Mohikanowie paryscy/Tom VI/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom VI Cały tekst |
Indeks stron |
Powieściopisarz zdolny i pragnący zaoszczędzać wrażenia, przeskoczyłby przez ten rozdział i od cwału konia unoszącego swego pana ku Wiedniowi, przeszedłby natychmiast do zjawienia się pana Sarrantego, ale na dzisiaj niech nam będzie wolno być powieściopisarzem nieudolnym.
Powiedzieliśmy, że historja ta, jest historją, którą opowiadamy w gronie trzech lub czterech tysięcy zaufanych przyjaciół; pozwalamy więc sobie kierować się fantazją, a nie cyrklem, pewni będąc, że słuchają nas z pobłażaniem i lubią nas nawet z wadami.
Co chcecie! Nie mamy odwagi opuścić tak tych dwojga dzieci, które zmuszeni będziemy porzucić w kilku rozdziałach, może na zawsze.
Wyobraźcie sobie najwdzięczniejszą z póz, jaką przypisujecie dwom młodym Grekom, dwom pięknym Weronkom, dwom czarującym kreolom z wyspy francuzkiej, a nie będziecie mieć bardziej zachwycającego obrazu nad ten, który nam przedstawią dwaj bohaterowie tego opowiadania, w chwili, gdy wrócimy do sypialnego pokoju księcia Reichstadt.
Po drugi raz młodzieniec stracił siły z wysiłku moralnego; odwaga rasowa odbiegła, pozostał chłopiec nieśmiały i chorowity. Leżał na poduszkach sofy, a blada jego głowa spoczywała na kolanach Rozeny.
Siedząc na otomanie, oburącz, jakby naszyjnikiem, obejmowała szyję księcia; różowe i giętkie jej palce krzyżowały się na szyi kochanka, a lekko przechylając mu głowę w tył, patrzyła czarnemi aksamitnemi oczyma w lazurowe oczy księcia.
Ileż to razy, czując bezwładność mego pióra w oddaniu tego, co widziałem tak jasno w zwierciadle mojej wyobraźni, ileż to razy żałowałem, że zamiast bezwładnego pióra, którem próbowałem pisać, nie miałem w ręku pędzla Tyejana lub Albana! Lecz cóż począć!
Dziecię, znużone wzniesieniem się chwilowem na szczyt energji męża, dziecię, stało się znowu dziecięciem. Rozena pojęła tę niemoc i pieściła księcia z czułością matki, a raczej starszej siostry.
Daruj czytelniku, iż nie możemy wstrzymać się od powtórzenia, jak cudownym był obraz tej twarzy zniewieściałej może nieco, ale słodkiej, łagodnej, uśmiechniętej, z nawpół rozwartemi ustami, zębami jak perły, zwróconej ku zachwycającej istocie, która dla opuszczonego, potrójne w sercu żywiła uczucie: pobłażanie siostry, poświęcenie matki i tkliwość kobiety.
Niejednokrotnie w czarnych godzinach smutku i samotności, uspokajała go w ten sposób, kołysząc i usypiając pod błogiem wrażeniem pieszczot, całusów i piosnek; płacząc, pocieszając i śmiejąc się z nim razem; gotowa zostać gdyby tego żądał, gotowa nawet umrzeć, jeśliby to było jego pragnieniem! Troskliwość jej dla tego dziecka dochodziła najwyższej, nieograniczonej potęgi; Rozena szczyciła się nim i uwielbiała zarazem.
Zdawało się, iż młody człowiek był istotą należącą do niej bezpodzielnie, że nikt więcej nie mógł rościć sobie praw żadnych do niego. Odczuwała ona jego cierpienia, jego życie i łączyła z własną osobistością.
Taka to troskliwość, starania i uprzedzanie pragnień w myśli, spojrzeniu i całem zachowaniu się ukochanej,, dały zapomnieć księciu o trzech bolesnych miesiącach złoconej niewoli, a więzienie jego, zmienione w Eden przez Rozenę, stało się przybytkiem nadziemskich rozkoszy, z jakiego uciec aniby pomyślał.
Ale zaczarowana ta siedziba podobną była niestety, do wyspy pływającej Latony; zdawała się spoczywać na kotwicy jak okręt, który w każdej chwili, czy z powodu liny zerwanej gniewnym podmuchem woli Bożej, czy też przeciętej rękoma ludzi, mógł być zapędzonym łatwo w żądz ambitnych krainę, którą skryć właśnie usiłowano przed wzrokiem księcia.
W owym to właśnie czasie młody orlik czując wyrastające mu skrzydła, pragnął rozwinąć je, ulecieć w przestworza. Lecz pragnienia swobody zapalające niekiedy serce mężczyzny, znikały szybko pod tchnieniem kapryśnych pożądań dziecka, i, jak kiedy był młodszym, porzucał książki dla przyjrzenia się pochodowi wojska, tak w latach dojrzalszych zatracał wszelkie wspomnienia dumy i żądz politycznych w obec przeczystych idei, ustrojonych w kwiaty, w obec świetlanych korowodów własnych zachwytów miłosnych.
Lecz w chwilach podobnego upadku, książę znajdował bodziec podniecający siłę woli jego w tej młodej dziewczynie, której nie wpuszczonoby może do tajemnych komnat, gdyby wiedziano, że rad jej słuchać będzie. Otóż, zamiast wywarcia wrogiego wpływu na przyszłość jego pełną burz piorunowych, zarówno jak promiennego światła, stała się ona sprzymierzeńcem; zamiast walczyć przeciw nieszczęśliwemu, stanęła z nim razem w obronie praw jego; zamiast zniżyć księcia do własnego poziomu, starała się podnieść do jego wysokości.
Dotychczas jednak, namiętna, kochająca, była raczej oddźwiękiem jego marzeń, aniżeli ogniskiem rozgrzewającem, wieżą płomienną kierującą zbłąkanego w pustyni; wiodła bój uparty, ale bez siły, bez woli, bez celu, a walki te z apatją księcia, rozpoczęte prośbami, zachętą i pochwałą, kończyły się zawsze pocałunkami.
Tego jedynie wieczoru pismo generała indyjskiego przeistoczyło ją i zauważyć można było wpływ, jaki wywarło na postanowienie księcia.
Jednak młody człowiek zdziwiony sam, że tak łatwo usłuchał rady, zaczął się niepokoić. Po raz to pierwszy wobec tysiącznych przełożeń tego rodzaju, jakich był przedmiotem, po raz pierwszy bez upoważnienia Metternicha, bez zgody dziada swego Franciszka, odważył się przypuścić do siebie człowieka nieznajomego, towarzysza ojca swego i rzeczywiście, nie byłby zdobył się nigdy na podobną zuchwałość, gdyby nie miał obok siebie młodej dziewczyny, która go podnieciła, utrzymała w postanowieniu i doprowadziła sprawę do skutku nawet materjalnie, dając znak schadzki jutrzejszej, czego on nie uczyniłby był w żadnym razie.
Wszelkie trudności podobnego przedsięwzięcia stawały mu teraz w umyśle, a jakąkolwiek byłaby zręczność, jakakolwiek odwaga i poświęcenie dwóch tych ludzi, nie mógł książę ani Rozena wspomnieć bez drżenia, że nazajutrz, o tej godzinie, zamiast miłosnego szczebiotu, rozprawiać będą o ucieczce, spiskowaniu i walkach ztąd płynących.
To też wśród ciszy zalegającej komnatę i spokoju dwojga kochanków, których wziąć można było za grupę marmurową, młody książę, chwilami drżał całem ciałem i spuszczał w dół głowę.
Rozena pytała go wtedy:
— O czem tak myślisz, książę?
Lecz on milczał, jak gdyby go własne myśli przerażały. W końcu, na jedno z takich pytań, odpowiedział:
— O czem marzę, Rozeno? o szaleństwie dwóch tych ludzi.
— O szaleństwie? sądziłabym raczej, iż rozważasz w ciszy ich poświęcenie.
— Jeżeli nazywam ich poświęcenie szaleństwem, Rozeno, wyłącznie to stosuję do owego niemożebnego zamiaru, jakim jest dostanie się do nas.
— Nic nie jest trudnem dla ludzi posiadających silną wolę. Czyż nie czytaliśmy oboje dziejów pewnego więźnia francuza, nazwiskiem Latude, który po trzykroć wydobywał się: dwa razy z Bastylji, a raz z Vincennes.
— Tak jest, słyszałaś być może o więźniu uciekającym z pod zamknięcia, ale nigdy o przyjacielu, któryby tam wszedł dobrowolnie.
— Lecz oni dostaną się do ciebie, książę.
— Być może; jednak spostrzegą ich i zatrzymają. Nie przypuściłabyś nigdy, jak ściśle, a niewidzialnie strzeżony jestem!
— Oni wiedzą o tem, ponieważ ostrzegają, abyś książę nie zwierzał się przed nikim.
— Jeśli zapragnę odbyć przejażdżkę po Dunaju, znajdzie się zawsze rybak naprawiający swe sieci o sto kroków od miejsca, w którem siadam na statek; łódź jego w tym samym czasie wyrusza na fale, a ma on minę obojętną, chociaż nie traci mnie z oczu na chwilę, zdaje się nie znać mnie, a jednak gdy się zbliżę do niego i przemówię, pomrukuje wyrazy „Jaśnie oświecony książę i Wasza wysokość“.
— Czy sądzisz, książę, że nie wiem o tem?
— Jeżeli udam się na łowy i zapuszczę daleko w ściganiu jelenia; jeżeli przez nieuwagę lub umyślnie skryję się pod sklepienia niezmiernych borów naszych, pod osłonę drzew olbrzymich i uważając się za odosobnionego, w dali od spojrzeń oddycham prawdziwą swobodą, nie jak książę, lecz jak powszedni śmiertelnik, słyszę zaraz w oddaleniu kroków pięćdziesięciu, śpiewkę drwala wiążącego chrust szeleszczący. Drwal ów oczekuje tu na mnie, jeden z końców sznura tego człowieka owija się wkoło mojego obuwia i spostrzegam dopiero smutną omyłkę, spostrzegam, iż drzewa nie dają cieniu, że las nie jest w stanie dostarczyć schronienia samotnikowi.
— Nie powiadasz mi wasza książęca mość nic nowego w tym względzie.
— Gdy podczas zachwycających nocy letnich, duszę się w tych komnatach przysłoniętych grubemi obiciami i kiedy powezmę chęć zagłębienia się w owym parku, którego oświeżone trawniki rozścielają się przed zachwyconemi oczyma mojemi, spotykam natychmiast jakiegoś pokojowca zapóźnionego, dalej zaś wartownika oddającego mi honory. Wtedy, znudzony tem, że jestem zawsze i wszędzie księciem tylko, zarówno w ciemności jak w świetle słonecznem, rzucam się naprzód, opuszczam ścieżki i zagłębiam się w labiryncie zieleni... Czy sądzisz, Rozeno, że sam znajduję się w tej kryjówce? Nie! sroga pomyłka: słyszę po za sobą trzeszczenie gałęzi, widzę podwajający się naraz pień drzewa, cień, który zbliża się... Takim samym tu jestem niewolnikiem jak i we własnem mieszkaniu, tylko, że moja cela więzienna, zamiast dwudziestu kroków średnicy, wynosi trzy mile obwodu; nie ma zakratowanego okna, ale mur w swoim obrębie.
— Niestety! wszystko, co słyszę od ciebie książę, to samo ogół powtarza, lecz gdzież byłaby zasługa owych śmiałków starających się spełnić dzieło uwolnienia, gdyby sprawa ta nie przedstawiała trudności prawie niepokonanych?
— Porzucą oni swe zamysły, Rozeno, odezwał się młodzieniec, kryjąc uczucie nadziei pod cieniem zwątpienia.
— Panie, jak prawdą jest, że zmarszczyłeś czoło kiedy pierwszy raz zjawiłam się w twoim gabinecie, tak też uważam za rzecz niewątpliwą to, że nie z przekonania, lecz z powodu skrytej obawy mówisz w ten sposób.
— Czyż cię kiedy źle przyjąłem?
— O! cóż za złośliwy wyraz twarzy miałeś książę wówczas!
— Smutny tylko byłem, Rozeno.
— Powiedz raczej, zazdrosny!
— Niech i tak będzie!
— Fi! jaka to szkaradna rzecz, zazdrość. Pozostaw ją książętom austryjackiego domu, a ponieważ jesteś Francuzem, kochaj tak, jak kochają we Francji.
— A zatem wiesz, Rozeno, jaką bywa miłość w moim kraju?
— Nie, lecz słyszałam, że w ojczyźnie twojej objaw zazdrości jest najwyższą zniewagą, jaką tylko kobiecie wyrządzić można.
— Jest w tem nieco prawdy, ale nie odnoszącej się w tym razie do ciebie, gdyż nie jesteś ani Francuzką, ani Austrjaczką, Włoszką, Hiszpanką, ani Angielką, chociaż posiadasz co najmniej jeden z owych darów, jakiego Bóg udzielił potrosze każdemu z tych ubłogosławionyeh krajów... O! mówił dalej książę, obejmując ją ramieniem i zbliżając płonące usta do jej twarzy, jakże ty jesteś piękna, Rozeno, i jak matka twoja gorąco kochać cię musiała.
— Najświętsza Panno! krzyknęła nagle dziewczyna, spojrzawszy na zegar, czwarta minęła!... Bądź zdrów, żegnam cię, mój książę!
— Już?
— Jakto, czy za prędko?
— Tak, pozostaje nam jeszcze trzy godziny nocy.
— A kiedyż spać będziesz, panie? kiedy użyjesz spoczynku tak bardzo ci potrzebnego? Najpierw oświadczyć ci muszę rzecz pewną, a mianowicie, że jeśli nie otrzymam pozwolenia do odejścia, nie powrócę jutro.
— Mylisz się, Rozeno, chciałaś powiedzieć zapewne: tego wieczora.
— Jutro, panie! Dziś wieczorem przyjmować będziesz u siebie pana Sarranti, nie wolno ci zapomnieć o tem.
— Istotnie, lecz gdyby wypadkiem nie przybył?
— Wiedziałabym, ponieważ o południowej godzinie czekam na odwiedziny generała.
— Lecz jakże doszłoby to do mojej wiadomości?
— Napisałabym księciu.
Młodzieniec pobladł.
— A gdzież jest posłaniec, któremu ośmieliłabyś się powierzyć list taki?
Dziewczę zadumało się przez chwilę.
— Nie znam ani jednego, dodał książę.
— Ale ja znam, odpowiedziała Rozena.
— Któż to?
— Pójdź ze mną panie!
Wzięła księcia pod rękę i zawiodła go do maleńkiego buduaru, który sąsiadował z sypialnią. Był to pokój mający od ośmiu do dziesięciu stóp kwadratowych, zwrócony ku południowi, pełen doniczek z kwiatami i krzewów, z oknami zaopatrzonemi w kraty zamykające się na noc. Ptactwo najwyszukańszych gatunków, czerwone, niebieskie, zielone, srebrzyste i złotawe, spało tu pomiędzy zielenią. W pośrodku małego pokoiku, a raczej klatki olbrzymiej, ustawiono rodzaj domku z różanego drzewa, z daszkiem mającym kształt chińskiej pagody; był to kiosk dla gołębi.
Za zbliżeniem się młodej pary, na szmer jej kroków jeden z gołąbków ocknął się, zabłysło w cieniu złote jego oko, a dziób różowy wyjrzał przez maleńki otwór w drzwiczkach. Był to piękny okaz gatunku pocztowych gołębi. Zaczął rozpatrywać przybyłych, a badanie to zadowolnić go musiało, bo zagruchotał, jak gdyby chciał powiedzieć: „Zbliżcie się przyjaciele moi, Franciszku i Rozeno, znajomość nasza dalekich sięga czasów, wiem przeto, że niezdolni jesteście uczynić mi krzywdy“.
— Cóż więc? pytał książę dziewczyny.
— Jakto? Wasza wysokość nie domyśla się jeszcze, ca za posłańca mam na pogotowiu?
— O! widzę teraz.
— Czy nie obawiasz się, książę, zdrady z jego strony?
— Rozeno, ty jesteś wieszczką, czarodziejką.
Książę roztworzył drzwiczki gołębnika, wsunął rękę i zdjął z grządki gołębia, który powitał ich gruchaniem.
— Pójdź, mój śliczny posłańcze! rzekł całując go, nie gruchaj tak żałośnie; gniazdko twoje opuścisz na kilka zaledwie godzin, kiedy ja chętnie porzuciłbym moje na zawsze, ażeby prześnić całą wieczność w tem, w jakiem znajdziesz się za chwilę mój pieszczochu.
Mówiąc to, podał gołębia dziewczęciu, ucałowawszy powtórnie czarną opaskę, jaką przyroda otoczyła szyję ptaka.
Rozena wzięła go w rękę, okryła pocałowaniami toż samo miejsce i odsłoniwszy szybko płaszczyk, ukryła gołębia na piersi.
Trzeba już było rozstać się.
Postanowiono, iż gołąb przyniesie odpowiedź między dwunastą a pierwszą w południe, w tym więc czasie książę będzie oczekiwał w oknie powrotu skrzydlatego posłańca o czarnym naszyjniku.
Następnie zakochani rozłączyli się: Rozena wymogła na księciu przysięgę, że nie będzie wyczekiwał jej na balkonie, on zaś otrzymał uroczyste przyrzeczenie, że dziewczę odwiedzi go przyszłej nocy i nieopuści do rana.