Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
A teraz niech nam czytelnik pozwoli w opowiadaniu tem wyręczyć opowiadającego; będzie ono przez to zupełniejsze, gdyż da nam sposobność powiedzieć o tym samym człowieku, którego wyprowadziliśmy na scenę, to co skromność jego powiedziećby mu nie pozwoliła.
Siedm lat przed zaczęciem olbrzymiej historji, w jaką odważyliśmy się zapuścić, ten sam pokój zamieszkały dziś przez wiolonczelistę i wzbudzający podziwienie dwóch młodzianów, wcale do siebie nie był podobnym.
Zamiast firanki z białego muślinu osłaniającej łóżko i nadającej alkowie pozór małej kapliczki, zamiast figury Matki Boskiej stojącej nad kominkiem i wyciągającej obie ręce nad mieszkańcami tego pokoju, jakby wiekuiste błogosławieństwo; zamiast tych dwóch lichtarzy z różowemi świecami, które obok muślinu i figury Panny Naświętszej, nadawały ustroniu cechę spokoju i błogości, była to prosta izba, z podłogą kamienną, wąska, zimna i wilgotna, bez wonnych kwiatów, bez śpiewnych ptaszków, bez obicia papierowego.
Jedyną ozdobę ścian stanowił stary sztych, przedstawiający „Melancholję,“ Alberta Dürera i małe kwadratowe zwierciadło, w żółtych drewnianych ramach.
Głąb pokoju zawieszona była wielką firanką z zielonego płótna, która, gwoźdźmi przybita do belek stropowych, spadała aż do tafli kamiennych, służących za posadzkę; dla odjęcia nawiedzającemu smutnego widoku jakiejś nędznej łożnicy.
Pokój ten, słowem, był najnędniejszem i najsmutniejszem mieszkaniem, jakie można sobie wyobrazić; serce się krajało przy obejrzeniu się dokoła, daremnie bowiem szukałbyś jakiego punktu, na którymby z przyjemnością oko spocząć mogło: mury potniały nędzą; belki stropowe gnąc się pod ciężarem, które dźwigały od jakich może lat trzystu, groziły zawaleniem; atmosfera była ciężka i zepsuta.
Na widok lufcika wykrojonego we drzwiach, przejmował dreszcz, jakby na widok celi więziennej. Była to, w samej rzeczy, nietyle cela surowego pustelnika, jak raczej komórka warjata.
Z wyjątkiem starego, dębowego stołu, czarnej tablicy przeznaczonej do pisania kredą, pulpitu, na którym stał duży wolumin zawierający zapewne dzieła Haendla albo psalmy Marcella; z wyjątkiem dosyć długiej ławy na ośm lub dziesięć osób, wysokiego taburetu i słomianego krzesła, wnętrze pokoju było tak nagie jak i ściany.
Mieszkańcem tej komnaty był ubogi bakałarz cyrkułu św. Jakóba.
W epoce tej, to jest około roku 1820, zdołał on skutkiem cierpliwości, założyć na tem przedmieściu małą szkółkę dla dzieci. Za umiarkowaną cenę pięć franków na miesiąc, którą niezawsze wypłacano mu regularnie, uczył on, według swego programu, czytać, pisać, historji świętej i czterech działań arytmetycznych, ale w rzeczywistości, uczył daleko więcej niż jego program.
Będąc synem ubogiego czynszownika z prowincji, posłanym był w dziesiątym roku życia do kolegjum Ludwika Wielkiego. Zaledwo otwarto przed nim książki, aliści rozumny nauczyciel, którego kierunkowi był powierzony, poznał w nim umysł niezwykły i zdolności rzadkie.
Nauczyciel ten, skromny i uczciwy człowiek, stary latami, młody sercem; dąb, który puściłby szerokie konary na słońce świata, ale pozbawiony ciepłego powietrza i ożywczych soków, znędzniał i skarłowaciał za wilgotnemi i zbutwiałemi murami kolegjum, nauczyciel ten, po roku, powziął przyjaźń dla swego ucznia i przywiązał się do niego, jak ojciec do swego ostatniego dziecięcia.
On także, przed trzydziestu laty, przybył z głębi prowincji do Paryża, nieswój pośród tego społeczeństwa w miniaturze, zwanego kolegjum, otoczony synami zamożnych rodzin, młodzieżą bogatych, on, ubogi z rodu, równie jak i jego uczeń, w którym się odradzał niejako, żałował nieraz tej zielonej drożyny wiodącej do ojczystego folwarku, gorzkiemi łzami płakał na wspomnienie swobody, jaką tchnęło powietrze jego stron rodzinnych, nareszcie, tak jak i jego uczeń, zamknął oczy, by zapomnąć przeszłości i rzucił się na tę suchą i chrapowatą drogę nauki, gdzie najbystrzejszy zawsze się zaczepia o jakieś zagadnienia nierozwiązalne, o jakąś nieznaną teorję.
To sympatyczne podobieństwo ubóstwa, inteligencji i osamotnienia, zrazu jak powiedzieliśmy, natchnęło starego nauczyciela głębokiem uczuciem dla małego Justyna — takie było imię chłopca.
Zlewając nań pierwsze krople wiedzy, starał się osłodzić mu jej gorycze, podawał mu rękę w gęstwinach tamujących pierwszy dostęp do nauki, odgarniał ostre ciernie, palące pokrzywy; słowem troskliwość jego nic nie zaniedbała, by utorować uczniowi drogę po zaroślach tego nieznanego kraju.
Ze swej strony Justyn, powziął dla starego nauczyciela uczucie silne, jak syn dla ojca, wdzięczne jak uczucie ucznia dla mistrza. To też skoro wybiła godzina rekreacji, Justyn, schowawszy książki i kajety do „fachu,“ jak nazywają w szkołach, trzema skokami przebiegał dziedziniec, i czy dla tego, że rekreacja nie robiła mu przyjemności, czy wreszcie, że jedynym jego przyjacielem był stary nauczyciel, jak tylko godzina rekreacji wybiła, Justyn szedł do jego pokoju i wtedy zawiązywała się między nimi najprzyjemniejsza rozmowa.
To dzieje powszechne, to mitologja, to podróże, były przedmiotem pogawędki; to znowu dzieła starożytnych poetów lub wielkich artystów.
A gdy zajrzał do pokoju wesoły słońca promień, przynoszący z sobą jakoby wspomnienie pól, zapach lasów, to zaraz wiersze Wirgilego i Homera, tych dwóch kapłanów natury, wyrastały na ich ustach jak kwiaty na ziemi w miesiącu kwietniu; starzec podziwiał poetów, patrząc przez naturę, a chłopcu ukazywał naturę, przez strofy poetów.
Niedziela zwłaszcza, w zwojach swej białej tuniki, przynosiła najmilsze w tygodniu godziny. Zimą przy kominku,, latem w lasach Wersalskich, Meudońskich lub innych, cały dzień już mogli przebyć razem. O! jakże korzystali z tej niedzieli oczekiwanej przez sześć dni, by zawiązać długą rozprawę o jakimś punkcie spornym.
Jednego dnia, jaki stary kolega nauczyciela przyszedł go nawiedzić; innego znów odczytywano po dziesięć razy list nadeszły od rodziny, słowem, była nieustanna pogadanka nauczająca lub zajmująca. Jeżeli przypadkiem, a przypadek taki zdarzał się ledwie dwa lub trzy razy na rok, nauczyciel zaproszony został na jaką uroczystość, na obiad urzędowy, do dyrektora lub jakiego dygnitarza uniwersytetu, gdzie nie mógł zabrać z sobą Justyna, uczeń używał niedzielnej rekreacji z drugim chłopcem, swym rówiennikiem, ubogim i osamotnionym jak on, ale o tyle tępym o ile on był obojętnym.
Był to niemal jedyny towarzysz, jakiego miał w całym zakładzie, nie dla tego, ażeby inni uczniowie byli mu antypatyczni, przeciwnie, kochałby był wszystkich, ale byt przez wszystkich opuszczony.
Nierówność majątkowa rozdzielała dzieci już w szkołach, tak jak później rozdzieli ludzi w społeczeństwie, a dwaj koledzy szkolni, których złączony cień widać na murach szkolnego dziedzińca w dniu rekreacji, są to dwaj ubodzy albo dwaj bogaci.
Pewnego dnia, stary nauczyciel Justyna ukazał mu się w zupełnie nowem świetle. Oddawna już przygotował on niespodziankę równie przyjemną jak nieoczekiwaną.
Pokój, który zajmował poczciwy Miller, było to nazwisko starego nauczyciela, leżał nad infirmerją; trzeba więc było zachować się cicho, a podłoga była tak cienka, że słychać było najlżejsze kroki.
W dobroci swej, stary nauczyciel obawiał się sprawić najmniejszą przerwę w spoczynku chorych; odmówił więc sobie jedynego zadowolenia, które wzruszało jego serce: kochał on muzykę i grał na wiolonczeli z całą umiejętnością i zamiłowaniem wiolonczelisty niemieckiego.
Owóż, jak powiedzieliśmy, od trzech lat zamieszkania w tym nieszczęśliwym pokoju, czyli mniej więcej od wejścia do zakładu Justyna, nie dotknął on ani smyczka, ani wiolonczeli, czekał jednakże bez narzekania chwili, kiedyby mógł wrócić do ulubionej rozrywki w nowym pokoju, który przeznaczano i obiecywano od półtora roku.
Nadszedł nareszcie dzień oczekiwany. Była to miła dla Justyna niespodzianka, gdy ukochany jego mistrz, rozgospodarowawszy się w nowem mieszkaniu, wydobył pierwsze akordy z wiolonczeli, z tego poważnego i melancholijnego jak skarga leśna, instrumentu.
Justyn zapadł w głęboką ekstazę i dopóki grał Miller, on słuchał z rękami złożonemi.
Od tej chwili Justyn nie dał spoczynku swemu nauczycielowi, musiał on go obdzielać skarbami harmonji, uśpionemi od tak dawna, a które zbudziwszy się, poruszyły wszystkie struny jego duszy.
Codziennie Justyn przychodził na lekcję, czyli codziennie poświęcał muzyce czas obracany dawniej na rekreację. Wtedy, odgrywali dzieła mistrzów; porównywali starych z nowemi, Porporę z Weberem, Bacha z Mozartem, Haydna z Cimarosą; piętnowali plagiatorów, przebiegali dzieje muzyki, od jej początków i śpiewu Gregorjańskiego, do Guya z Arezzo, a od tego aż do naszych czasów; następnie, ale tylko w sposób epizodyczny, wracali do malarstwa i poezji, tych dwóch sióstr; słowem jak dawniej mistrz oprowadzał swego ucznia po zielonych polach umiejętności, tak teraz wiódł go po lazurowych przestrzeniach sztuki.
Wszystkie te ziarna, czułą i rozumną zarazem ręką rzucane w serce chłopca, zakwitły i wydały owoc w osamotnieniu.
Osamotnienie ma to w sobie dobrego, że zmusza człowieka do zrozumienia niewypowiedzianej czułości, jaka jest w nim, czułości o której on nie wiedziałby nigdy, uwikłany w egoistyczne społeczeństwo, które zabiera nam połowę życia; samotność nadzwyczajna człowieka do ciągłego zastanawiania się nad sobą: jest to ciągła medytacja.
Samotność złych czyni dobremi, dobrych lepszemi. W milczeniu Bóg przemawia do serca człowieka; w samotności, człowiek przemawia do Bożego serca. Samotność we dwoje jest lepszą jeszcze jak pojedyncza: samotność we dwoje, to marzenie, powieść czarodziejska.
I marzyli też tak, stary nauczyciel ze swym uczniem, marzyli siedm lat, aż nagle zbudziła ich boleść.
Raz w niedzielę, w lutym 1814 roku, nadszedł list tygodniowy, od rodziny Justyna. Zapieczętowany był czarnym lakiem. Nie było to pismo ojca, ani też matki. Czy ojciec umarł? czy matka umarła? Jeżeli choć jedno z nich żyło, czemu samo nie doniosło strasznej nowiny?
Justyn ze drżeniem list otworzył.
Nieszczęście dosięgło dalej, niż mogło przewidywać najsmutniejsze przeczucie.
Nieprzyjaciel sprzymierzony zniszczył zbiory, zrabował gumna, podpalił folwark; matka, rzucając się na łóżeczko córki, by ją wyrwać z płomieni, wypaliła sobie oczy. Matka oślepła! Ale ojciec! czemuż on nie napisał? Ojciec, stary żołnierz z czasów Rzeczypospolitej, stracił głowę widząc ogrom swego nieszczęścia, wziął strzelbę i zaczął z nią polować na nieprzyjaciela. Zabił dziewięciu jezdnych. Lecz mierząc do dziesiątego, nie spostrzegł, że sam wpadł w zasadzkę, i otrzymał razem dwanaście strzałów: dwie kule przeszyły mu piersi, trzecia strzaskała głowę! Padł sztywny na ziemię.
Nauczyciel dzielił boleść ucznia; łzy starca i dziecka połączyły się, ale nic nie pomogły żale, trzeba było się rozstać. Justyn ucałował swego drugiego ojca; nauczyciel zasłużył na to imię, bo jeśli chłopiec od pierwszego otrzymał życie, od drugiego otrzymał więcej, bo wykształcenie duszy.
Dwaj przyjaciele rozłączyli się.