Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
Zdawało się przez chwilę, że oczekiwanie młodzieńca zostało zawiedzionem i że powóz nie zatrzyma się przy zamku. Jakoż, przybywając drogą od Hietzing, okrążył on wioskę i znikł w stronie Meidling.
Ale widocznie książę nie zważał na udaną obojętność, bo prędko zamknął okno wychodzące na drogę, przeszedł przez salon i pokój sypialny, ten sam, w którym mieszkał Napoleon w roku 1809 i przycisnął czoło, nagle zarumienione, do szyby okna maleńkiego buduaru, wychodzącego na ogrody. Stał tam z dziesięć minut, kiedy otworzyła się furtka prywatnego ogrodu cesarza i ujrzał dwie osoby zbliżające się do pałacu, które znikły pod sklepieniem prowadzącem do schodów służby.
Zapewne te dwie osoby, chociaż ubrane jak niższe klasy społeczne, były temi, na które książę oczekiwał, gdyż odszedł od okna, przycisnął ucho do drzwi i słuchał pilnie.
Upłynęło kilka sekund, książę stał nieruchomy, podobny do posągu. Naraz twarz jego ożywiła się ślicznym uśmiechem: posłyszał szelest na schodach i zapewne poznał dobrze ten lekki chód, bo nie czekał aż dojdzie, lecz prędko drzwi otworzył, wyciągnął ramiona, wołając: „Rozena! droga Rozena!“ a młoda kobieta ubrana w malowniczy strój Tyrolki, rzuciła się w objęcia książęcego swego kochanka.
Pomimo tego stroju, była to piękna benefisantka, która nakształt Peri ukazała się na scenie cesarskiego teatru w Wiedniu, za którą ze sceny poszliśmy do jej ubieralni, a potem widzieliśmy jak z pośrodka swych dworzan, popędziła drogą ku Seilerstätte, gdzie był jej pałac.
Nie dla wypoczynku po trudach wieczora piękna tancerka wróciła do siebie. Zaledwie weszła do gabinetu, zrzuciła kaszmirowy szlafroczek i z pomocą szatnej przywdziała śliczny strój wieśniaczki tyrolskiej.
Przy schodach dla służby, o kilka kroków od drzwi tylnych wychodzących na tylną uliczkę, czekał powóz Rozeny, którego nie kazano stangretowi wyprzęgać. Wskoczyła lekko na siedzenie, a stangret, mając już poprzednio rozkazane, ruszył dobrym kłusem.
Na siedzeniu w powozie leżało już przygotowane futro, w które Rozena wcisnęła się jak ptaszek w gniazdko.
Wiemy już jak powóz ten, tak niecierpliwie oczekiwany, przybył pod zamek Schönbrunn i nie zatrzymując się, zawrócił ku Meidling. Zatrzymał się dopiero o sto kroków po za domkiem zamieszkałym przez naczelnego ogrodnika pałacu; lecz jakkolwiek śpiesznie przejechał, drzwi domku otworzyły się i ukazała się głowa...
Powiedzmy odrazu, że nie była to, jak się można było obawiać, głowa szpiega, śledzącego dwoje młodych ludzi, by o nich donosić, ale przeciwnie, głowa sługi oczekującego na to, by pomagać kochankom.
Dziewica żywo wyskoczyła z powozu, lekko i cicho jak ptak nocny pobiegła ku domkowi i wpadła przez drzwi, które zamknęły się za nią, skoro tylko próg przestąpiła.
— Prędzej, prędzej, mój drogi Hans! rzekła po niemiecku. Spóźniłam się, później jest jak zwykle; książę musi się niecierpliwić. Spieszmy się, śpieszmy!
Zrzuciła futro i ciągnęła za rękę grubego Austrjaka, który nic a nic nie rozumiał tej furji, pół francuskiej, pół hiszpańskiej.
— Ależ, uważaj pani, rzekł, zaziębisz się.
— Pamiętaj nasamprzód, kochany Hansie, że nie jestem „panią“, tylko twoją „siostrzenicą“; nie mogę mieć zatem na sobie futra z niebieskich lisów. Powtóre, nie jestem śpiewaczką, lecz tancerką, więc nie obawiam się kataru. Ale najwięcej zależy mi na tem, ażeby książę nie czekał, bo mógłby się zaziębić. Weź zatem klucze od wszystkich drzwi, sztachet, od wszystkich oranżeryj i chodź mój luby wujaszku.
Hans rozśmiał się grubym głosem, zabrał klucze i wyruszył w drogę.
Rozena, wsparta na ramieniu „wuja“, przebiegła szybko przez prywatny ogród cesarza i weszła do parku.
W tej to chwili spostrzegł ją młody książę i od okna pobiegł do drzwi.
Jako naczelny ogrodnik, jegomość pan Hans miał wnijście wolne nietylko do parku, którego klucze miał powierzone, ale i do całego pałacu. Nigdy szyldwach nie ważył się skrzyżować bagnetu przed panem Hansem, a siostrzenica, uczepiona u jego ramienia, oczywiście używała też przywilejów nadanych wujowi. Takim to sposobem piękna Rozena Engel doszła aż do mieszkania księcia, gdzie szybko wciągnęły ją ramiona otwarte.
Hans obowiązany był czekać w przedpokoju.
Kochankowie spleceni w uścisku, obracając się jak w walcu, upojeni miłością, upadli na kanapę we framudze okna. Tylko, że młodzieniec upadł blady i wyczerpany wzruszeniem, a dziewica jaśniała szczęściem i pełnią życia.
Przy świetle kandelabrów płonących nad kominkiem, spostrzegła bladość i osłabienie księcia i otaczając go ramieniem:
— O! mój ukochany książę! zawołała, okrywając pocałunkami czoło jego, co tobie jest? Czyś chory? czy cierpisz?
— Nie, nie, już nie cierpię, skoro przybyłaś, Rozeno! rzekł młodzieniec, ale tak się spóźniłaś, a ja ciebie tak kocham!
— Czyż to jest kochanie, drogi książę, żeby tak zdrowie narażać na zimnem powietrzu nocy; czy nie przyrzekłeś mi sto razy nie czekać mnie na tym przeklętym balkonie?
— Tak, przysiągłem, Rozeno; i zaczynam zawsze od dotrzymania ci słowa... O godzinie jedenastej jestem z tej strony szyby, gdybyś była przybyła, zastałabyś mnie tak jak pragniesz.
— O jedenastej? Wiesz, książę przecie, że o tej godzinie balet się zaledwie kończy.
— Wiem o tem, ale ja cię oczekuję już parę dni do jedenastej. O wpół do dwunastej kładę rękę na klamce, o dwunastej otwieram okno i cóż chcesz! niecierpliwię się i oskarżam cię, dopóki nie usłyszę turkotu pojazdu.
— A wtedy?... zapytała z uśmiechem dziewica.
— Wtedy już cię nie oskarżam, ale niecierpliwię się jeszcze dopóki cię nie zobaczę we drzwiach ogrodu.
— A wtedy?... zapytała z naiwną zalotnością.
— Wtedy słucham szelestu twych kroków, który odbrzmiewa aż w sercu mojem; otwieram drzwi, otwieram ramiona!...
— A wtedy?...
— A wtedy jestem szczęśliwy, Rozeno! dodał książę głosem złamanym, łagodnym jak głos chorego dziecka, a wtedy tak jestem szczęśliwy, iż zda mi się, że umrę!
— Mój śliczny książę! zawołała Rozena radosna i dumna z miłości, którą natchnęła.
— Dziś wieczór, mówił dalej książę, już nie spodziewałem się ciebie.
— Chyba sądziłeś, żem umarła.
— Rozeno!
— Jakto, panie, ponieważ jesteś księciem, czyliżbyś przeto sądził, że więcej kochasz Rozenę, niż Rozena ciebie? Tem gorzej, bo uprzedzam cię, że pod tym względem nie prześcigniesz mnie...
— Więc kochasz mnie bardzo, Rozeno? zapytał młodzieniec. O! powiedz mi to blisko, ażebym oddychać mógł twojemi słowy. One dodają mi życia, napawają błogością!
— Dziecko! Pytasz, czy cię kocham! Widać, że twoja policja mniej dobrze jest urządzona, niż twojego dziadka, inaczej, nie zadawałbyś mi takiego pytania.
— Rozeno, nie pytamy się dlatego, ażebyśmy wątpili, lecz dlatego, ażeby usłyszeć odpowiedź: tak! tak! tak!
— A więc, tak, tak! śliczny książę, kocham cię! Ty czekasz na mnie, niecierpliwisz się jeżeli się spóźniam,, wątpisz kiedy nie przybywam... Czy sądzisz panie, że mogłabym dzień jeden wytrzymać nie widząc ciebie? Czyż ty nie jesteś myślą moją jedyną, marzeniem nieustannem, mojem życiem całem? Czyż wszystkie dnia godziny, gdy jestem zdaleka od ciebie, nie upływają mi na patrzeniu w twój portret, na uwielbianiu tej drogiej pamiątki?... Jak mogłeś myśleć, że nie przyjdę dziś wieczór?
— Obawiałem się!
— Niedobry! Czyż nie powinnam ci była podziękować za twój bukiet? Cały dzień myślałam tylko o tej chwili, w której go otrzymam i oddychałam nim wprzód nim go miałam w rękach.
— A gdzie on jest? zapytał książę.
— Gdzie jest?... Piękne pytanie! rzekła dziewica, wyciągając go z za gorsu, oto jest.
I czule ucałowała bukiet, który książę wydarł jej z rąk, by ucałować także.
— Oddaj mi mój bukiet! proszę o mój bukiet! zawołała dziewica.
Książę oddał. A ona uśmiechając się roskosznie:
— Zrywałeś go sam, nieprawdaż?
Książę chciał odpowiedzieć przecząco.
— Cicho! milcz! rzekła Rozena, to twój sposób łączenia kwiatów, poznałam go. Widziałam cię z tamtąd, z Wiednia, jak biegłeś po te piękne fiołki do cieplarni sąsiadujących z menażerją. W miarę jak rwałeś, kładłeś je na mchu, ażeby ciepło rąk nie odjęło im świeżości... Ale, mówiąc o rękach, twoje są jakieś rozpalone!
— Nie, nie, bądź spokojna; nigdym się tak dobrze nie czuł...
— Czy tak z kwiatami robiłeś? Powiedz!
— Tak.
— To też, mój ukochany książę, gdybyś wiedział jakim ja wzrokiem patrzyłam na te kwiaty! jakiemi okrywałam je pocałunkami!
— Droga Rozeno!
— Kiedy umrę, mój piękny książę, wolą moją jest, ażebyś na poduszce gdzie spoczywać będzie głowa moja, położył dwa bukiety fiołków; będzie mi się zdawać wtedy, że patrzysz na mnie przez całą wieczność swemi wielkiemi niebieskiemi oczyma!
Rozkosznie było patrzeć na dwoje tych dzieci, bo dziewczyna zaledwie kilka miesięcy starszą była od chłopca, jak szczebiotały poetycznie, przyciśnięte do siebie, rozkochane.
Patrząc na nich, przypominały się sceny poetów opiewających miłość, ale nadewszystko przychodziła na pamięć scena z Romea i Julii. Zdawało się, że czoła ich oświecają różane obłoki jutrzenki. Widok miłości naprowadza na myśl wiekuistą wiosnę.