Mohikanowie paryscy/Tom I/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
To co słychać było na przedmieściu św. Jakóba w nocy z ostatniego wtorku na popielec, w dziedzińcu farmaceuty.

Po skończeniu operacji, po umieszczeniu chorego w szpitalu, nie pozostawało nic dwom młodzieńcom, tylko iść dalej, z tą pocieszającą myślą, że gdyby nie była przyszła im fantazja włóczyć się po ulicach nocą, o godzinie trzeciej, to byłby umarł człowiek, mający jeszcze ze trzydzieści lub czterdzieści lat życia przed sobą.
Lecz przed odejściem, Salwator prosił gospodarza o trochę wody na miednicę, dla obmycia rąk krwią obryzganych.
Wody było podostatkiem, ale miednice rzadkie były u czcigodnego farmaceuty, jedyna jaką posiadał, zawierała krew wydobytą przez Saiwatora z żyły cieśli a Salwator mocno zalecił, aby starannie zachowano tę krew dla pokazania lekarzowi, odbywającemu w szpitalu Cochin ranną wizytę.
Żądanie młodzieńca wyglądało przeto zrazu na niedyskrecję.
Farmaceuta popatrzył na około siebie i nareszcie rzekł do Salvatora:
— Ha! jeżeli pan chcesz dobrze obmyć ręce, to wejdź na dziedziniec i obmyj je sobie u pompy.
Salvator zgodził się, kilka kropel krwi bryznęło także na ręce Roberta i ten przeto poszedł za nim.
Ale nader przyjazne wrażenie zatrzymało ich na progu furtki od tego dziedzińca. Obaj spojrzeli po sobie. Rzeczywiście, zdziwienie ich było wielkie; usłyszeli naraz, za otworzeniem się drzwi od kuchni farmaceuty, pośród ciszy i milczenia pogodnej nocy, drganie prześlicznych akordów, jakby z miejsca zaczarowanego wychodzących.
Zkąd pochodziły te słodkie dźwięki? z jakiego miejsca? z jakiego niebiańskiego instrumentu? Był opodal wysoki mur klasztoru. Czy więc wiatr wschodni zrywał z kościelnego organu te urocze akordy i rzucał je na rzadkich przechodniów ulicy świętego Jakóba?
Czy sama święta Cecylia zstąpiła z nieba na ten pobożny dom, by obchodzić popielec?
W istocie, muzyka jaką słyszeli nasi dwaj towarzysze, nie była ani arją z opery, ani wesołem solo granem po powrocie z balu maskowego. Był to może psalm, hymn, karta wydarta z jakiej starej muzyki biblijnej. Może śpiew Racheli opłakującej syny swej w Raamie i nie chcącej pocieszyć się, gdy ich już nie było. Zapewne, bo przy słuchaniu tej melodji, zdawało się widzieć przechodzące nakształt żałosnych cieniów, wszystkie święte hymny miłości, wszystkie religijne melodje Sebastjana Bacha i Palestryny. Gdyby trzeba było nadać imię tej przenikającej fantazji, nazwalibyśmy ją „Rezygnacją“. Nie było dla niej właściwszej i wyrazistszej nazwy.
Nuta korzystne dawała świadectwo o kompozytorze. Musiał on być smutnym i zrezygnowanym, jak jego muzyka; obu młodzieńcom jednocześnie przyszła ta myśl do głowy.
Zaczęli więc od tego, po co tu przyszli, to jest od obmycia sobie rąk; poczem postanowili wyszukać wirtuoza.
Po skończonej operacji, aptekarz przyniósł im serwetę; w zamian za to, Jan Robert, by go wynagrodzić za wszystkie trudy, dał mu sztukę pięciofrankową.
Za tę cenę aptekarz radby był wstawać trzy razy na noc. To też rozpływał się w podziękowaniach. Co widząc Jan Robert, prosił o pozwolenie pozostania jeszcze kilka chwil na dworze dla wysłuchania żałosnej melodji, która wciąż rozlewała się w powietrzu.
— Zostańcie panowie jak długo chcecie! odpowiedział aptekarz.
— A pan? zapytał Jan Robert.
— Oh! mnie to nie przeszkadza, z uwagi, że zamknę drzwi i położę się spać napowrót.
— A jakżeż my wyjdziemy?
— Drzwi od ulicy zamykają się tylko na klamkę i na zasuwkę, dosyć będzie odsunąć zasuwkę i podnieść klamkę a będziecie na ulicy.
— A kto zamknie drzwi za nami?
— Ba! drzwi! chciałbym mieć tyle tysięcy franków dochodu, ile razy na rok one stoją otworem.
— A więc wszystko dobrze? rzekł Jan Robert.
— Wszystko dobrze, odparł uradowany herborysta.
Potem zamknął drzwi i pozostawił dwóch młodzieńców panami dziedzińca.
Przez ten czas Salvator zbliżył się do jednego z okien na dole, przez którego szyby widać było światło.
Widocznie z tego pokoju, do którego należało to okno, wychodziła melodja.
Salvator spróbował pociągnąć do siebie okiennice; nie były zaczepione wewnątrz i rozeszły się. Wtedy, przez otwór w firance, spostrzegli młodego, trzydziestoletniego mężczyznę, który siedząc na dość wysokim taburecie, grał na wiolonczeli. Chociaż miał przed sobą na pulpicie otwarte nuty, młodzieniec nie zdawał się zaglądać w nie, lecz oczy jego były wzniesione w niebo; zdawał się nawet nie mieć świadomości o tem co grał: postawa jego wyrażała człowieka szarpanego smutnem uczuciem, ręka machinalnie prowadziła smyczek, ale myśl była gdzie indziej. Odbywała się w nim widocznie straszna walka; zapewne walka woli z boleścią, bo od czasu do czasu czoło jego zachmurzało się, a dobywając wciąż najsmutniejsze akordy z instrumentu, zamykał oczy, jak gdyby nie widząc rzeczy zewnętrznych, tracił razem z niemi poczucie bólu wewnętrznego. Nareszcie wiolonczela zdała się, jak człowiek konający, wydawać rozdzierający okrzyk i smyczek wypadł z ręki muzyka.
Czy dusza została zwyciężoną? Człowiek płakał. Dwie łzy płynęły po jego policzkach. Muzyk wziął chustkę, wolno otarł oczy, pochylił się, podniósł smyczek; pociągnął nim po strunach i znowu począł śpiew właśnie w miejscu, na którem go przerwał. Serce było zwyciężone: dusza bujała ponad boleścią na skrzydłach siły! Dwaj młodzieńcy z głęboką uwagą i wielkiem zajęciem wsłuchiwali się w ten samotny dramat, rozgrywający się przed ich oczyma.
— I cóż? rzekł Salvator tonem zapytania.
— To nie do uwierzenia! odpowiedział Jan Robert, ocierając łzy.
— Oto jest romans, którego poszukiwałeś mój kochany poeto; on jest tu, w tym ubogim domu, w tym człowieku, który cierpi, w tej wiolonczeli, która płacze.
— Czy znasz pan tego człowieka? zapytał Jan Robert.
— Ja? Bynajmniej! odpowiedział Salvator, nie wiem jak się nazywa, nie widziałem nigdy, ale nie potrzebuję go znać, ażeby ci powiedzieć, że w nim jest jedna z najsmutniejszych kart księgi ludzkiego serca. Człowiek, który ociera łzy i wraca do dzieła z taką prostotą, jest człowiekiem silnym, przysięgam ci! a iżby taki człowiek płakał, to boleść jego musi być ogromną. Wejdźmy i poprośmy, niech nam opowie dzieje swoje.
— Myślisz pan? zapytał Jan Robert, zatrzymując go.
— O niczem więcej tylko o tem, odpowiedział Salvator, zbliżając się do drzwi i szukając młotka lub dzwonka.
— I pan sądzisz, mówił dalej Jan Robert, powtórnie zatrzymując swego towarzysza, pan sądzisz, że ten człowiek opowie pierwszemu lepszemu swą niedolę?
— Najsamprzód my nie jesteśmy pierwszymi, lepszymi, panie Janie Robercie: my jesteśmy...
Salvator zatrzymał się.
Jan Robert myślał, że się wyrwie jaki błysk, za pomocą którego będzie mógł przeczytać, a przynajmniej przesylabizować kilka słów z przeszłego życia swego towarzysza.
— My jesteśmy filozofami, dopowiedział Salvator.
— A tak! filozofami, powtórzył Jan Robert zdekoncertowany.
— A wreszcie nie wyglądamy ani na pijanych burszów, ani na emancypowanych studencików, ani na ciekawych plotkarzy; dyplom porządnych ludzi wypisany jest na naszym czole. Nie wiem, jakie pan miałeś o mnie zdanie na pierwsze spojrzenie, ale ja gotów jestem ręczyć, że ktokolwiek ciebie pierwszy raz zobaczy, i choćby tylko raz, ten bez namysłu otworzy ci swoje serce, tak jak ja otwieram ci rękę moją.
I Salvator podał rękę młodemu poecie, jak patent uczciwości wręczony uczciwemu człowiekowi.
— Wejdźmy więc śmiało, mówił dalej Salvator, wszyscy ludzie są braćmi i winni sobie pomoc; wszystkie dusze są siostrami i winny się wspierać.
Te ostatnie słowa wymówił z uczuciem niewysłowionej melancholji.
— Ha! skoro tak pan chcesz, to idźmy! rzekł Jan Robert.
— Czyż nie usunąłem jeszcze wszystkich pańskich skrupułów i masz mi jeszcze co do zarzucenia?
— Nie... Nie jestem wszakże tak pewnym jak pan, czy nas muzyk dobrze przyjmie.
— On cierpi, a więc potrzebuje się wyżalić, rzekł sentencjonalnie Salvator, my będziemy istotami opatrznościowemi, posłańcami Boga! Człowiek zrozpaczony nie ma nic do stracenia, zyskać może tylko coś, dzieląc się swoją goryczą. Wejdźmy więc śmiało, a jeżeli panu pozostaje aby cień wahania, to powiem, że teraz już nie sama ciekawość, ale obowiązek mnie powołuje.
I nie czekając na odpowiedź Jana Roberta, Salvator, nie znalazłszy ani młotka, ani dzwonka, zastukał trzykrotnie do drzwi na sposób wolnomularzy.
Przez ten czas Jan Robert uważał przez szybę, jakie wrażenie na muzyku wywrze ta przerwa.
Muzyk powstał, położył smyczek na taburecie, instrument oparł o ścianę i poszedł otworzyć drzwi, nie objawiwszy najmniejszego znaku zdziwienia.
Spokój ten był w doskonałej zgodności z opinją Salvatora.
Albo ten człowiek czekał na kogo, a na kogoż miał czekać, jeśli nie na jakiego przyjaciela? Albo też tak był zobojętniały na rzeczy tego świata, że nic go nie dziwiło, u w takim razie mógł bez przyjemności, ale bez niezadowolenia przyjąć odwiedziny dwóch młodych ludzi.
— Z kim mam zaszczyt mówić? zapytał spostrzegłszy Salvatora i Roberta.
— Z nieznajomymi przyjaciółmi, odpowiedział Salvator.
To słowo dostatecznem było dla muzyka.
— Proszę wejść, rzekł bez zwrócenia uwagi ani na dziwną wizytę, ani na godzinę nocną . Dwaj młodzieńcy udali się za nim, Jan Robert, idąc ostatni, zamknął drzwi za sobą.
Znaleźli się tedy w tym samym pokoju, w którym widzieli muzyka przez szybę.
Był to pokój, którego prostota zadziwiała i sprawiała zarazem przyjemność; nawet nie pokój, izdebka, ale rozkoszna, czysta i biała od góry do dołu; istna cela mnicha z rzadkości sprzętów, istny pałac dziewiczy ze skromnego i delikatnego smaku, towarzyszącego ich wyborowi.
Dziwiło za wejściem zobaczenie w niej młodego mężczyzny i z rumieńcem na czole mogłaby ci przyjść myśl, że ten młody mężczyzna chyba gwałtem wdarł się do tego skromnego gniazda. Czyż to nie sypialnia dziewczęcia, którą widać było po za firanką z białego muślinu? a też róże miesięczne, co kwitły w małych szklankach kryształowych?... Jakież to ręce doglądały tych różowych ptaszków co drzemią w klatce, jeśli nie ręce dwunastoletniej dziewczynki?... Albo to nie był pokój młodzieńca, albo młoda dziewica mieszkała z nim, zapewne siostra, a jednak na pierwszy rzut oka, muzyk zdawał się sam mieszkać.
Czy wolno przypuszczać, że inna kobieta, prócz siostry, miała prawo wnijść do tego pokoju?... Nie.
Pokój był skromny; czoło młodzieńca świetlane. Nigdy kobieta zbrukana nie weszła do tego pokoju. Nigdy cień złej myśli nie zmarszczył powierzchni tego czoła. Tłomaczyło się to w ten sposób: Tak, młodzieniec ten mieszkał tam, ale siostra doglądała jego mieszkania, czyściła je, odświeżała, stroiła kwiatami. Jakimże więc sposobem można było być smutnym w tem schronieniu?
Dwaj młodzieńcy, których gospodarz prosił siedzieć, nie chcieli tego uczynić, przed oznajmieniem celu swych odwiedzin.
— Panie, odezwał się Salvator, nim się u pana rozgoszczę, pozwól mi uczynić zapytanie. Czy jest w mocy ludzkiej przynieść ulgę w niedoli, jakiej pan zdajesz się doświadczać?
Muzyk spojrzał na tego, co mu zadał tak filantropijne pytanie, z tymże samym spokojem, jakiego dał dowód, o godzinie trzeciej zrana otwierając drzwi swego mieszkania, nawet nie zapytawszy się: „Kto tam?“
— Nie, panie, odpowiedział poprostu.
— Skoro tak, rzekł Salvator, to nie mamy tu co robić. Pozwól pan jednak, dla wytłomaczenia się, powiedzieć, dlaczego odważyliśmy się mieszać panu spokój. Pan... (i Salvator wskazał ręką na Roberta); pan ten ma właśnie pisać książkę o cierpieniach człowieka, studjuje więc kiedy może i gdzie może. Wszedłszy na ten dziedziniec, usłyszeliśmy pana, podeszliśmy bliżej, i przez szyby okien widzieliśmy cię płaczącego.
Młodzieniec westchnął.
Salvator mówił dalej:
— Jakakolwiek jest przyczyna tej boleści, łzy twoje głęboko nas wzruszyły i przyszliśmy ofiarować ci naszą sakiewkę, jeżeliś ubogi, ramię, jeżeliś słaby, serce, jeżeliś smutny.
Oczy muzyka zaszły łzami, ale na ten raz były to łzy wdzięczności. W słowach Salvatora, w tonie, w jakim były wypowiedziane, w fizjognomji, jaka im towarzyszyła, w całej wreszcie osobie szlachetnego młodziana była taka prawość, taka szczerość, taka wielkość, tak głębokie dla blźniego współczucie, że coś gwałtem do niego pociągało. Takiem też uczuciem wiedziony muzyk, wyciągnął doń obie ręce.
— Żałuję, rzekł, tych co chowają ranę swą przed ludźmi, nadewszystko jeżeli ta rana krwawiąca! Ukazać braciom swe rany, jest to nauczyć jak ich mają unikać. Siadajcie bracia, i posłuchajcie mnie.
Dwaj młodzieńcy umieścili się, jak im było najdogodniej; to jest, Jan Robert usiadł w fotelu, a Salvator stanął oparty o ścianę.
Muzyk rozpoczął.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.