Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Widmo.

Kościół Saint-Germain-des-Prés, ze swym przysionkiem romańskim, z ciężkiemi filarami i zniżonem sklepieniem, oraz z wonią VIII-go wieku, jest jednym z najbardziej posępnych kościołów Paryża i tem samem jednym z tych, gdzie najłatwiej znaleść można samotność.
Nie bez powodu więc Dominik, ksiądz wyrozumiały, lecz człowiek surowy, obrał sobie Saint-Germain-des-Prés, aby mówić z Bogiem o swym ojcu. Modlił się długo i było już po piątej, gdy wyszedł z rękoma ukrytemi w szerokich rękawach, z głową opuszczoną na piersi. Skierował się zwolna na ulicę Pot-de-Fer, nie tracąc nadziei, płonnej i nieśmiałej, że ojciec wyszedł z więzienia. To też pierwszem pytaniem, które zadał kobiecie, pełniącej przy jego osobie obowiązki odźwiernej i zarazem gospodyni, było, czy kto nie pytał się o niego w czasie nieobecności..
— Tak, mój ojcze, rzekła odźwierna, jakiś pan...
Dominik zadrżał.
— Jego nazwisko?
— Nie powiedział mi.
— Nie znasz go?
— Nie... pierwszy raz tu przyszedł.
— Czy jesteś pewną, że to nie ten, który mi przyniósł list onegdaj?
— O! nie, tego byłabym poznała: nie ma dwóch takich ponurych twarzy w Paryżu.
— Biedny ojcze! szepnął Dominik.
— Nie, ciągnęła dalej odźwierna, człowiek, który był tu dwa razy, bo przychodził dwa razy: raz w południe, a drugi raz o czwartej godzinie, jest chudy i łysy. Człowiek ten na pozór sześćdziesięcioletni, ma maleńkie oczki, głęboko osadzone w głowie, jak u kreta i wygląda na chorego. Zresztą zobaczysz go sam, mój ojcze za chwilę, gdyż powiedział, że się przejdzie i wróci tutaj. Czy puścić go na górę?
— Bezwątpienia, rzekł duchowny, z roztargnieniem, gdyż nic go nie zajmowało w tej chwili, co nie pochodziło od ojca. Wziął klucz i zabierał się iść na górę.
— Ale, ale, rzekła dobra kobieta.
— Co?
— Wasza wielebność, jadłeś więc śniadanie za domem?
— Nie, odrzekł duchowny, wstrząsnąwszy głową.
— A zatem Wasza wielebność nie jadłeś nic dzisiaj?
— Nie pomyślałem o tem. Przynieś mi cokolwiek z restauracji, co ci się podoba.
— Gdybyś Wasza wielebność chciał, ciągnęła dalej kobiecina, rzucając wejrzenie na swój piecyk, mam najpierw dobry rosół.
— Niech i tak będzie!
— Potem usmażyłabym parę kotletów, które z pewnością lepiej będą smakować, jak mięso od restauratora.
— Zrób, jak ci się podoba.
— Za pięć minut, rosół i kotlety będą na górze.
Ksiądz skinął głową na znak przyzwolenia i wszedł na schody. Stanąwszy w pokoju, otworzył okno.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca ślizgały się między gałęźmi drzew Luksemburga, złocąc młode ich latorośle. W powietrzu wznosiła się lekka mgła, zapowiadająca wiosnę. Ksiądz usiadł i wsparł łokieć na poręczy okna, patrząc i przysłuchując się stadom wróbli, które szczebiotały wesoło przed powrotem do swych gniazdek.
Odźwierna według przyrzeczenia przyniosła rosół, kotlety i nie przerywając księdzu rozmyślania, bo przyzwyczajoną była widzieć go takim, postawiła stół przed nim wraz z obiadem.
Ksiądz miał zwyczaj kruszyć chleb na oknie, a ptaki przyzwyczajone do tej uczty, zbiegały się jak klienci rzymscy do drzwi Lukullusa lub Cezara. Od miesiąca okno było zamknięte, od miesiąca ptaki przywoływały napróżno swego przyjaciela i siadały na zewnętrznej krawędzi okna, zaglądając ciekawie przez szybę. Pokój był próżny, a ksiądz Dominik bawił w PenhoeL. Lecz gdy spostrzegły okno znów otwarte, radosny ich świergot podwoił się jeszcze. Możnaby sądzić, że jedne drugim oznajmiały tę dobrą nowinę. Nakoniec kilku śmielszych odważyło się podlatywać w około księdza. Szelest ich skrzydeł zbudził go z dumania.
— A! rzekł do siebie, biedne ptaszki, zapomniałem o was, a wy pamiętacie, jesteście lepsze odemnie!
I biorąc chleb pokruszył go na oknie, tak jak bywało dawniej. Natychmiast, nie tylko dwóch czy trzech wróbli odważyło się zbliżyć, ale całe stado dawnych stołowników, uwijało się w około niego.
— Wolne, wolne, wolne, szeptał Dominik, jesteście wolne, śliczne ptaszki, a mój ojciec uwięziony!
I rzucił się w fotel, pogrążony w głębokiej zadumie. Poczem, machinalnie prawie zjadł rosół i kotlety ze skórką chleba, z której środek dał ptaszkom.
Tymczasem słońce zniżało się coraz bardziej na horyzoncie, złocąc już tylko końce gałęzi i wierzchołki kominów.
Ptaszki odleciały, słychać tylko było zdala ich świergot w szpalerach, niknący coraz bardziej.
Dominik, zawsze jeszcze machinalnie, wyciągnął rękę i rozłożył gazetę. Dwie pierwsze kolumny, mieściły rozwlekły opis wypadków wczorajszych. Ksiądz Dominik, znając wypadki dobrze, przeskoczył je, ale stanąwszy na trzeciej, uczuł się nagle jak oślepionym, zadrżał, zimny pot wystąpił mu na czoło: nie przeczytawszy nic jeszcze spostrzegł trzy razy wymienione swoje nazwisko, czyli raczej nazwisko swego ojca.
Z jakiego powodu nazwisko pana sarranti trzy razy powtórzone było w kolumnach tego pisma? Biedny Dominik doznał podobnego wstrząśnienia, jak współbiesiadnicy Baltazara w chwili, gdy niewidzialna ręka skreśliła na murze trzy ogniste wyrazy. Przetarł oczy, jak gdyby widok krwi go oślepiał; spróbował czytać, ale dziennik do tego stopnia drżał mu w ręku, że wiersze migotały przed jego oczyma, jak blask poruszanego zwierciadła. Nakoniec, rozciągnął papier na kolanach, przytrzymał go z obu stron rękoma i przy ostatnich promieniach światła dziennego czytał...
Zgadujecie czytelnicy, co czytał...
Czytał on straszliwą notę, zamieszczoną w gazetach, kTórą położyliśmy wam przed oczy, notę w której ojciec go był oskarżony o kradzież i morderstwo.
Piorun nie byłby w stanie śmiertelniej ugodzić człowieka. Nagle porwał się z miejsca i przyskoczył do biurka wołając:
— Bądź błogosławiony Wielki Boże! Ta potwarz, o mój ojcze! wróci do piekła zkąd wyszła.
I wyciągnął z szuflady znany nam papier, na którym była spasaną spowiedź pana Gerarda. Pocałował żarliwie papier który mieścił w sobie życie człowieka, więcej nawet niż życie, honor, honor jego ojca! Otworzył go, aby się przekonać, czy był w istocie ten sam, czy nie pomylił się w pospiechu, a poznawszy pismo i przeczytawszy podpisane nazwisko, pocałował raz jeszcze, poczem ukrył pod suknią, przyciskając mocno do piersi i wyszedł z pokoju pospiesznie.
Jakiś człowiek wchodził na schody, w chwili gdy ksiądz Dominik z nich zstępował.
Ale duchowny nie zwracał uwagi na niego, i byłby przeszedł, nie spostrzegłszy nawet, gdy nagle uczuł się przytrzymanym za rękaw sukni.
— Przebacz, księże dobrodzieju, rzekł, szedłem do ciebie.
Dźwięk tego głosu przejął dreszczem Dominika, nie był mu on nieznanym.
— Do mnie?... To później, odpowiedział, nie mam teraz czasu wracać na górę.
— A ja nie mam go, aby tu później przychodzić! dodał człowiek chwytając tym razem rękę księdza wraz z rękawem.
Dominik uczuł, jak opanowało go coś nakształt trwogi. Te ręce żelazne, które mu ściskały ramię, zdawały się być rękami szkieletu. Chciał zobaczyć tego, który go tak na drodze przytrzymywał, ale schody pogrążone były w ciemności, jeden tylko promyczek światła przedzierając się przez ważkie okienko, rozjaśniał niewielką przestrzeń.
— Kto jesteś i czego żądasz? zapytał próbując napróżno oswobodzić rękę.
— Jestem Gerard i przychodzę po to, co panu wiadomo.
Dominik krzyknął. Ale zdawało mu się to rzeczą tak niepodobną, że nim temu uwierzył, chciał wzrokiem sprawdzić to, co usłyszał. Pochwycił więc w okamgnieniu obie ręce tego człowieka i pociągnął go do światła. Promień ten oświecił głowę widma. Był to w istocie pan Gerard.
Ksiądz cofnął się aż do muru z oczyma obłąkanemi; włosy stanęły mu na głowie, szczęki dzwoniły. Zatrzymał się w postawie człowieka, który spostrzegł podnoszącego się nieboszczyka w trumnie i ten jeden tylko wyraz wymknął mu się z głuchym dźwiękiem:
— Żywy!
— Bezwątpienia żywy, powiedział pan Gerard. Pan nie ulitował się nad moją pokutą i zesłał mi młodego poczciwego doktora, który mnie uleczył.
— Ty? wykrzyknął ksiądz, sądząc, że prześladuje go jakiś sen straszliwy.
— A więc tak, to ja... Pojmuję, że miałeś mnie za umarłego, ale żyję.
— I to ty przychodziłeś tu dziś dwa razy?
— I przychodzę po raz trzeci, byłbym przyszedł razy dziesięć, bo rozumiesz, że zależało mi na tem, abyś mnie nadal nie miał za umarłego.
— Dlaczego dziś właśnie nie innego dnia? zapytał ksiądz machinalnie, patrząc osłupiałym wzrokiem na mordercę.
— Jakto, więc nie czytałeś dzienników? zapytał pan Gerard.
— Czytałem, odrzekł głosem złamanym duchowny, który zaczynał mierzyć przepaść, nad którą stanął.
— A zatem jeżeliś czytał, księże dobrodzieju, to powinieneś zrozumieć cel moich odwiedzin.
Dominik zrozumiał w istocie i zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Ponieważ pozostałem przy życiu, ciągnął dalej Gerard zniżając głos, spowiedź moja nic nie znaczy.
— Nic nie znaczy? powtórzył ksiądz machinalnie.
— Tak, czyż nie zabroniono księżom, pod karą potępienia wiecznego, wyjawiać spowiedź nie otrzymawszy na te pozwolenia pokutnika?
— To pozwolenie, zawołał ksiądz, dałeś mi...
— Tak, umierający, ale żywy, cofam...
— Nieszczęsny! wykrzyknął ksiądz, a mój ojciec?
— Niech się broni, niech mnie oskarża, niech dowodzi, ale ty spowiednika, milcz!
— Dobrze więc, rzekł Dominik, zrozumiawszy, że niepodobna mu walczyć przeciwko fatalności, która pod postacią jednego z zasadniczych dogmatów Kościoła, stawała mu na drodze. Dobrze więc nędzniku! będę milczał.
I odpychając Gerarda, chciał wracać na górę. Ale Gerard uczepił się go z siłą.
— Czego chcesz jeszcze? zapytał ksiądz.
— Czego chcę? mówił morderca. Oddaj mi papier, który w chwili szaleństwa ci dałem.
— Dominik położył obie ręce na piersiach.
— Masz go przy sobie, rzekł Gerard, jest tutaj... oddaj mi go.
I ksiądz uczuł znowu na swem ramieniu ściśnięcie żelaznej ręki, podczas, gdy wyciągnięte palce mordercy, dosięgały już prawie rękopismu.
— Tak, jest on tutaj, odrzekł Dominik, ale tam, gdzie jest, pozostanie, przysięgam ci to na moją wiarę.
— Chciałeś więc złamać przysięgę? chciałeś wyjawić spowiedź?
— Powiedziałem ci już, że związany jestem tą ugodą i dopokąd żyjesz będę milczał.
— A więc dlaczego zatrzymujesz papier?
— Zatrzymuję dlatego, że Pan Bóg jest sprawiedliwy, że możesz umrzeć w czasie sprawy mego ojca i dlatego nakoniec, że gdyby mój ojciec został na śmierć skazanym, wzniósłbym ten papier do niebios wołając: Stwórco! Ty, który jesteś Bogiem wielkim i sprawiedliwym, dosięgnij winowajcę, a ocal niewinnego! Tak, nędzniku! jest to mojem prawem człowieka i księdza i użyję tego prawa.
Poczem odepchnąwszy gwałtownie pana Gerarda, który chciał mu drogę zagrodzić, powrócił na górę, zabraniając mu iść za sobą gestem nakazującym. Wszedł do mieszkania, zamknął drzwi i padł na kolana przed krucyfiksem.
— Boże Wielki i Panie! mówwił. Ty, który widzisz wszystko i słyszysz co się stało. O! Panie, byłoby to świętokradztwem przyzywać tu ludzkiej pomocy... W Twoim tylko ręku spoczywa sprawiedliwość. Poczem dodał głucho: A jeżeli sam nie wymierzysz sprawiedliwości, to ja wymierzę ją...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.