Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Dzieje dziecka.

Ktoby w tej chwili szedł w kierunku Schönbrunn, mógłby zobaczyć w jednem z okien lewego skrzydła zamku, dwoje ramion opartych na parapecie i twarz oświeconą księżycem, mniej bladym niż ona; czyli młodzieńca, a raczej chłopca szesnastoletniego, pogrążonego w kontemplacji. Nie spoglądał on na półsenny Wiedeń leżący w świetle i cieniu, ani na szemrzące jeziora, ani na kaskady, ani na mgliste horyzonty i góry ponure, biedził uparcie oczyma drogę prowadzącą z Schönbrunn do Wiednia. Nie zważając na chłodny powiew nocy zimowej, przysłuchiwał się najmniejszemu szelestowi idącemu z miasta i niejednokrotnie skrzyp gałęzi lub chorągiewki na dachu, łoskot zamykających się ostatnich drzwi w zamku, wprawiały go w drżenie.
Widz umieszczony pod nad nim, patrząc na biały jego mundur pułkownika austrjackiego, na długie włosy kędzierzawe wiatrem rozwiane, uderzony byłby melancholijną pięknością tego młodzieńca, który w postawie zamyślonej, wydawał się albo kochankiem oczekującym na pierwszą schadzkę, albo młodym poetą, w milczeniu nocnem marzącym o pierwszym swym utworze.
Powiedzmy odrazu: młodzieńcem o płowych włosach, melancholijnej twarzy, w białym mundurze, był właśnie ten którego, pomimo iż był na przedstawieniu, długo i daremnie szukali dwaj cudzoziemcy, podczas wieczoru przepędzonego w teatrze cesarskim.
Tym sposobem łatwo domyślić się, że to nie był poeta, ale poprostu zakochany, który spojrzeniem bada oświeconą księżycem drogę z Schönbrunn do Seilerstätte, bo na niej spodziewa się ujrzeć piękną tancerkę.
Na raz, czy to znużony siedzeniem w jednej postawie, czy też, że usłyszał daleki szelest, powstał z miejsca i wtedy ukazała się całkowita jego postać. Był on, istotnie, zbyt wysoki na swój wiek, a wysmukły i giętki jak topola. W zrost ten dostatecznie usprawiedliwiał obawy, jakie wyraził generał indyjski.
A czy teraz chcą czytelnicy wiedzieć o tym chłopcu stojącym w oknie pewne szczegóły nieznane, które dla wierności historycznej musieliśmy zebrać i które tu nie będą niewczesne? Opowiemy je w kilku słowach.
„Anglia zabrała orła, Austrja Orlika“, powiada Wiktor Hugo. Wsadzono orlika do klatki w cesarskim zamku Schönbrunn, leżącym nad rzeką, o małą milkę od środka stolicy Austrji. Tam on wzrósł w cieniu tego wspaniałego ogrodu, którego wodozbiory, marmury, cieplarnie, mogłyby mu przypominać Wersal, a dziki, daniele i jelenie, krzyżujące się na wszystkie strony, mogłyby mu dać wyobrażenie o Saint-Cloud i Fontainebleau. Wzrósł on, patrząc na słońcem oblane śliczne wioski Meidling, Grünberg i Hietzing, podobne do grup willi rozsianych około pałacu. Z trudnością wymawiał te nazwy nieznane, a wreszcie ich się nauczył, w miarę jak zapomniał nazw Meudon, Sevres i Bellevue. Miał jednak biedny wygnaniec, głębokie i świetlane wspomnienia, które przechodziły przed nim jak błyskawice. Przypominał sobie naprzykład, że będąc dzieckiem, nosił imię Napoleona, a tytuł króla rzymskiego. Ale od 22 lipca 1817 roku, imię jego było Franciszek, tytuł, książę Reichstadzki.
— Dlaczego mnie nazywają Franciszkiem? zapytał raz chłopiec swego dziada, cesarza austrjackiego, który trzymał go na kolanach. Mnie podobno nazywano Napoleonem.
Pytanie było jasne, odpowiedź kłopotliwa. Cesarz namyślał się chwilę, potem rzekł:
— Nie nazywają cię Napoleonem, z tego samego powodu, dla którego nie nazywają cię królem rzymskim.
Chłopiec z kolei pomyślał chwilę, a ponieważ odpowiedź wydała mu się niezadawalniającą, zapytał znowu:
— Dlaczego nie nazywają mnie już królem rzymskim?
Dziadek był bardziej jeszcze zakłopotany na to drugie pytanie. Chciał je zrazu wyminąć, jak uczynił z pierwsze m, ale uważał, że lepiej będzie powiedzieć malcowi coś wyrozumowanego, aby nigdy więcej do tego przedmiotu nie wracał. Rzekł zatem:
— Wiesz, moje dziecię, że z tytułem cesarza austrjackiego łączy się tytuł króla Jerozolimy, chociaż ja nie mam żadnej władzy nad tem miastem, bo jest w ręku Turków.
— Wiem, odpowiedział chłopiec, idąc z całą uwagą za rozumowaniem Franciszka II-go.
— Otóż, mówił dalej cesarz, ty jesteś królem Rzymu, zupełnie tak samo, jak ja jestem królem Jerozolimy.
Czy to, że chłopiec niezupełnie pojął wyjaśnienie, czy je zrozumiał zanadto dobrze, dość, że spuścił głowę, zamilkł i nigdy już do tego przedmiotu nie wrócił. Wreszcie, jakkolwiek był dzieckiem, niewiadomo jakim sposobem, czy przez intuicję, czy przez anioła pierwszych jego lat, który rozmawiał z nim w ciszy nocnej, posiadał on pewne wspomnienia chwały i nieszczęść swego ojca.
Raz, słynny książę do Ligne, jeden z najdzielniejszych i najdowcipniejszych magnatów XVIII wieku, przybył w odwiedziny do Marji Ludwiki, bawiącej podówczas przy synu w Schönbrunn. Oznajmiono go w obec chłopca pod tytułem: „pan marszałek książę de Ligne“.
— Czy to marszałek? zapytał chłopiec guwernantki swej, pani de Montesquiou.
— Tak, panie.
— Czy to jeden z tych, co zdradzili mojego ojca?
Odpowiedziano mu, że nie, i że przeciwnie, książę był dzielnym i prawym żołnierzem. Bardzo się też zaprzyjaźnił z marszałkiem.
Pod tęż samą porę, księżna Karolina de Fürstenberg, na poufałem zebraniu rozmawiała w przytomności młodego księcia Reichstadzkiego o wypadkach współczesnych. Zapomniano, że on słucha, albo też myślano, że przy dziecku sześcioletniem wszystko mówić można.
Generał Sommariva wymienił wtedy trzech znakomitych ludzi, których uważał za największych wodzów obecnego wieku.
Naraz chłopiec, który słuchał wyliczenia zamyślony i z głową spuszczoną, podniósł czoło i przerywając generałowi:
— Znam czwartego, rzekł, którego pan generał nie wymieniłeś.
— Którego, książę? zapytał generał zdziwiony.
— Ojca mojego! zawołał chłopiec głosem silnym.
I szybko wybiegł z pokoju.
Generał Sommariva poszedł za nim i przyprowadził.
— Masz słuszność, książę, rzekł, odezwać się tak o swoim ojcu, ale nie trzeba było uciekać.
Pomimo tytułu księcia Reichstadzkiego, który był mu narzucony, pomimo dowcipnego porównania, jakie dał mu dziad pomiędzy koroną Jerozolimską i Rzymską, chłopiec nie zapomniał o świetnościach swego dzieciństwa.
Pewnego dnia, jeden z arcyksiążąt pokazał mu medal złoty, wybity na pamiątkę jego urodzin, a rozdawany potem ludowi po obrzędzie chrztu jego. Na tym medalu wyryte było popiersie księcia.
— Czy wiesz, Reichstadt, kogo przedstawia ten medal? zapytał arcyksiążę.
— Mnie, odpowiedział bez wahania chłopiec, z czasów, kiedy byłem królem Rzymskim.
Kiedy miał lat pięć, w wieku, w którym rozpoczyna się edukacja książąt domu austrjackiego, zaczęto też uczyć i syna Napoleona. Hrabia Maurycy Dietrichstein miał kierunek ogólny edukacji, a po nim kapitan Foresti i poeta Collin.
W pięciu latach młody książę mówił po francusku jak Paryżanin, akcentem właściwym mieszkańcom tej stolicy. Zamierzono nauczyć go po niemiecku. Walka była długą, a wstręt jaki objawiał do nauki tego języka, jest dotąd jeszcze przysłowiowym w Austrji. Daremnie wszelkiemi rozumowaniami przekonywano go, jak mu potrzebny język kraju, który odtąd stał się jego ojczyzną, chłopiec opierał się wszystkiemi siłami i nie chciał mówić inaczej, tylko po francusku i po włosku. Ażeby przezwyciężyć ten opór, musiano mu przyrzec, że niemczyzna będzie dlań tylko językiem okolicznościowym, a zwykle mówić będzie po francusku.
Charakter jego, już w owej porze dość wyraźny, był mieszaniną dobroci i dumy, stałości i rozumu. Z natury uparty, wszelką obcą sobie myśl odpychał, dopóki go rozumowaniem z nią nie oswojono. Dobry dla niższych, czuły dla nauczycieli, dobroć swą i czułość czerpał z głębi serca. Miłość prawdy bezwzględnej posuwał do fanatyzmu, bajek i zmyśleń nienawidził.
— Skoro to nie miało miejsca, mawiał, nie zdało się na nic.
Nie takie było zdanie nauczyciela jego, Collina, który, jak o poeta, żył właśnie w świecie marzeń. Starał się też hamować w dziecku to usposobienie do przyjmowania za prawdę tego tylko, co było rzeczywistością bezwarunkową.
Zdawało mu się, że znalazł sposób. Pewnego dnia wyjechał z młodym księciem, oznajmiając mu, że wybierają się na długą przejażdżkę. Przybywszy na zieleniejące góry, co panują nad Schönbrunnem, zatrzymali się przez chwilę, potem znowu zagłębili się w małą cienistą równinę, gdzie była polanka, gęstemi drzewami od Wiednia i obszernych równin Dunaju oddzielona, a granicząca z górami, które olbrzymim amfiteatrem piętrzą się aż pod szczyty Schneebergu.
W miejscu tem stał budynek odosobniony, zbudowany w harmonii z otaczającemi górami, w guście tyrolskim i z tego powodu nazywany Tyroler-Haus.
W tem to miejscu, górami, wąwozami i lasami od reszty świata oddzielonem, dawszy naprzód poznać uczniowi piękności malowniczej ustroni oraz uczuć wielkość natury dzikiej i samotnej, profesor-poeta opowiedział mu, nie podając za prawdziwą, ani za zmyśloną, dziwną historję Robinsona Kruzoe, która tak zajęła umysł chłopca, a raczej tak rozbudziła wyobraźnię dotąd uśpioną, że przez chwilę mniemał się być na pustyni i sam przełożył nauczycielowi, ażeby spróbować zrobić narzędzia do pierwszych potrzeb życia przydatne.
Jakoż obaj wzięli się do roboty i zrobiwszy narzędzia jako tako, w niecałe dwa tygodnie wydrążyli, na wzór angielskiego rozbitka, grotę, którą pokazują tam dziś jeszcze podróżnym, jako dzieło syna Napoleona i której nie nazywają inaczej, tylko mianem groty Robinsona Kruzoe.
W ośmiu latach książę miał rozpocząć naukę języków starożytnych. Była to dla profesora Collina najcięższa próba, gdyż chłopiec objawiał głęboki wstręt do łaciny i grecczyzny. Cała jego inteligencja instynktownie zmierzała do nauk mających związek ze sztuką wojenną.
Jednakże wstręt ten przełamany został w roku 1824.
Collin umarł, a baron Obenhaus, jego następca dał młodzieńcowi Tacyta i Horacego. Lecz usłyszawszy jak raz ojca jego porównywano do Cezara, młody książę porzucił całkiem czytanie historyka i poety, a wziął się do dzieła wodza, i „Roczniki Cezarowe“ stały się jego ulubionem zajęciem.
Wszystko to były dzieje starożytne, a następowała wielka trudność przystąpienia z takim uczniem do dziejów nowożytnych, to jest do nauki tego co poprzedziło i wyrodziło Rewolucję i co nastąpiło po niej.
Staranie to powierzono panu Metternichowi. Co zręczny dyplomata opowiedział uczniowi o tych potężnych krajach, co wyświecił a co zostawił w cieniu, jest dla nas tajemnicą. Nie można było taić wszystkiego przed dzieckiem, nie można mu było jednak wszystkiego powiedzieć. Ale w rezultacie widział on tylko niewyraźne horyzonty, a spojrzenie jego tak się tylko zapuszczało w przeszłość, jak mu to zręczny mistrz przedstawił.
Cokolwiekbądź, zacięty umysł księcia Reichstadzkiego sprowadzający go zawsze do jednego celu, religijna cześć jaką miał dla pamięci ojca, wszystko to, mimo zręczności sławnego polityka, najeżało trudnościami zadanie księcia Metternicha. To też od pierwszych wieści na dworze, o rodzącej się namiętności młodego księcia dla pięknej Rozeny Engel, wydany został rozkaz zamknięcia oczu na tę fantazję młodego chłopca, która mogła sprawić pewną, dywersję dla umysłu wydzierającego się ku takim rzeczom, o których dla własnego szczęścia powinien nie wiedzieć.
Tylko, że uważano za fantazję to, co przybrało takie rozmiary, jakie przybierało wszystko na czem zatrzymała się gorąca wyobraźnia syna Napoleona. Fantazja stała się namiętnością rzeczywistą.
Ztąd poszło, że o pierwszej godzinie z rana, w zimną noc, młody książę oczekiwał na piękną tancerkę, nie w ciepłej atmosferze swego sypialnego pokoju, ale na dworze, wsparty na balkonie, z gołą głową i kaszląc tak boleśnie, że czasami pod wstrząśnieniem tego kaszlu, słaba i wysmukłe ciało młodzieńca chwiało się jak topola, potrząsana silnym wichrem północnym.
Niestety! tym wichrem, co poczynał wstrząsać młodem drzewem cesarskiem, była śmierć, która w pięć lat później miała podciąć korzenie wątłej egzystencji.
Oto dlaczego, z ręką na sercu, biedny skazany przez przeznaczenie, wstał n a chwilę i wyprostował się. Może też ten ruch spowodowany był głuchym łoskotem, niby odgłosem gromu, który zdawał się iść z Wiednia do Schönbrunn, a który dla wyobraźni zwyczajnych był niczem innem, tylko turkotem powozu. Jakoż, wkrótce do turkotu coraz bliższego przyłączył się płomień dwóch latarni, zdających się lecieć po drodze szybciej, niż błędne ogniki po trzęsawiskach.
Przeczuciem drgającem w młodych sercach, książę zdawał się nie mieć już żadnej wątpliwości i skacząc jak student, klaszcząc w ręce jak dziecko, zawołał kilka razy w języku francuskim, który jako jedyne swe dobro wyniósł z Francji:
— Boże mój! to ona! to ona!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.