Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Zjawisko.

Nazajutrz, a raczej wieczorem dnia tegoż, książę Reichstadt stał u okna wyczekując jak wczoraj, lecz już nie kochanki, ale pana Sarranti, którego odwiedziny gołąb zapowiedział mu na dw unastą w nocy.
Pół godziny tylko brakowało do oznaczonej chwili, w której młodzieniec znaleść się miał wobec jednego z ludzi najwierniej służących niegdyś cesarzowi, a pragnących większe jeszcze nieść mu usługi po śmierci, aniżeli za życia pełnego bohaterskich czynów.
Zniecierpliwiony, czy niezdolny wytrzymać ostrego powiewu wiatru zimowego, o trzy kwadranse na dwunastą książę zamknął okno, zapuścił firanki, usiadł na kanapce i wsparłszy głowę na ręku, zadumał się głęboko.
O czem myślał? Czy dziecięce lata, na podobieństwo jednostajnego biegu rzeki, przesuwały się przed wzrokiem jego duszy, czy też spostrzegł w oddali przykutego do skały Prometeusza z wyspy świętej Heleny? Wreszcie i komnata, w której siedział, pomagała do rozbudzenia w umyśle jego wszystkich owych wspomnień. Czyż nie tu, po dwakroć i w dwóch różnych porach mieszkał cesarz Napoleon: pierwszy raz w 1805 roku, po Austerlickiej burzy; drugi raz w 1809 roku, po bitwie pod Wagram.
Pomimo upływu lat ośmnastu, rozkład mieszkania ten sam pozostał. Były tu i są dotąd trzy obszerne salony, przedpokój i ubieralnia przepysznie urządzona, pełna rzeźb, złoceń, tkanin indyjskich, sprzętów z „laki“ chińskiej, a wszystko to przytyka do długich galeryj, gdzie widnieją malowidła przedstawiające uroczystości i obchody dworskie z czasów Marji Teresy i Józefa II.
Portrety cesarza Franciszka, Józefa, Leopolda i panującego cesarza w owym czasie, malowany w jego dziecięcych latach, u kolan matki, zdobiły salon przyjęć, w którym zauważyć było można dość ładny posąg Roztropności, wykuty z marmuru.
Trzecim i ostatnim był pokój księcia, nie mający po za sobą nic prócz ubieralni, naprzeciw której mieściły się drzwi wchodowe: przybrany był w olbrzymie zwierciadła ujęte w ramy złocone i pokryte rzeźbą.
Znajdujące się tu sprzęty przedstawiały widok ponury nieco, lecz niemniej okazały; pokrycie ich z zielonego jedwabiu dzierzgane w kwiaty żółto złociste; a kwiaty owe, dziwnem zrządzeniem wypadku, wielkie miały podobieństwo do pszczół. Wzdłuż jednej ze ścian bocznych ustawiono kanapę, którą przedstawiliśmy już w poprzedzających rozdziałach, łóżko znajdowało się naprzeciw komina, nad niem zaś zwierciadło.
Na tej kanapie siadywał był Napoleon, łoże owo służyło mu do spoczynku, szkło połyskujące odwzorowywało rysy zwycięzcy z pod Austerlitz i Wagram!
Czy więc, mimo tak skromnego urządzenia siedziby książęcej, nie było w niej, jak mówiliśmy przed chwilą, dosyć materjału, by pobudzić młodzieńca zdolnego do rozmyślań, a pamiątki ojca w niej zawarte, czy nie wytłómaczą nam łatwo marzeń w jakie zapadł syn nieszczęśliwy?
Na kilka jednak minut przed północą odzyskał całkowitą przytomność umysłu, wstał i przechadzać się zaczął wzdłuż komnaty, drżący i wzruszony, pytając sam siebie:
— Jakim sposobem przedrze się aż do mnie ten poseł? Następnie, z uśmiechem powątpiewania, dodał: Czy tylko przyjdzie?
Przy tych wyrazach posłyszał skrzypienie, jakie poprzedza zwykle uderzenie zegara i pierwsze uderzenie młotka rozległo się w ciszy. Książę zadrżał; czyż nie oczekiwał w tej godzinie zjawiska bardziej niepodobnego do prawdy, bardziej urojonego, aniżeli ukazanie się ducha?
Poszedł wesprzeć się o komin, gdyż nogi utrzymać go nie chciały. Stojąc w ten sposób, po lewej stronie miał drzwi wchodowe wiodące do salonu, na prawo zaś drzwi ubieralni. Rozumie się, iż wzrok jego zwrócony był ku salonowi, gdyż ubieralnia nie posiadała wyjścia.
Nagle, w chwili ostatniego drgnienia zegara, odwrócił się, sądząc iż słyszy jakiś łoskot w ubieralni, po którym nastąpił odgłos kroków ostrożnie stawianych na posadzce. Książę, jak to zauważyliśmy, nie mógł oczekiwać przybycia żywej duszy z tej strony, niemającej żadnego znanego wyjścia.
A jednak szelest stawał się tyle wyraźnym, iż młodzieniec przestał wątpić nareszcie o obecności czyjejś w ubieralni; rzucił się więc ku drzwiom, chwytając bezwiednym ruchem za szpadę, kiedy drugą rękę wyciągnął dla odsłonięcia dywana zawieszonego przed drzwiami.
Lecz zanim palce dotknąć zdołały tej zasłony, poruszyła się ona, i książę de Reichstadt odskoczył dwa kroki, widząc zjawiającą się przed nim pomarszczoną, bladą twarz człowieka stojącego w progu.
— Kto jesteś! wykrzyknął, ruchem szybszym od myśli wydobywszy szpadę.
Tajemnicza osobistość postąpiła naprzód, zdając się nie zważać na groźbę obnażonej broni, połyskującej w ręku młodzieńca, i zginając kolano odezwała się:
— Jestem tym, którego oczekujesz, Najjaśniejszy panie.
— Ciszej, szepnął książę, ciszej, na Boga! I podał rękę Sarrantiemu, który złożył na niej pocałunek. Tak, ciszej! mówił dalej, i nie nazywaj mnie pan najjaśniejszym!
— Jakimże więc mianem wolno mi nazwać spadkobiercę Napoleona, cesarskiego syna? pytał Sarranti wciąż klęcząc.
— Poprostu księciem lub wysokością, jak zwą mnie tutaj... Lecz przedewszystkiem powiedz mi pan, na Boga, jakim sposobem wedrzeć się mogłeś aż do mnie przez ten pokój?
— Najpierw, pozwól mi wasza wysokość złożyć dowody, że jestem tym samym, którego oznajmiono wam, a nadto, że przychodzę tu od ojca waszego.
— O! chociaż nie wiem ani zkąd przychodzisz, ani jakim sposobem, wierzę ci jednak.
Wtedy Sarranti, dobywając z kieszeni jakiś papier owinięty drugim, rzekł:
— Racz przyjąć, książę, kartę zaufania, jaką mam honor przedstawić.
Książę rozwinął obadwa papiery i ujrzał wewnątrz pęczek czarnych jedwabistych włosów.
Zrozumiał, że to włosy jego ojca. Tulił je do ust z pobożną czułością, a dwie grube łzy wytrysły mu z pod powiek.
— O! drogie szczątki! szeptał, jedyną wy jesteście pamiątką jaka została mi po ojcu; nieopuścicie nigdy mojego serca!
Przejmujący dźwięk tych wyrazów wstrząsnął do głębi duszą Sarrantiego: dziecko było więc takiem, jakiem spodziewał się je zastać, syn godnym był ojca! Przybyły wzniósł na młodzieńca oczy także zwilżone łzami i rzekł:
— Sowicie nagrodzony jestem za poświęcenie, starania i trudy przebyte... Płacz, płacz, mój książę, łzy które wylewasz, są łzami lwa zranionego.
Książę ujął dłoń Sarrantiego, a ścisnąwszy ją serdecznie i wznosząc oczy na męzką twarz tego człowieka zalaną łzami, zawołał:
— Panie, czy ojciec nie przesłał dla mnie ucałowań przez ciebie?
Sarranti padł rozczulony w objęcia młodzieńca, i spleceni jak dąb potężny z wiotką latoroślą, łkali obadwa przez długą chwilę. Po przejściu pierwszych wzruszeń, Sarranti wskazał księciu kilka wierszy pisma, na papierze owijającym włosy.
— Czy to od mojego ojca?
Zapytany uczynił głową znak potwierdzający.
— Pismo mojego drogiego ojca?
Sarranti powtórzył zapewnienie.
— O! zawołał uradowany książę, po sto już razy błagałem matkę o pokazanie mi jego pisma i zawsze napróżno.

I ucałowawszy z religijnem uszanowaniem zwitek, pochłaniał żądnemi oczyma następujące zblakłe wyrazy, nieczytelne dla nikogo prócz syna:
„Najukochańszy synu mój!“

„Osoba, która ci wręczy tę kartkę wraz z zamieszczonym: w niej upominkiem, jest pan Sarranti. Brat to połączony ze mną chrztem krwawych bojów, drogi towarzysz wygnania, któremu powierzam wykonanie najtajemniejszych moich, myśli i najdroższych nadziei. Słuchaj z takiem poszanowaniem wyrazów jego, jak gdyby wychodziły z własnych ust twojego rodzica, a jakiekolwiek podałby ci rady, spełnij je bez rozbioru.“
„Ojciec, który żyje tylko dla ciebie!

Napoleon.“

— O! zawołał młody książę, więc żyje! jego to ręka kreśliła te wiersze! Bądźże ukochanym, bądź błogosławionym, mój nieszczęśliwy ojcze, jak na to zasługujesz. Panie Sarranti, uściskaj mnie raz jeszcze!... Tak, tak, powtarzał w uniesieniu, cisnąc towarzysza wygnania swojego ojca do płonącego serca; o! bądź pewnym, że słuchać będę święcie rad twoich, jak gdyby wychodziły z własnych ust tego, który tu jest nieobecnym, lecz widzi i słyszy nas zapewne!
I książę, z wyrazem jakiejś zgrozy i przerażenia, wyciągnął rękę w kierunku najciemniejszego kąta pokoju i odezwał się:
— Ale najpierw, którędy wszedłeś pan do tego mieszkania, i jak wydobyć się zamierzasz na wolność?
— Racz wasza wysokość pójść ze mną, rzekł na to Sarranti, wiodąc młodzieńca ku światłu i ukazując mu znowu, inny papier, na którym znajdował się jakiś rysunek geometryczny obok wskazówek pisanych ręką cesarza.
— Co to takiego? zapytał książę.
— Nie obcem jest zapewne waszej książęcej mości, iż salony jakie zamieszkuje w Schönbruńskim zamku, mieściły niegdyś waszego najjaśniejszego ojca?
— Wiem o tem i wyznaję, że sprawia mi to niemniej; pociechy jak boleści.
— Otóż, rzuć panie okiem na oś planu; tu jest przedpokój, tu salon, dalej sypialnia, a na ostatku ubieralnia; wszelkie szczegóły aż do miejsc, w których umieszczone wejście i do rozkładu sprzętów.
— Ależ to jest mieszkanie w jakiem znajdujemy się!
— Nie inaczej. Jest to jeden dowód więcej pamięci waszego cesarskiego rodzica, plan rysowany po dziesięciu latach w waszym interesie.
— Zaczynam pojmować użyteczność jego dla pana po wejściu do ubieralni; lecz do niej właśnie jakim dostałeś się cudem?
Sarranti wziął w rękę świecznik i zwracając się ku drzwiom tajemniczego pokoju, rzekł:
— Racz książę iść za mną, a zobaczysz to własnemi oczyma.
Książę postępował zwolna za człowiekiem, który mu wrażał jakąś zabobonną grozę, na podobieństwo istoty nadprzyrodzonej, i wszedł nareszcie do ubieralni. Pokój szczelnie ze wszech stron był zamknięty.
— Cóż więc! wołał książę niecierpliwy.
— Racz zatrzymać się, miłościwy panie.
Sarranti zbliżył się do zwierciadła, oświecił ramę, na cisnął ukryty w zagłębieniu guzik, i w tej chwili cały czworobok ściany wraz z przymocowaną do niej konsolą i mnóstwem ułożonych na niej fraszek, obrócił się na zawiasach i odsłonił schody. Książę, zaciekawiony, podszedł do otworu i zawołał:
— O! cóż to ma znaczyć?
— Znaczy to, iż w dniach zamieszkania w Schönbrunie, 1809 roku, cesarz Napoleon znudzony ciągłem przebieganiem wzdłuż salonów i odpowiadaniem na uśmiechy pochlebców, tłoczących się w przedpokoju, pragnąc dniem czy nocą, rano czy wieczorem, nawiedzać pyszne miejscowe ogrody, urządzić kazał te drzwi skryte i schody, których ostatni stopień ginie w kwiaciarni osłonionej zielenią, pustej, zapomnianej. A ponieważ całego urządzenia dopełnili oficerowie inżynierji, niczyja, prócz cesarskiej noga nie przestąpiła tej kryjówki, prawdopodobnem jest, iż pozostała odtąd nieznaną, i chyba cień Napoleona zbliża się tą drogą, ażeby towarzyszyć wam w ciemności.
— Lecz w takim razie, rzekł książę zachwycony, w takim razie... Nie śmiał dokończyć zdania...
— W takim razie przejście zaprowadzone tu przez ojca, w dwadzieścia jeden lat później będzie mogło służyć synowi.
— A mnie nie było jeszcze na świecie, kiedy je urządzano!
— Bóg, mości książę, wzrokiem swoim sięga nawet w próżnię, a wyroki jego pisane są wcześniej w księdze przeznaczeń ludzkich. Kiedy jednak stają się widzialnemi, iść za niemi trzeba.
Książę uścisnął rękę Sarrantiego.
— Jakąbądź miała być wola Boża co do mnie, rzekł, nie sprzeciwię jej się z pewnością, przyrzekam ci panie.
Sarranti zamknął drzwi tajemne i wrócił do sypialni, przepuściwszy księcia naprzód.
— A teraz, odezwał się młodzieniec, kiedy zdołałem uspokoić już wzruszenie, mów pan, słucham. I położywszy dłoń na ramieniu Korsykanina, dodał: Proszę nie żałować czasu, nie spieszyć się z opowiadaniem, gdyż ważną jest rzeczą, ażebym poznał dokładnie wszelkie szczegóły sprawy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.