Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Bywajcie zdrowi!

Dwaj ludzie pozostali na ulicy z pistoletami, kiedy pan Jackal, obwijając rękę w podwójny sznur okręcony koło casse-teta, popychał gwałtownie drzwi i wchodził pierwszy.
Dwaj z pochodniami poszli za nim, a reszta gromady wkroczyła w porządku, jaki wskazaliśmy.
Komnata, do której weszli tak od razu, była rodzajem przedpokoju trzy lub cztery metry długa, a sześć stóp szeroka. Przedpokój ten, a raczej korytarz, cały wybielony wapnem, prowadził do drzwi dębowych, tak grubych i mocnych, że trzy uderzenia, jakie wymierzył pan Jackal, zaledwie tyle odbrzmiały, co na granitowej ścianie.
To też naczelnik policji niejako tylko dla zadość uczynienia wykonał potrójną formułę, po której wykonaniu, usiłował wstrząsnąć drzwiami, ale napróżno; drzwi były głuche, nieme, nieczułe; rzekłbyś drzwi prowadzące do piekieł.
— Daremnie, rzekł pan Jackal, trzebaby taranów Duiliusza, lub katapult Goldfryda de Bouillon! Gdzie są wytrychy, Brin-d’Acier?
Zbliżył się wezwany i wręczył panu Jackalowi pęk kluczy i haczyków, ale drzwi nie dały się otworzyć, tak, jak nie dały się wyłamać. Oczywiście były z wewnątrz zatarasowane.
Przez chwilę pan Jackal mniemał, że to nie były drzwi, i że artysta jaki z wielkim talentem, w przystępie fantazji wymalował poprostu dębowe drzwi na ścianie.
— Zapalić wszystkie pochodnie! rzekł.
Zapalono: nie, były to rzeczywiście drzwi.
Inny byłby wykrzyknął lub skrzywił się na ten zawód, albo przynajmniej podrapał się po nosie. Ale wązkie wargi pana Jackala ani drgnęły, płowe jego oko nie zmieniło wyrazu; twarz jego, przeciwnie, wyrażała najswobodniejszy spokój.
Klucze i wytrychy oddał on Brin-d’Acierowi, z prawej kieszeni kamizelki wydobył tabakierkę, wziął szczyptę tabaki, którą zdawał się rozcierać i rafinować między wielkim i wskazującym palcem; potem, zaniósłszy do nosa, wciągnął z rozkoszą.
W samym środku tego zajęcia, przerwał mu okrzyk zdający się wychodzić od samych szczytów domu, oraz dziwny łoskot, który rozległ się z drugiej strony zatarasowanych drzwi. Było to jakby upadnięcie ciała z piątego piętra, i zarazem stuk czaszki rozbijającej się o kamień... Potem nic! żadnego dźwięku; milczenie przerażające, cisza śmierci...
— Do djabła! mruknął pan Jackal, na ten raz ze skrzywieniem trudnem do zrozumienia, tak było ono złożonem, to jest wyrażającem pomieszanie, przykrość, litość, niesmak i zdziwienie; do djabła! powtórzył na dwa lub trzy różne tony.
— Cóż to takiego? zapytał siniejąc czuły Avoine, który studjował oblicze zwierzchnika, ale zrozumieć go nie mógł.
— To, odpowiedział pan Jackal, że biedny chłopiec prawdopodobnie zabił się...
— Kto się zabił? zapytał Avoine zezując wewnątrz.
— Kto? A jużciż nie kto inny, tylko Volauvent! odrzekl inspektor.
— Volauvent zabity?... szepnęli chórem alguazyle.
— Domyślam się tego z przerażeniem.
— A dlaczego Volauvent miałby się zabić?
— Nasamprzód jego to zdaje mi się głos poznałem w tym okrzyku, któryśmy słyszeli, a jeżeli spadł z wysokości jakich sześćdziesięciu stóp, jak przypuszczam, to można stawić sześćdziesiąt na sto, że zabił się na miejscu, albo że zastaniemy go blizkim śmierci.
Złowroga cisza, jaka zaległa po upadku, nastąpiła też po słowach pana Jackala; potem usłyszano szelest innego upadku, ale lżejszego: rzekłbyś, że ktoś zeskoczył równemi nogami z wysokości pierwszego piętra na podłogę sali. Takie przynajmniej było zdanie pana Jackala, który mimo protestacji Avoina, obstawał przy tem zdaniu, jak się pokaże, dziwnie trafnem.
W pięć sekund potem usłyszano za drzwiami cichy głos.
— Czy to pan, panie Jackal?
— Tak... Czy to ty Carmagnole?
— Ja. — Czy możesz nam otworzyć?
— Zdaje mi się. Tylko, że ciemno jak w piecu: zapalę światło.
— Zapal. A masz wytrychy?
— Ja nigdy nie chodzę bez mego oręża, panie Jackal.
Usłyszano chrobotanie w zamku, ale drzwi zdawały się podwajać opór.
— I cóż? zapytał pan Jackal.
— Zaraz, już mam, rzekł Carmagnole. Nasamprzód są dwa zamki. Wyciągnął oba zamki. A przytem zapora... A! do licha: Zapora zamknięta na kłódkę!
— Czy masz piłkę?
— Nie.
— Podsunę ci ją pod drzwi.
Pan Jackal przesunął pod drzwiami piłeczkę cienką, jak papier.
Słychać było przez minutę szelest stali trącej żelazo. Potem Carmagnole zawołał:
— Już! Następnie zapora ciężko opadła na płyty.
— Ależ! rzekł Carmagnole usuwając się, by przepuścić zwierzchnika, trafiliśmy nareszcie do końca, tylko, niech djabli wezmą, nie bez trudu!
Przy świetle ślepej latarki Carmagnola i dwóch pochodni, pan Jackal rzucił bystrem okiem po wnętrzu sali.
Była pusta; tylko na środku leżała jakaś masa bez kształtu i ruchu. Policjant potrząsnął głową w znaczeniu: „A co, nie mówiłem?“
— A, tak! odezwał się Carmagnole, pan patrzysz...
— Tak... To on, nieprawdaż?
— Poznałem go po krzyku, dlatego się też pospieszyłem... „Słyszysz, powiedziałem do Barbetty, oto Volauvent powiada nam dobranoc!“
— I nie żyje?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— Wdowie jego wyjednamy dwieście franków dożywocia, odezwał się uroczyście pan Jackal. Teraz wróćmy do rzeczy: zbadać grunt.
Agenci, na czele mając pana Jackala, weszli do komnaty, a raczej do sali zasługującej na opis szczegółowy.
Wyobraźmy sobie ogromną rotundę zbudowaną przez całą szerokość i wysokość domu, czyli trzymającą sześćdziesiąt stóp średnicy na sześćdziesiąt stóp wyniesienia, jak to nader trafnie osądził pan Jackal, według łoskotu sprawionego upadkiem ciała Volauventa. Była ona wyłożona płytami marmurowemi, a ściany miała poprostu wybielone wapnem, wznosiła się od powały, aż do dachu zbudowanego w kształcie kopuły, a oświecona jednem dwuskrzydłowem oknem. Bezpośrednio też pod tem oknem leżał na płytach trup Volauventa. Z drugiej strony, z tej, która dotykała mieszkania Barbetty, ściana wyłamana była na wysokości dwunastu do piętnastu stóp. Stara kobieta, ze świecą w ręku, ciekawie zaglądała w otwór żegnając się bez końca.
Wnętrze sali było zgoła nagie: żadnego śladu mieszkańców, ani sprzętu. Wyglądało to na zwalisko jakiejś cyklopowej budowli, niegdyś zamieszkałe przez tytanów.
Pan Jackal obszedł salę dokoła, a dopełniając tego, uczuł pot zranionej miłości własnej występujący mu na czoło. Był oczywiście zmistyfikowany. Obejrzał się, spojrzał na górę i na dół; u stropu nie było nic prócz okna, którem wpadł Volauvent; na ścianach nic prócz otworu, którym wskoczył Carmagnole. Sprawdziwszy ten punkt główny, przystąpił do rzeczy podrzędnej, to jest do trupa Volauventa, który, jak mówiliśmy, leżał pod oknem, grzęznąc w bagnisku krwi, z członkami rozleciałem!, z czaszką otwartą.
— Nieszczęśliwy! wyrzekł pan Jackal, nietyle przez litość, ile dla wypowiedzenia w jakiej bądź formie mowy pogrzebowej nad rycerzem poległym na polu chwały.
— Ale jak to sobie wytłómaczyć, zapytał Avoine, i jaką myśl miał Volauvent, żeby skoczyć z wysokości sześćdziesięciu stóp?
Pan Jackal zżymnął ramionami, nie odpowiadając Avoinowi, ale Carmagnole zabierając głos, którym wzgardził jego zwierzchnik:
— Jaką myśl? rzeki. Jasna rzecz, że Volauvent nie miał myśli wcale: sądził, że z dachu skoczy na strych, a tymczasem skoczył na samą ziemię... Nie ja to dopuściłbym się takiego głupstwa!
— A ty jakżeś zrobił? zapytał pan Jackal; bo spodziewam się, że nie byłeś tak głupi, ażeby robić to, co robi Barbetta w tej chwili, to jest nie zaglądałeś ze świecą wprzód nimeś skoczył.
— Jeszczeby też!
— Słucham cię tedy, rzekł pan Jackal, który nie słuchał wcale, ale rad był zawód swój ukryć pod osłoną natężonej uwagi.
— Przecież to panu inspektorowi wiadomo, że my wszyscy jesteśmy mniej więcej rybakami albo majtkami na wybrzeżach morza śródziemnego.
— Cóż dalej? zagadnął pan Jackal zerkając oczyma na wszystkie strony i dozwalając paplać podwładnemu jedynie dla zyskania na czasie.
— Cóż my tedy czynimy, mówił dalej Carmagnole, jeżeli mamy załowić lub bezpiecznie zawinąć do brzegu? Oto mierzymy dno. Cóżem ja zrobił? Spuściłem nitkę z ołowiem, a zobaczywszy wszystkiego trzy sążnie próżni i zaraz płyty, skoczyłem zgiąwszy kolana, bom się ocierał przede i o gimnastykę z jednym przyjacielem, który był pompierem.
— Mój kochany Carmagnole, oświadczył pan Jackal, jakkolwiek tęgi z ciebie może być rybak, wszystko mi się zdaje, że na ten raz odejdziemy bez najmniejszej płotki!
— Rzeczywiście, odparł Carmagnole, chciałbym wiedzieć, co się stało z temi sześćdziesięcioma drabami, którzy weszli tu w naszych oczach.
— Wszakżeśmy ich doskonale widzieli, nieprawdaż? zapytał pan Jackal.
— Ależ!...
— Więc co? rozwiali się, frunęli, znikli!... Bywajcie nam zdrowi! sprawa załatwiona.
— Ho! ho! zawołał Carmagnole, sześćdziesięciu ludzi nie znikną tak, jak pierścionek, albo zegarek, chybaby djabła rogatego zjedli.
— Zatem zjedli, rzekł pan Jackal, i znikli.
— Ja wiem, że ta psiawiara kopuła wygląda na kubek kuglarski; ależ sześćdziesięciu ludzi... Tu chyba być musi podwójne dno!
— Gdzie oni mogą być, panie Jackal? zapytał Avoine swego zwierzchnika, ufny w jego przenikliwość nieomylną.
Ale na ten raz pan Jackal zgubił zupełnie trop.
— Widzisz przecie, mazgaju, odparł, że kiedy nie mogę tej rzeczy wytłómaczyć samemu sobie, to nie będę łamał głowy, żeby ją tobie tłómaczyć. Potem odwracając się do towarzyszów. I cóż wy na mnie tak głupio wytrzeszczacie oczy? zawołał. Wypróbujcie ściany kijami, końcem szpady, kolbą od pistoletów!
Kijami, szpadami i pistoletami spełniono natychmiast rozkaz, zaczęto zacięcie w mur uderzać. Ale mur w ten sposób zapytywany odpowiedział głosem głuchym, lecz nie pustym, jak spodziewał się może pan Jackal.
— Nie ma co mówić, moje dzieci, rzeki, mamy do czynienia z przebieglejszymi od nas.
— Czyli, jak to pospolicie mówią, tamci wystrychnęli nas na dudków, dodał Carmagnole.
— Spróbujmy raz jeszcze przejść się z pochodniami.
Według rozkazu pana Jackala, oświecili pochód; on szedł na ostatku ze swoim casse-tetem.
Ktoby wszedł w tej chwili i zobaczył, jak ci ludzie zawzięcie czepiają się murów, mógłby ich niezawodnie wziąć za warjatów.
Ściany wszędzie milczały; od ścian przystąpili do płyt i na nich odbyli takież samo młotkowanie, jak na ścianach. Napróżno: nie było czuć najmniejszej próżni, najmniejszej widać szparki, Po godzinie tej daremnej pracy, trzeba było zaniechać jej tak, jak poprzedniej, i uderzać się po czole, by zeń wydobyć coś użyteczniejszego, niż to, co wydobyto ze ścian i posadzki.
Urządzili więc wielką naradę, ale ponieważ z poprzednio zasiągniętych wiadomości wiedziano, że dom ten jest bez piwnic, i że składa się tylko z przedpokoju i sali, wszyscy agenci dali za wygranę, oświadczając poprostu, że w tem jest jakaś tajemnica lub czarnoksięztwo, które próżno byłoby odgadywać.
Jeden tylko pan Jackal nie dał za wygranę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.