Mohikanowie paryscy/Tom IX/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IX
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Daremne poszukiwania.

Salvator, z gestem pełnym uszanowania i czułości, podał obie ręce księdzu Dominikowi.
— To ty, mój ojcze! zawołał.
— Ja, poważnie odpowiedział mnich.
— Chodź, gościu najmilszy!
— Poznajesz mnie pan?
— Czyż nie jesteś moim wybawcą?
— Tak mi przynajmniej powiedziałeś, bracie, w okolicznościach tak bolesnych, że nie chcę ich przypominać.
— I powtarzam teraz, rzekł Salvátor.
— Czy pamiętasz, bracie, co dodałeś?
— Że gdybyś mnie kiedy potrzebował, życie jakiem ci winien, do ciebie należy.
— Nie zapomniałem tego coś mówił jak widzisz, bo potrzebuję ciebie...
Wymieniając te słowa, przeszli do małej jadalni.
Salvator podał krzesło mnichowi i rzekł:
— Słucham cię ojcze.
Mnich swą bladą i wysmukłą rękę położył na ręce Salwatora.
— Człowiek, dla którego mam głębokie uczucie, rzekł ksiądz Dominik, przybywszy przed kilku zaledwie dniami do Paryża, zaaresztowany został obok mnie wczoraj na ulicy św. Honorjusza, przy kościele Wniebowzięcia, a ja nie śmiałem nieść mu pomocy, wstrzymany suknią, którą noszę.
Salvator pochylił głowę.
— Widziałem go, ojcze, rzekł, i muszę dodać na jego pochwałę, że dzielnie się bronił.
Mnich zadrżał na to wspomnienie.
— Tak, rzekł, bardzo się. obawiam, żeby ta obrona, tak prawna, nie była mu poczytana za zbrodnię.
— Więc, mówił dalej Salvator, bystro wpatrując się w księdza, znasz ojcze, tego człowieka?
— Mówiłem ci bracie, mam dlań przywiązanie głębokie.
— O co go oskarżają? zapytał Salvator.
— Otóż nie wiem, a chciałbym się dowiedzieć: przysługa, o którą przyszedłem prosić cię, bracie, zależy na dopomożeniu mi do zasięgnięcia wiadomości, dlaczego wczoraj został ujęty.
— I to wszystko jest czego żądasz odemnie, ojcze?
— Wszystko. Widziałem cię w Bas-Meudon w towarzystwie człowieka, który wydał mi się wyższym urzędnikiem policyjnym. Wczoraj widziałem cię znowu rozmawiającego z nim. Myślałem, że przez niego będziesz się mógł dowiedzieć o co mój... mój przyjaciel jest obwiniony.
— Jakie jest nazwisko twego przyjaciela, ojcze?
— Dubreuil.
— Stan?
— Dawny wojskowy, żyjący, zdaje mi się, z majątku własnego.
— Zkąd przybył?
— Zdaleka, z Azji...
— Więc to podróżnik?...
— Tak, odpowiedział mnich smutno potrząsnąwszy głową, wszyscyśmy podróżni.
— Wezmę surdut i zaraz służę ci, ojcze. Nie chcę cię przytrzymywać dłużej, bo po smutku na twarzy widzę, jak mocno jesteś zaniepokojony.
— O, nadzwyczajnie, odpowiedział Dominik.
Salvator, który był w bluzie, przeszedł do sąsiedniego pokoju i za chwilę powrócił ubrany.
— Teraz, rzekł, jestem na twe rozkazy.
Dominik żywo się podniósł i obaj wyszli.
Roland wyszedł z pod stołu, podniósł głowę, popatrzył na nich swemi pojętnemi oczyma, a widząc, że go nie potrzebują, bo nie wołają, opuścił głowę z westchnieniem i znowu legł drzemać.
U drzwi od ulicy Dominik zatrzymał się.
— Gdzie idziemy? zapytał.
— Do prefektury policji.
— Będę cię bracie prosił, o pozwolenie wzięcia dorożki. Suknia moja tak się odznacza, a gdyby wiedziano, że zajmuję się moim przyjacielem, mogłyby wypaść dla niego ważne nieprzyjemności.
— Właśnie uprzedziłeś mnie, ojcze, rzekł Salvator.
Zawołali dorożki i wsiedli.
Salvator wysiadł na moście św. Michała.
— Będę na ciebie czekał na placu Saint-Germain-l’Auxerrois, rzekł mnich.
Salvator skinął głową na znak zgody, dorożka odjechała.
Salvator nie zastał pana Jackala w prefekturze.
Wczorajsze sceny wzburzyły cały Paryż. Obawiano się, a raczej, powiedzmy prawdę, spodziewano się zbiegowisk. Wszyscy więc agenci, z panem Jackalem na czele, byli w ruchu, a woźny nie wiedział kiedy naczelnik powróci.
Salvator postanowił odszukać pana Jackala.
Czy to skutkiem znajomości osoby, czy przez instynkt spiskowca, Salvator wiedział gdzie go znaleźć. Szedł więc w wiadomą sobie stronę, gdy po dziesięciu krokach spotkał się z karetą. Usłyszał uderzenie w szybę od drzwiczek karety i zatrzymał się.
Zatrzymała się też i kareta.
— Wejdź pan! odezwał się głos z wewnątrz.
Salvator poznał generała Lafayette. Nie namyślał się i usiadł obok niego.
— Pan jesteś panem Salvatorem? zapytał generał.
— Ja, miałem zaszczyt dwa razy być u pana generała, jako delegowany od komitetu.
— Prawda, poznałem pana i dlatego zatrzymałem. Pan jesteś podobno naczelnikiem loży?
— Tak jest, generale.
— Ilu masz ludzi?
— Dokładnie nie umiem powiedzieć, generale, mam ich jednak bardzo wielu.
— Dwustu, trzystu? Salvator uśmiechnął się.
— Generale, rzekł, jak będziesz mnie potrzebował, dostarczę ci trzy tysiące żołnierzy.
Generał spojrzał na Salvatora. Salvator skinął głową na znak potwierdzenia. Na twarzy Salvatora malował się tak uczciwy wyraz, że niepodobna było wątpić.
— Im więcej ich pan masz, tembardziej wiedzieć powinieneś złą nowinę.
— Jaką?
— Sprawa wiedeńska chybiła.
— Domyślałem się, rzekł Salvator. Wczoraj też zaleciłem moim ludziom, ażeby się nie mieszali do ruchu.
— Dobrześ pan uczynił. Dzisiaj chcą koniecznie wywołać wybuch.
— Wiem o tem.
— A pańscy ludzie?...
— Rozkaz wydany wczoraj trwa do dziś. A teraz, generale, mogęż zapytać się, czy wieść, którą mi oznajmiłeś, pochodzi z pewnego źródła?
— Od pana de Marande, któremu powiedział książę Orleański.
— Zapewne książę musi mieć szczegóły?
— Dokładne. Przybył wczoraj kurjer pod pozorem spraw handlowych, przysłany przez dom Akrostein i Eskeles z Wiednia do domu Rotszylda w Paryżu, ale w rzeczywistości dla uprzedzenia księcia.
— Więc wydano spisek?
— Niewiadomo czy upadł skutkiem działań policji, czy też wypadkiem, który zmienia postać państw niekiedy. Pan wiesz, co tam postanowiono?
— Tak, jeden z głównych przewódców sprawy opowiedział nam wszystko. Książę Reichstadt, przez pośrednictwo swej kochanki, wszedł w stosunek z dawnym sługą cesarza Napoleona, generałem Lebastard de Prémont. Młody książę zgodził się uciec, a dzień ucieczki wskazanym być miał przez zerwanie jednej zgłoski w wyrazie CHAIRE wypisanym bronzowymi czcionkami na drzwiach willi położonej między rogatką Meidling i górą Zieloną. Oto wszystko, co wiem.
— Otóż, w dniu 24. marca, zgłoski E zbrakło. O siódmej godzinie wieczorem, książę zarzucił płaszcz na ramiona i wyszedł. Przybywszy do rogatki Meidling, zastał strażnika (strażnicy w Śchönbrunn należą do żandarmerji dworskiej) strażnik ten zagrodził mu drogę.
— „To ja, rzekł książę, czy mnie nie poznajesz’?“
— „Owszem, jaśnie oświecony panie, odpowiedział strażnik kłaniając się, ale...“
— „Czy będziesz tu jeszcze na straży za dwie godziny?“
— „Nie, jaśnie oświecony panie, jest wpół do ósmej, a o dziewiątej zmienią mnie.“
— „To powiedzże swemu następcy, że wyszedłem, ażeby wpuścił mnie z powrotem, na wypadek gdyby mnie nie znał. Po gorącej przygodzie miłosnej, przykroby było marznąć na drodze.“ I mówiąc to, książę włożył cztery sztuki złote w rękę żandarma. „Podzielisz się ze swoim następcą, rzekł doń, byłoby niesprawiedliwem, ażeby ten co mnie wypuszcza otrzymał wszystko, a ten, co ma wpuścić nie otrzymał nic“.
Żołnierz wziął cztery sztuki złote, a książę przeszedł przez kratę. U stóp góry Zielonej czekała kareta z eskortą czterech ludzi konnych, książę wsiadł i puścił się cwałem.
Jeden z tych czterech ludzi był generał Lebastard de Prémont, miał on tak przebyć trzy pierwsze stacje konno, potem usiąść przy księciu i jechać z nim całą drogę. Dojechano tym sposobem aż do Weidlingen. Tam jest most rzucony na rzece Wiedence. Na moście leżała wywrócona fura wioząca na targ cielęta.
— „Oczyścić drogę!“ rzekł generał do trzech towarzyszów.
Zeszli z koni i gotowali się usunąć przeszkodę. Ale w tejże samej chwili ukazał się kask i szlify wyższego generała, który wyszedł z sąsiedniej gospody; był to generał Houdon. Za nim szło dwudziestu ludzi.
— „Zawróć!“ rzekł generał do człowieka przebranego za pocztyljona.
Ten, rozumiejąc ważność położenia już skręcał końmi, kiedy usłyszano tentent oddziału jazdy pędzącej tą samą drogą, którą przebyli.
— „Uciekaj generale! zawołał książę, jesteśmy zdradzeni.“
— „Ależ Wasza wysokość?...“
— „O! o mnie bądź spokojny, mnie się nic złego nie stanie... Uciekaj! uciekaj!“
— „Jednakże, mości książę...“
— „Mówię ci uciekaj, alboś zgubiony!... A jeśli potrzeba, w imię ojca mojego rozkazuję ci.“
— W imię cesarza, zawołał głos silny, stój!“
— „Czy słyszysz? rzekł książę. Uciekaj, ja chcę, proszę cię!“
— „Rękę, mości książę...“
Książę wysunął rękę przez drzwiczki, generał przycisnął ją do ust, poczem spiąwszy konia ostrogami i puszczając podaną sobie rękę, skoczył przez poręcz mostu. Usłyszano plusk wpadającego człowieka i konia do rzeki i nic więcej. Noc była zanadto ciemną, aby można było widzieć, co się z niemi stało. Księcia zaś zawieziono do Wiednia, do pałacu cesarza.
— I sądzisz generale, zapytał Salvator, że to prosty wypadek zatrzymał karetę i sprowadził żołnierzy z obydwóch stron mostu?
— Być może, ale książę Orleański innego jest zdania: myśli on, że policja pana Metternicha była uprzedzoną przez policję francuską. W każdym razie, wiadomość ta przyda się panu... Baczność! Generał kazał zatrzymać karetę.
— Bądź spokojny, generale! powiedział Salvator, wahając się, czy wysiąść.
— A zatem? zapytał la Fayette.
— Czy udzielisz mi generale, dzisiaj tej samej łaski, jaką książę Reichstadt udzielił generałowi Lebastard de Prémont?
I wziął rękę generała, chcąc ją ucałować, ten ostatni jednak usunął rękę i nadstawiając oba policzki:
— Ucałuj mnie, powiedział, a na moją intencję złóż pocałunek na ręku pierwszej ładnej kobiety, którą napotkasz.
Salvator ucałował generała i wysiadł z karety, która potoczyła się w stronę Luksemburga.
Salvator zaś powrócił przez ulicę Dauphine i most des Arts.
Dorożka czekała na rogu wybrzeża i placu Saint-Germain-l’Auxerrois.
Udręczenia biednego Dominika byłyby się zwiększyły, gdyby jenerał la Fayette był mu powiedział to, co powierzył Salvatorowi.
Salvator w dwóch słowach oznajmił Dominikowi nieobecność pana Jackala i nie mówiąc kto go przytrzymał, wytłómaczył mu powód swego opóźnienia. Ale powtarzamy raz jeszcze, Salvator wiedział gdzie szukać pana Jackala. Nie namyślając się dłużej, kazał woźnicy zatrzymać się wraz z księdzem Dominikiem na rogu ulicy Nowo-Luksemburgskiej, a sam poszedł przez dziedziniec Luwru i w czasie, gdy dorożka jechała wybrzeżem, dostał się na ulicę Saint-Honoré. Tak, jak przewidywał, od kościoła św. Rocha ulica Saint-Honoré była zatłoczoną.
Są w Paryżu ciekawi dnia dzisiejszego i ciekawi jutra: ciekawymi dnia dzisiejszego są ci, którzy czynnie należą do wypadków, a ciekawymi jutra są ci, którzy nazajutrz przychodzą zwiedzać teatr wypadków. A więc dziesięć lub dwanaście tysięcy takich ciekawych, zwiedzało z żonami i dziećmi miejsce wypadku. Rzekłbyś, że to spacer do Saint-Cloud lub Wersalu w dzień świąteczny. Między temi ciekawemi, Salvator spodziewał się znaleźć pana Jackala.
Nie będziemy mówić, wiele spojrzeń porozumiało się z jego wzrokiem, wiele rąk dotknęło jego ręki, nim przybył do ulicy la Paix, a jednakże ani jedno słowo nie wyszło z ust jego, lekki znak tylko, który znaczył. — Nie.
Naprzeciw pałacu de Mayence, Salvator się zatrzymał. Spostrzegł tego, którego szukał.
Ubrany w tużurek, w kapeluszu à la Bolivar, z parasolem pod pachą i zażywając tabakę, pan Jackal perorował i opowiadał z przesadą wypadki wczorajsze, ma się rozumieć na największą niekorzyść policji.
W chwili, gdy pan Jackal podniósł w górę okulary, wzrok jego spotkał się ze wzrokiem Salvatora. Po chwili wzrok pana Jackala zwrócił się w tę samą stronę i spojrzenie to wyrażało następujące pytanie.
— Czy masz mi co do powiedzenia?
— Tak, odpowiedział Salvator.
— A więc idź naprzód, pójdę za tobą.
Salvator puścił się naprzód i wszedł do bramy. Pan Jackal przybył za nim. Salvator wyszedł naprzeciw, skłonił się z lekka nie podając mu jednak ręki.
— Możesz mi pan wierzyć, jeżeli chcesz, panie Jackal, powiedział, ale właśnie pana tu szukałem.
— Wierzę panie Salvatorze, odrzekł naczelnik policji z przebiegłym uśmiechem.
— Tak jest, traf usłużył mi cudownie. Wracam z prefektury.
— Naprawdę! trudziłeś się pan do mnie?
— Odźwierny pański poświadczy. Ale ponieważ nie umiał mi powiedzieć, gdzie się pan znajduje, musiałem zgadywać i puściłem się na poszukiwania, ufając w swą dobrą gwiazdę.
— Czyż będę miał szczęście oddać ci jaką usługę, kochany Salvatorze? zapytał pan Jackal.
— A! tak, odrzekł młodzieniec, możesz pan mieć to szczęście, gdybyś chciał tylko.
— Kochany panie Salvatorze, jesteś zbyt skąpym w udzielaniu mi takich sposobności, abym z nich nie miał korzystać.
— A zatem, mówił Salvator, jest-to rzecz bardzo prosta, jak się pan przekonasz. Przyjaciel jednego z moich przyjaciół aresztowany został wczoraj wieczór w zgiełku.
— A! odezwał się pan Jackal.
— To pana dziwi? zapytał Salvator.
— Nie, bo słyszałem, że wiele wczoraj było aresztowań, wprowadź mnie pan na ślad, kochany panie Salvatorze.
— Bardzo łatwo, wskazałem go panu w chwili gdy go aresztowano.
— A! to ten właśnie? Dziwna rzecz!
— Poznałbyś go pan między więźniami?
— Nie mogę za to ręczyć, mam wzrok tak krótki! Ale jeżeli mi pan dopomożesz wymieniając jego nazwisko...
— Nazywa się Dubreuil.
— Dubreuil? Czekaj pan, mówił pan Jackal uderzając się w czoło, jak człowiek chcący zebrać myśli. Dubreuil? tak, tak, tak, znam to nazwisko.
— Gdybyś pan potrzebował jakich objaśnień, mógłbym panu odszukać w tłumie dwóch agentów, którzy go aresztowali. Twarze ich tak mi są przytomne w pamięci, że poznałbym, jestem tego pewny...
— Tak pan myślisz?
— Tembardziej, że zauważyłem ich już w kościele.
— Nie, to niepotrzebne. Czy życzyłbyś pan sobie jakich wskazówek co do tego nieszczęśliwego?
— Życzyłbym sobie poprostu wiedzieć z jakiej przyczyny ten nieszczęśliwy, jak go pan nazywasz, został aresztowany.
— O! tego nie mogę panu powiedzieć w tej chwili.
— W każdym razie, zechcesz mi pan powiedzieć, gdzie sądzisz, że się znajduje.
— W Depot, naturalnie, jeżeli jakie polecenie prywatne nie kazało go przenieść do Conciergerie lub de la Force.
— Objaśnienie jest niepewne.
— Cóż chcesz, kochany panie Salvatorze! chwytasz mnie z nienacka.
— Ciebie, panie Jackal! czyż jesteś kiedykolwiek nieprzygotowanym?
— Dobrze, widzę, że jesteś pan uprzedzonym tak, jak inni. Dlatego, że się nazywam Jackal, szukasz pokrewieństwa z mojem nazwiskiem, sądząc, że jestem równie jak lis przebiegłym.
— Cóż robić! taką masz pan opinię.
— A jestem tylko przedstawicielem „Figara!“ mniej mam wartości, aniżeli przyznaje mi opinia. Jestem sobie człek dobroduszny i to właśnie czyni mnie silnym. Ludzie sądzą, że jestem przebiegły i obawiają się, a dają się łapać na moją prostoduszność. W dniu, w którym dyplomata przestanie kłamać, oszuka wszystkich swoich kolegów, bo nie uwierzą nigdy, aby mówił prawdę.
— Ależ, kochany panie Jackal, nie zechcesz przecie wmówić we mnie, że dałeś rozkaz aresztowania tego człowieka, nie znając przyczyny, dla której to nastąpiło.
— W istocie, słuchając pana, możnaby sądzić, że jestem królem Francji.
— Nie, ale jesteś pan królem Jerozolimy.
— Wicekrólem i to nawet nie! co najwyżej prefektem. Czyż nie ma tam pana de Corbiere i pana Delavau, którzy panują przedemną w tem królestwie.
— A więc, powiedział Salvator wlepiwszy w niego wzrok badawczy, odmawiasz mi pan odpowiedzi?
— Nie odmawiam, panie Salvatorze, ale jest mi to literalnie niepodobnem. Cóż mogę panu powiedzieć... Aresztowano pana Dubreuil?
— Tak, pana Dubreuil.
— A zatem, musiał być do tego powód?
— Właśnie pytam pana o ten powód.
— Może zakłócił porządek...
— Nie, gdyż patrzyłem na niego w chwili, gdy go przytrzymano, przeciwnie, był zupełnie spokojny.
— No, to wzięto go może za innego.
— Więc się to zdarza czasem?
— A! dlaczegoby nie, mówił pan Jackal, zapychając nos tabaką. Jeden tylko Ojciec Święty może być nieomylnym i jeszcze...
— Pozwoli mi pan, wyjaśnić sobie te słowa.
— Wyjaśniaj je pan sobie, ale w istocie zawiele im czynisz honoru.
— Fzjonomia aresztowanego jest panu nieznaną? Tak jest, widziałem go wczoraj po raz pierwszy.
— Nazwisko jego, nieznane panu także?
— Tak... nazwisko Dubreuil.
— A przyczyna jego uwięzienia?
Pan Jackal nasunął okulary na oczy.
— Zupełnie nieznaną, odrzekł.
— Ztąd wnoszę, ciągnął dalej Salvator, że powód jego aresztowania, nie jest ważny, i że nie będzie trwał długo.
— Niezawodnie! odrzekł tonem ojcowskim pan Jackal. Czy to chciałeś pan wiedzieć?
— Tak.
— Czemuż nie powiedziałeś tego wcześniej. Nie będę utrzymywał naprzód, że przyjaciel pańskiego przyjaciela, będzie uwolnionym tej godziny, lecz jeśli jest twoim protegowanym, nie masz się pan zupełnie czego obawiać; wracając do prefektury otworzę na roścież drzwi temu zuchowi.
— Dziękuję, rzekł Salvator, nie spuszczając badawczego wzroku z naczelnika policji. Mogę więc liczyć na pana?
— Czyli raczej pański przyjaciel, może spać spokojnie. Nie mam w moich tekach ani jednego papieru, tyczącego się nazwiska Dubreuila. Czy to już wszystko, czego chciałeś odemnie?
— Nic więcej.
— Prawdziwie, panie Salvatorze, ciągnął dalej policjant, widząc, że tłum się przerzedza i zgromadzenie rozproszyło się powoli, usługi, których odemnie wymagasz podobne są do zbiegowiska, zdajesz się trzymać je w ręku, a tu nagle pękają ci, jak bańki mydlane.
— Bo czasem, rzekł śmiejąc się Salvator, zbiegowiska tak samo obowiązują, jak oddane usługi. Dlatego są one tak rzadkie i zarazem nieoszacowane.
Pan Jackal podniósł okulary, spojrzał na Salvatora, zażył tabaki:
— A zatem? powiedział.
— A zatem do widzenia, kochany panie Jackal, odpowiedział Salvator.
I skłoniwszy się policjantowi nie podając mu ręki tak samo, jak to pierwej miało miejsce, przeszedł z prawej na lewą stronę ulicy Saint-Honoré i poszedł złączyć się z Dominikiem, który oczekiwał go w dorożce na rogu ulicy Nowo-Luksemburgskiej. Tu, otworzywszy drzwiczki dorożki i wyciągając obie ręce do Dominika:
— Jesteś mężczyzną, powiedział, i chrześcianinem, wiesz zatem, co to jest boleść i poddanie się woli Boskiej.
— Boże! wyjąkał zakonnik, składając swe białe i wysmukłe ręce.
— Położenie twego przyjaciela jest niebezpieczne, bardzo nawet niebezpieczne!
— Wszystko ci więc powiedział?
— Przeciwnie, nic mi nie powiedział i to właśnie mnie przestrasza. Nie zna twego przyjaciela, pierwszy raz usłyszał wczoraj wymówione nazwisko Dubreuila, i nie wie z jakiego powodu został aresztowany... Niedowierzaj temu, bracie, powtarzam ci, rzecz ta jest ważną, bardzo ważną.
— Co czynić?
— Wracaj do siebie. Ja z mej strony czynić będę poszukiwania, ty badaj ze swojej i licz zawsze na mnie.
— Przyjacielu, dodał Dominik, kiedy jesteś tak dobrym...
— Co? zapytał Salvator, patrząc na księdza.
— Zechciej mi darować, że nie powiedziałem ci wszystkiego.
— Czy jest czas jeszcze? Mów!
— Człowiek, którego aresztowano nie nazywa się Dubreuil i nie jest moim przyjacielem.
— Nie?
— Nazywa się Sarranti i jest moim ojcem.
— A! zawołał Salvator, teraz wiem już wszystko. I patrząc na księdza dodał: Wejdź do pierwszego kościoła, który napotkasz mój bracie i módl się!
— A ty?
— Ja... będę się starał działać.
Zakonnik wziął rękę Salvatora i nim ten miał czas temu przeszkodzić, przycisnął ją do ust.
— Bracie, bracie, rzekł Salvator, powiedziałem ci, jestem wasz duszą i ciałem, ale nie trzeba, aby nas widziano razem. Bądź zdrów!
I zamknął napowrót drzwiczki, oddalając się pospiesznie.
— Do kościoła Saint-Germain-des-Prés! powiedział zakonnik.
A gdy dorożka posuwała się drogą wiodącą na most Zgody, Salvator wracał szybko ulicą Rivoli.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.