Mohikanowie paryscy/Tom V/Rozdział XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.
Co zawierał nazzer generała indyjskiego.

Korzystając z przysługujących nam praw i przywilejów autora dramatycznego, pójdziemy śmiało za kulisy i spróbujemy zobaczyć przez szyby jej gabinetu, co się dzieje u signory Rozeny Engel.
U drzwi czekała gromada książąt, elektorów, margrabiów, bankierów, nakształt dworzan stojących w przedpokoju królowej.
Dosyć czasu potrzebowała signora Rozena, by się przebrać, obmyć twarz z różu i bielidła i włożyć suknię. Ale tego wieczora, oczekiwanie trwało dłużej, niż zwykle. Ztąd też arystokratyczne zebranie, ściśnione u drzwi w ciasnym korytarzu, dusiło się i zaczynało szemrać, grzeczniej napozór wprawdzie, ale prawie równie niecierpliwie, jak szemrze pospólstwo.
Nareszcie drzwi się odemknęły ku powszechnemu zadowoleniu. Ale ukazała się tylko figlarna buzia służącej francuskiej i odezwała się ze zwykłą poufałością garderobianej w służbie u aktorki.
— Panowie, signora Rozena jest bardzo zmartwiona, że panowie na nią oczekują, ale jest nieco cierpiącą i prosi, jeżeli panowie chcecie koniecznie pozostać, jeszcze o jakie dziesięć minut spoczynku.
Na tę wiadomość ozwało się istne hurra! Czekać dziesięć minut w tej wązkiej przestrzeni pozbawionej powietrza zewnętrznego, znaczyło to ze dwa uduszenia dla delikatnych płuc dyplomatów, a tyleż kongestyj dla ciasnych mózgów bankierskich. Zaczęto się niecierpliwić.
— Aha! rzekła Mira, zdaje mi się, że słyszę nieukontentowanie!... Panowie, jak się podoba, można zostać, ale wolno odejść.
— Wyborna! wyborna! odezwało się kilka głosów udając akcent francuski.
— Czekamy dziesięć minut, ale ani sekundy więcej! rzekł gruby bankier, nawykły nie dawać odwłoki swym dłużnikom.
— Dobrze, dobrze, oświadczyła garderobiana, zamykając drzwi, signora dowie się o tem: a jeżeli potrzebować będzie jednej, dwóch albo dziesięciu minut więcej, nie poprosi panów o nie. Musi przecie odpocząć.
I klucz obrócił się w zamku.
Nie chęć spoczynku, ani potrzeba odetchnienia opóźniła urzędowe przyjęcie wielbicieli Rozeny. Dziewica ubraną była oddawna, lecz spoglądając na brylantową bransoletę otaczającą piżmowy woreczek Indjanina, otwierając sam woreczek spostrzegła list, a wartość drogocennego woreczka, połączona z oryginalnością przesyłki, zbudziła w tancerce żywą ciekawość dowiedzenia się, co list zawiera.
Rozwinęła bilet, przeczytała, przez chwilę zamyśliła się, znowu go odczytała i zdawała się zapadać w zamyślenie jeszcze większe. Nareszcie rzuciwszy ostatnie spojrzenie na podpis, zwinęła list, włożyła go w piżmowy woreczek i przypięła nazzer indyjski do paska. Potem, jak gdyby chciała wygodnie napawać się słodkiem wzruszeniem, które spłoszyłaby obecność tych natrętów, kazała powiedzieć swym wielbicielom przez pośrednictwo panny Miry, że prosi jeszcze o dziesięć minut dla wypoczynku i wytchnienia.
Po upływie dziesięciu minut, zawołała dziewczynę i kazała drzwi otworzyć.
Uśmiechnęła się i zżymnęła ramionami z litości, słysząc głosy swych pochlebców; którzy za zbliżeniem się służącej, tak jak za zbliżeniem się dozorcy, ryczeli, jak zwierzęta cyrkowe.
Wpadli przez drzwi odemkniętej loży z gwałtownością fali wpadającej przez wyłom w tamie. Poczem rozpoczął się pochód. Każdy przedefilował przed tancerką, spoczywającą na kanapie i ucałował jej rękę.
Oszczędzimy czytelnikom, a nadewszystko czytelniczkom płaskich komplementów składanych u nóg pięknej Rozeny. Bez względu na formę, treść ich była taż sama: „Piękna jesteś jak miłość, tańczyłaś jak sylfida.“
Tancerka słuchała tych głosów obojętnie, nierozumiejąc ich i nieodpowiadając, zupełnie tak jak róża słucha szelestu pszczół.
Jako sumienny jednak opowiadacz, powinienem dodać, że pod delikatnemi kwiatami retorycznemi, które do niej wystosowywano i których ona niesłuchała, ukrywał się wąż zazdrości i ten chwilami podnosił swą płaską i świszczącą głowę.
Rzecz dziwna! Serca wielbicieli tancerki gryzł nie ten drogocenny nazzer, który w oczach wszystkich wypadł z rąk Indjanina; nie gryzła ich ta bransoleta na ręce Rozeny, która zdawała się palić w płomiennych pociskach; nie wonny woreczek ze złocistym haftem, zawieszony u pasa pięknej Rozeny.
Zazdrość budził bukiecik fiołków, którego daremnie szukano pomiędzy bukietami rozłożonemi na kanapie, fotelach, i konsolach, a który wypadł z niewidzialnej ręki i to spojrzenie, które Rozena rzuciła do loży.
To też, po uniesieniach nad brylantową bransoletą okalającą rękę tancerki, po szczerym podziwie nad bogactwem skóry piżmowego szczura, który za życia ani się domyślał, że będzie haftowany perłami i złotem, margrabia Himmel, jeden z najgorętszych wielbicieli pięknej Rozeny, odważył się zapytać, czy wie co o tajemniczym człowieku, który rzucił jej garstkę fiołków.
Wtedy, po cichu, prawie na stronie:
— Margrabio, rzekła. Rozena, to mój spowiednik.
— Jakto, spowiednik?
— Nie dawny, ale nowy.
— Nie rozumiem.
— Jednak to rzecz bardzo prosta, a dla pana prostsza nawet, niż dla kogo innego. Pan rozpowszechniłeś wiadomość, iż postanowiłam wstąpić do klasztoru; owóż ponieważ moje zobowiązanie względem teatru kończy się dziś wieczór, a nowicjat zaczyna się jutro, nie możesz więc mieć tego za złe, że nowy dyrektor mojego sumienia, rad był jak najprędzej zabrać znajomość ze swą penitentką.
Stary hrabia Aspern, nie słysząc odpowiedzi Rozeny, zadał jej to samo pytanie, a ta rzekła znów półgłosem:
— Hrabio, mogę wyznać prawdę tobie, który rozpowszechniasz wieści, że idę za mąż, a mówiąc nawiasem, nie wiem dlaczego mnie pan tak obmawiasz, kiedy ja do ciebie mam większą słabość, niż do wszystkich obecnych tu panów. Owóż, hrabio, jest to bukiet mojego narzeczonego: biała róża jest symbolem cnoty, a fiołki dyskrecji. Powąchaj fiołki, hrabio, i staraj się zachować życzliwość dla mnie.
Nareszcie jeden z urzędników poselstwa, młody hrabia Gersthof, z kolei zapytawszy się o tajemnicę bukietu, otrzymał głośną odpowiedź:
— Powiedz mi, panie hrabio, czy na serjo mnie pytasz?
— Bez wątpienia, odparł hrabia.
— To znaczy, że pan chcesz wtajemniczyć tych panów w nasze prywatne układy.
— Nie rozumiem pani, odrzekł dandy.
— Panowie, tak się rzecz ma. Wiecie, że mi przełożono zobowiązanie względem teatru Petersburgskiego?
Jedni odpowiedzieli, że wiedzą, drudzy, że nic o tem nie słyszeli.
— Otóż, miał pośredniczyć pan hrabia Gersthof, który, by mnie skłonić do przyjęcia zobowiązania, zkądinąd wielce korzystnego, dołączył jeszcze ofiarę swego serca, mówiąc, kiedy nie byłam jeszcze zdecydowaną przyjąć ani jednego, ani drugiego: „Jeżeli przyjmiesz piękna Rozeno Engel, najskromniejszy z wieńców, jakie rzucone ci będą dziś wieczór, uczynisz mnie najszczęśliwszym z ludzi, będzie to bowiem dowodem, że pojedziesz do Petersburga i pozwolisz, abym ci towarzyszył.“ Otóż ja, zdecydowana skorzystać, jeżeli nie z obydwóch, to przynajmniej z jednej ofiary, pozostawiam skromności pana hrabiego odgadnienie uczucia, z jakiego podniosłam bukiet fiołków, uważając go za najskromniejszy z wieńców.
— Więc pani jedzie do Petersburga? zawołało kilka głosów.
— Jeżeli nie wyjadę do Indyj, dokąd wzywa mnie Rundżet-Sind dla królewskiego teatru w Lahorze, jak to panowie widzieć możecie po tym wspaniałym zadatku, który mi dziś wieczór przysłał jego ambasador.
— Tym sposobem pani zobowiązanie... zapytał margrabia Himmel.
— Jest tu, odrzekła tancerka, w tej piżmowej skórze. Nie pokazuję go panom, gdyż pisane jest po indyjsku, ale jutro każę je przetłomaczyć, a jeżeli jest takiem, jakiego się spodziewam, to tym moim wielbicielom, którzy nie obawiają się ruszyć z miejsca dla mnie, naznaczam schadzkę na brzegach Sindu lub Pendżabu. Otóż, mówiła dalej Rozena, wstając, ponieważ ztąd do Petersburga jest mil sto, a do Lahory cztery tysiące, a w którąkolwiek stronę zwróci się mój wybór, nie mam czasu do stracenia, pozwólcie zatem panowie, że was pożegnam, szczerze przyrzekając nie zapomnieć nigdy względów, jakiemi mnie darzycie!
I tancerka, ze ślicznym uśmiechem i ukłonem, pożegnała dostojne zgromadzenie, które, ażeby dotrwać z nią do końca, towarzyszyło jej aż na plac teatralny, to jest do drzwiczek powozu, w który wskoczyła lekko jak wiewiórka.
W chwili, gdy woźnica ruszył z miejsca, wszystkie kapelusze na znak pożegnania, zerwały się z głów jednocześnie, jakby od zamachu trąby powietrznej.
Powóz tancerki popędził na Seilerstrasse gdzie było jej mieszkanie.

Koniec tomu piątego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.