiła się zimną wodą, przygotowała ojcu śniadanie i poszła do kościoła.
Wielka świątynia była jeszcze prawie pusta: przy drzwiach klęczał wyrobnik i bił się w piersi z całej siły, oparty o filar kościelny starzec jakiś szeptał różaniec, przebierając palcami kokosowe paciorki.
W bocznej ławce siedziało już kilka dewotek trapiących codziennie modlitwami swemi niebiosy. Bazyliszkowe ich oczy odrazu dostrzegły nadchodzącą aktorkę — i rozpoczął się szept cichy.
— Widzi pani pokutującą Magdalenę?!
— A prawda, cóż to ta komedyantka przychodzi udawać modlitwę?!
— O... O... patrzno pani, jak przewraca oczami, szczęście że święty Antoni jest tylko malowany, byłaby druga serya tentacyi.
— Dawniej to było lepiej — niepuszczano komedyantów do kościoła.
— Co pani chcesz — dawniej porządna kobieta poszłaby raczej na stos niż do teatru — dziś idzie i jeszcze śmie ludziom w oczy patrzeć.
— Módlmy się za nią a módlmy moja pani, chociaż wątpię, czy jej to co pomoże — bo z piekła nikt już nie wraca.
Młoda osoba pomodliwszy się wróciła do domu a ztamtąd udała się na próbę do teatru.
Dyrektor był uprzejmy ale zimny. Dyrektorowa spoglądała bardzo groźnie.
— Jakkolwiek, rzekła, nie mam prawa wtrącać się do prywatnego życia pani, jednak w interesie całej trupy zrobię pani uwagę, że wczorajsze jej postąpienie było w wysokim stopniu nietaktowne.
— Wybaczy pani, ale wyrazy jej są dla mnie zupełnie niejasne.
— Ha, niejasne, proszę — a jednak zdawałoby się, że skończyłaś już pani lat szesnaście...
— Proszę pani, albo mówić wyraźnie — albo uwolnić mnie od uwag niemających żadnego związku z teatrem.
— Więc, chciej pani o tem wiedzieć, że jeżeli porządni ludzie protegujący sztukę i teatr proszą artystkę na kolacyę — to się idzie i nie zniechęca się ludzi.
— Jakto pani, więc czemże ja tu jestem — czy artystką, czy damą do towarzystwa pierwszych lepszych panów z ulicy.
— Pani jesteś aktorką! pani powinnaś mieć swoją koteryę — pani powinnaś sprowadzać ludzi do teatru, ale nie odstraszać! Zresztą niech pani robi, co się jej podoba.
Łzy zakręciły się w oczach dziewczęcia — chciała odpowiedzieć — ale ból jakiś ścisnął jej gardło — siadła w kulisie, zasłoniła oczy i zaczęła płakać.
Dyrektorowa dumna z odniesionego tryumfu wyszła.
— Panno Lauro, pani, mówił Kominkiewicz, niech pani na to nie zważa. — Żona moja jest może gburowata troszeczkę, ale zresztą najzacniejsza kobieta — przebacz jej pani, otrzej łzy, bo już się schodzą i zaraz będziemy mieli próbę.
Laura wstała posłuszna, miała szczerą ochotę opuścić zaraz ten przybytek sztuki i wyjść; ale wstyd jej było się cofać, wstyd jej było ojca, wreszcie wstyd Ignacego.
Stało się...
— Dobra pani, mówił Dyrektor, pani śpiewa?
— Trochę.
— Sądzę że w przeciągu kilku dni nauczy się pani maleńkiej partyi.
— To zależy, jeżeli muzyka łatwa.
— O łatwa — śliczna leciuchna muzyczka.
— Cóż to będziemy grali.
— Czułą strunę, śliczna rzecz.
— Nie znam tego.
— A to komiczne, pani nie zna Czułej struny..
— Nie.
— Nie zna pani tej ślicznej piosnki:
Trzeba się bawić, tańczyć, śpiewać.
— Nie.
— Uważam, mówiła pani dyrektorowa wchodząc znów na scenę, że pani jakoś w ogóle nic nie zna.
— Być może.
— A jednak za trzy dni wystąpi pani w tej sztuce z panną Fifiną.
— Sądzę, że to będzie trudno.
— O nie, zobaczy pani że to bardzo łatwo.
— W tej chwili odbędziemy małą próbkę, pani Fifino proszę na miejsce — ale nie mamy drugiej kobiety.
— Ja ją zastąpię rzekła dyrektorowa i stanęła naprost Fifiny, robiąc zalotną minkę, (a miała ze czterdzieści pięć lat) i unosząc w górę suknię z pod któréj wychylały się nóżki, bardzo długie w stopach, ale za to bardzo cienkie w łydkach. Pani ta miała w sobie coś niesłychanie cynicznego...
— Jankiel graj!
Dyrektor orkiestry podniósł pałeczkę i ozwała się muzyczka piskliwa, z trzema fałszami na cztery takty, a jednocześnie dyrektorowa z Fifiną zaczęły śpiewać.
— Niech pani patrzy, mówiła pierwsza podrygując i uginając suknię w sposób pocieszny — to pani rola — tak się robi — tylko trzeba jeszcze więcej werwy, więcéj werwy, więcej wdzięku — pani to przyjdzie łatwiej, ja już jestem na to zbyt poważna — a jednak, o widzisz pani
tralla lalala la! la! la!
— A co? przypuszczam że pani to przypadnie do gustu. W tem miejscu podnosi się sukienkę i brawo pewne.
Laura niby skamieniała patrzyła na te pantomimy.
— Wybaczy szanowny dyrektor, ale ja nie potrafiłabym wywiązać się godnie z tej roli.
— A to dlaczego, mając tyle naturalnego wdzięku niech pani pamięta że każdy żywszy gest, śmielszy ruch to najpewniejsze brawo.
— Kwituję z brawa! ale ani moje wychowanie, ani pozycya nie pozwalają mi czynić publicznie w obec tysiąca widzów tego, na cobym sama patrzyć nie chciała.
— Pani zapewne chowała się na dworze królowej angielskiej?
— Gdziem się chowała, to nie do państwa należy, w uczciwym i zacnym domu, to dosyć — rola, którą mi państwo ofiarujecie, jest dla mnie ubliżającą, ja nie potrafię wykonać tego, przeciwko czemu oburza się dusza...
— Czy pani to mówi na seryo, czy też gra pani przed nami komedyą. W roli oburzonych dziewic byłoby pani naprawdę cudownie.
— Mówię zupełnie na seryo i proszę mnie więcej nie dręczyć już tą kwestyą.
— Tak... a jednak za trzy dni będę panią podziwiał w tej sztuce, a za dwa tygodnie zadebiutujesz pani jako piękna Helena.
— W pysznej zielonej sukni, rozciętej od góry do dołu — dodała dyrektorowa — w trykotach, które sobie pani kupisz — będziesz pani przedstawiała królowę Grecyi, uwodzoną przez miłego królewicza w pasterskim przebraniu...
— I cóż mnie zmusi do tego!? co? jaki sposób znajdziecie, żeby mnie poniżyć publicznie.
— Ha, jaki sposób, pani o to pyta.
— Tak, ja was pytam o to.
— A kontrakt? a zobowiązanie pismienne, według brzmienia którego, obowiązaną pani jesteś występować w rolach lekkich, w chórach i w ogóle czynić to wszystko, co się okaże potrzebnem dla dobra sztuki i towarzystwa.
— Prawda, ale cynizm nie ma nic z dobrem sztuki wspólnego...
— Zobaczymy, czy sąd podzieli pani opinje. Pani wiedziałaś o tem dobrze, że wstępujesz nie do klasztoru, lecz do teatru.
— Czyż więc jest sąd, któryby mógł zmusić uczciwą kobietę do zaparcia się swej godności własnej i wstydu?...
— O tak dalece nie, ale jest sąd, który przymusi panią do zapłacenia nam szkód i strat z tego powodu wynikłych — a my tracimy na pani trzysta rubli.
— Trzysta rubli!
— Tak, nieinaczej i wątpię, czy szanownej pani papa, sprzedawszy swe ruchomości i nieruchomości, będzie w stanie zebrać taką sumę, a wyrok jest nieubłagany, komornik zabierze pani graciki i sukienki... ładny interes...
— Nie zabierze mi jednak tego, co wy mi wydrzeć pragniecie.
— I... moja panno, — odezwała się nieubłagana dyrektorowa — były tu już nie z takiemi nosami, a jednak powoli, z początku płakały, potem łzy oschły, potem było im dobrze, wyszły na artystki i jadły chleb co się nazywa.
— Powozami jeździły, w brylantach chodziły...
— Więc procesujcie mnie państwo, jeśli chcecie. Sądziłam, że wchodzę do przybytku sztuki — weszłam do jakiejś nory... chciałam nareszcie pracować, a wy każecie mi być... sama nie wiem czem...
— No więc pani opuszcza towarzystwo?...
— Opuszczam i daj Boże, abym się z niem więcej nie spotkała.
— Kiedy tak — to udzielamy pani dymisję — jednocześnie idź mężu do adwokata — niech w tej chwili wytoczy tej pani proces, niech ją straduje. Idź pani do klasztoru za guwernantkę, lub za praczkę, sztuka i teatr obejdzie się bez kobiet, co chcą wprowadzać na scenę jakąś kapucyńską surowość.
Szła dziewczyna zalana łzami przez wązkie uliczki Odrzykrowia. Żal ściskał jej serce, żal po zawiedzionych nadziejach, żal po stracie złudzeń, które przez tak długi czas pieściła, smutno jej było i gorzko, a zagrożenie procesem, kłopot jaki przyczyniła poczciwemu ojcu, dopełniały tego kielicha goryczy...
Smutno jej było — smutno bardzo, a kiedy weszła do swego pokoiku — puściła wodze łzom, które się gwałtem do oczu cisnęły i wybuchnęła głośnym spazmatycznym płaczem.
Darmo badał ojciec o przyczynę tego żalu, daremnie prosił i po rękach całował.
Dziewczyna wpadła w jakiś stan gorączkowy.
Wezwany doktór, kazał ją co prędzej do łóżka położyć i głowę lodem okładać.
— Jest jakaś szczególna przyczyna — mówił — musiała doznać bardzo silnego moralnego wstrząśnienia.
Emeryt posłał po Ignasia, po starą ciotkę, co w drugim domu mieszkała, w domu zrobił się ten nieład, niepokój, jaki zwykle panuje tam, gdzie do okna zagląda blade widmo śmierci...
Niespano przez kilka nocy. Staruszek bardziej jeszcze posiwiał, bardziej zgarbił się i coraz z niepokojem i trwogą najwyższą spoglądał na swą jedynaczkę, której piękna główka leżała na poduszkach blada z przymkniętemi oczami, niby wyrzeźbiona z marmuru.
Silna wszakże natura zwycięzko wyszła z zapasów ze śmiercią. Życie zaczęło powoli powracać, na bladą twarzyczkę zawitały rumieńce a w domu całym było tak, jak to kiedy po nocy strasznej, zimnej i burzliwej, zaświta różowa jutrzenka i rozpędzi czarne chmury.
Ale fatalny pozew leżał na stole i staruszek przygotowany był na to, że będzie musiał sprzedać swoją emeryturkę.
Na przedmieściu w nizkim domku, w ciemnej stancyjce, okopconej i brudnej, paliła się na stole łojowa szabasówka, w mosiężnym lichtarzu.
Na łóżku spała stara żydówka, na ziemi dwie młode żydówki, pod piecem czworo drobniejszych dzieci, a w koszałce zawieszonej u pułapu na sznurach, kołysało się niemowlę.
Biała koza drzemała w kącie — a przy stole nad księgami grubemi, kiwał się starzec z siwą brodą, mrucząc jakieś niezrozumiałe wyrazy.
Może się modlił, a może też zmęczony pracą nad interesami, umysł chciał rozerwać trochę i wprowadzał go w ciemny, zawiły labirynt ksiąg kabalistycznych.
Była już godzina blizko dziesiąta.
Przedmieście spało. Gdzieniegdzie tylko jaśniały blade światełka, czasem pies jaki szczeknął, lub fura przejechała i znowuż była cisza.
Szybkie kroki dały się słyszeć przed domem Wassermana. Koza przebudziła się w kącie, bo ktoś ujął za klamkę i delikatnie zastukał. Stary Abram podniósł się zwolna i poszedł otworzyć.
— Co ja widzę — rzekł — pan Ignacy, w nocy, o tej godzinie u mnie...
— Tak, niestety, panie Wasserman, nie rozkosz mnie tu przypędza.
— Nu, a co?
— Potrzebuję pieniędzy.
— A kto to ich nie potrzebuje? ale pan nigdy nie potrzebował, pan zawsze odbierał całą pensyę, nie tak jak pańscy koledzy.
— Ja i dzisiaj nie potrzebuję dla siebie...
— Niech no pan siada, ja wiem, pan potrzebujesz dla staruszka... — to rzekłszy uśmiechnął się znacząco. Nu, to dobrze jest on sprawę przegrał, musi płacić, a on niema, a ona, ta panienka, także niema, a pan także nie ma, to bardzo sprawiedliwie jest. Co teraz będzie?
— Do pana to ja przyszedłem w tej sprawie. Dopomóż nam, weź jaki chcesz procent, żądaj ewikcyi, ale daj.
— A dużo?
— Trzysta rubli...
— Trzysta rubli. Drajhindert Kierbeł, to gruby pieniądz, na długo? — spytał po chwili milczenia
— Na rok.
— Długi termin... — i znowu milczał.
Ignaś zaczął dobywać z kieszeni jakieś papiery, z których wyjął stary zegarek antyk po ojcu, kilka pierścionków, broszkę i jeszcze jakieś drobiazgi, była to cała scheda po jego rodzicach.
— Co to warto? — zapytał.
Żyd powoli oglądał każdą sztukę, ważył ją w ręku, szeptał coś po żydowsku, nareszcie rzekł.
— Nu, to jest warte trzy tysiące złotych.
Na twarzy młodego człowieka malowała się radość.
— Więc dasz pan na ten zastaw?
— Ja panu nie dam na zastaw...
— Ha, trudno, lecz zrobiłbyś mi prawdziwą łaskę.
— O co panu idzie, kiedy ja panu dam bez zastawu.
— Ale jakaż w takim razie będzie ewikcja?
— Proszę pana, ja jestem stary żyd, handlowałem pieniędzmi przez pięćdziesiąt lat... zacząłem z dziesięcioma rublami, widziałem już różnych ludzi, i wie pan co, najlepsza ewikcya to jest uczciwość. Pan idziesz w pomoc staruszkowi, co on ginie, pan mnie oddasz.
Ignacy patrzył na żyda zdziwiony, ten ciągnął dalej:
— Napisz pan rewers, zapłacisz mi pan procent, duży procent — ośmnaście — ale te bachury potrzebują życia, trzeba im kupić chleba i trzewików. Uni, pańscy koledzy, powiadają, że Wasserman jest lichwiarz, ale Wasserman żywi dziesięcioro dzieci, żeby im na to przyszło, toby byli rozbójnikami.
Tak gderając stary żyd, poszedł do szafy, wyjął ztamtąd trzy papierki, i kładąc je na stole przed Ignacym rzekł:
— Masz pan swoje pieniądze, a to złoto schowaj, słowo człowieka uczciwego to jest więcej warto, wypłacisz mi pan wszystko i zapracujesz... Życzę panu szczęścia — dodał, odprowadzając go do drzwi.
Idealny żyd, powiesz czytelniku, dla czegóżby nie, wszak są i tacy i tacy...
Na drugi dzień w mieszkaniu emeryta było bardzo gwarno.
Staruszek zżymał się, dziękował i płakał, to znów odsuwał pieniądze i nie chciał ich brać.
Lorcia widocznie wzruszoną była postąpieniem Ignacego.
Nareszcie emeryt przekonany, że pomoc ze strony młodego człowieka jest tylko bezprocentową pożyczką, rzekł, ocierając oczy czerwoną chustką kraciastą.
— No, Ignasiu, serce moje, da pan Bóg doczekać, oddam ci to z sowitym procentem.
To mówiąc, spojrzał na córkę, która zarumieniła się jak wiśnia.
Czas zaciera wszystko nawet i plotki w Odrzykrowiu. Ucichły one, zapomniano o jednodniowej aktorce. Ciche szczęście zawitało do domku emeryta.
Lorcia uszczęśliwiła Ignacego, a piastując na kolanach dwoje ślicznych dziatek, występuje teraz w najpiękniejszej roli kobiecej, jaka istnieje w repertuarze uczciwego życia.
No — i koniec.