Mohikanowie paryscy/Tom VII/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Przez pola.

Byłoby nam bardzo przyjemnie opowiedzieć rozmowę Salvatora, konduktora i psa; opowiadanie tej rozmowy okazałoby raz jeszcze czytelnikowi powszechną wziętość Salvatora, ale będziemy mieli tyle sposobności wystawić świetne przymioty naszego bohatera, że na teraz pominiemy szczegóły.
Stanęli w Juvisy około dziesiątej wieczór.
Salvator wyskoczył z budy, Roland za nim.
— Czy pan tu zostanie na noc? zapytał konduktor.
— Prawdopodobnie, mój przyjacielu.
— Czy mam czekać?
— A sam jak długo myślisz zostać?
— Zobaczę... Gdybym miał nadzieję, że pana odwiozę, to czekałbym do czwartej zrana.
— Jeżeli poprzestaniesz na tej samej kwocie z powrotem...
— O! wiesz przecie, panie Salvatorze, że jabym cię odwiózł choćby dlatego, iżby mieć przyjemność wyświadczyć ci przysługę.
— Więc zgoda, poczekaj do czwartej; a czy powrócę; czy nie, masz tu dziesięć franków za drogę z powrotem.
— Ale przepraszam, bo gdybym pana nie odwiózł...
— To pięć franków weźmiesz sobie za poczekanie.
— Niech będzie jak pan sobie życzy! a na dodatek wypiję za zdrowie wasze, panie Salvatorze.
Salvator skinął głową i poszedł wązkim przesmykiem prowadzącym na równinę, zawoławszy psa. Roland, czy Brezyl, jakkolwiek go nazywać będziemy, było to zwierzę nadzwyczaj pojętne. Od chwili wyjazdu zdawało się, że zrozumiał dokąd idą, a nawet w jakim celu idą. To też Salvator dał mu się niejako prowadzić.
W pięć minut stanął u krynic Cour-de-France.
Salvator szedł ciągle za nim.
Roland puścił się polem w poprzek i prowadził do rowu, na którym przed siedmiu laty Salvator znalazł go ranionym, oblanym krwią, z kulą w boku. Przybywszy tam, pies przypadł do ziemi i wydał głuchy jęk, jak gdyby chciał powiedzieć: „Przypominam sobie ranę moją,“ potem wstał i polizał rękę Salvatora, jakby chciał powiedzieć: „Przypominam sobie mojego zbawcę“.
Rów, który Roland poznał jako swoje łoże boleści, znajduje się między dwoma miasteczkami, Viry i Savigny.
Przyprowadzony tam przez swego towarzysza Salvator:
— A! to tu, odezwał się, mój dobry psie?
— Tu, odpowiedział Brezyl, wydając jęk.
— Aleśmy przyszli nie dlatego tylko, ażeby rozpoznać miejsce, wszak prawda, mój biedny Brezylu?
Pies podniósł głowę, spojrzał na pana; oczy jego błysnęły w nocy jak dwa żarzące węgle i rzucił się naprzód.
— Tak, tak, wyrzekł Salvator, zrozumiałeś, mój dzielny towarzyszu. A! wieluż to ludzi, co gardzą tobą jak bydlęciem, nie mają twojej pojętności! Pójdź, albo raczej, pójdźmy... Idę za tobą.
Brezyl zdawał się z radością oddalać od rowu. Czyżby zwierz, na podobieństwo człowieka, uczucie minionej boleści przechowywał w głębi pamięci?
Dosyć, że szedł ze czterysta do pięciuset kroków po drodze Juvisy; potem przybywszy pod małą chatkę, zatrzymał się i wietrzył ziemię naokoło siebie.
Koło chatki tej szła ścieżka prowadząca do mostu. Roland zdawał się namyślać.
— Szukaj, Roland, szukaj! rzekł Salvator.
Roland zatrzymał się, jakby zniechęcony.
— Dalej, Brezylu, mówił Salvator, dalej, mój poczciwy psie!...
Imię Brezyl zdawało się dodawać mu zachęty.
— Szukaj! mówił dalej Salvator, szukaj!
— Za chwilę, panie, zdawał się odpowiadać pies, i ja muszę przypomnieć sobie.
Salvator zbliżył się z czułemi słowy, pieszcząc go głosem i ręką.
Ale Brezyl, jako pies zatopiony w wielkiej myśli i pojmujący ważność swego kroku, zdawał się obojętny na pieszczoty, które zazwyczaj tak go uszczęśliwiały.
Nieraz podniósł głowę, spojrzał na Salvatora i zdawał się mówić:
— Trafiłem, panie.
— Idź, mój dobry Brezylu! idź! rzekł Salvator.
Pies odbiegł od chaty i spiesznie sunął po ścieżce prowadzącej do mostku, o którym mówiliśmy. Jest-to mostek na dwóch arkadach, zowiący się „Godeau“. Salvator szedł za nim z szybkością myśliwca, który czuje psa swego na tropie.
Przeszedłszy most, pies zapuścił się w aleję jabłoniową, która była podówczas w kwiecie. Mrok zakrywał te piękne drzewa osypane różowym śniegiem, ale powietrze przejęte było wonią.
Salvator poszedł za Brezylem po tej wonnej drodze, zielonej i świeżej.
Brezyl szedł prędko, nie zatrzymując się ani sekundy, nie patrząc za siebie. Czuł, zdawało się, pana idącego za sobą.
Prawda, że idąc za nim, Salvator mówił z cicha, ale tym samym głosem ostrym, który tak dzielnie podnieca poszukiwania psów:
— Szukaj, Brezyl, szukaj!
Pies szedł nieustannie.
W tej chwili wyjaśniło się niebo. Księżyc wyszedł z głębokiego oceanu czarnych chmur; przybyli pod sztachety parku.
Wtedy, rzecz dziwna! W chwili ukazania się księżyca, który szedł i wysoko zaciągał na niebie, pies obrócił się, spojrzał na niebo i zawył żałośnie.
Trzeba było mieć spokój duszy Salvatora, ażeby nie uczuć dreszczu zgrozy pośród tej milczącej nocy, w chwili, gdy księżyc każdemu przedmiotowi nadaje pozór fantastyczny, a dokoła niesłychać nic, jeno odległe naszczekiwanie psów czuwających przy chatach wiejskich i szelest liści suchych, trącających się wzajem z łoskotem podobnym do szkieletów, któremi wiatr porusza na szubienicach. Salvator zrozumiał myśl psa.
— Tak, rzekł, mój dobry Brezylu, tak, to w podobnej nocy, nieprawdaż, opuściłeś ten dom... Szukaj, Brezylu! szukaj! my pracujemy dla twej młodej pani.
Pies stał nieruchomy przed bramą.
— Tak, widzę, rzeki Salvator, za temi sztachetami był dom, w którym wychowywałeś się z twoją młodą panią, nieprawdaż?
Pies zdawał się rozumieć.
Chodził wzdłuż sztachet, to z prawej strony na lewą, to z lewej na prawą, głośno zamiatając ogonem i szeleszcząc po sztachetach.
— Dalej, Brezylu! nie możemy tu całą noc siedzieć. Czy nie ma innego wejścia? Szukaj, mój dobry psie, szukaj!
Wtedy Brezyl, zdawało się, powziął jakieś postanowienie. Poznawał sam niejako, że z tej strony wejście było niepodobne. Szedł więc wzdłuż muru ze sto pięćdziesiąt kroków, potem zatrzymał się i stanął, pysk opierając o kamień.
— O! o! rzekł Salvator, zdaje mi się, że tu musi coś być.
Zbliżył się do muru, spojrzał z uwagą i mimo drgania gałęzi drzewa, które stało między nim i księżycem, zobaczył na szarem tle muru zarysowującą się przestrzeń świeższego tynku, na cztery lub pięć stóp obwodu.
— Dobrze, Brezylu! dobrze! rzekł, powiadasz, że tu był wyłom i dziwisz się, że go już nie ma, że zamurowany. Wyskoczyłeś tym wyłomem, sądziłeś, że tak samo wrócisz, ale właściciel zrobił porządek. Wszak tak?
Pies patrzył na Salvatora jak gdyby chciał mu powiedzieć:
— Tak, to prawda. Ale cóż teraz zrobimy?
— Rzeczywiście, co zrobimy? powtórzył Salvator. Niedość, że nie posiadam żadnego narzędzia do przebicia muru, ale jeszcze oskarżonoby mnie o włamanie i skazano na pięć lat do ciężkich robót, czego ty zapewne nie życzysz sobie, Brezylu... A jednak, mój dobry przyjacielu, jam równie ciekawy jak i ty zwiedzić ten park, bo sam nie wiem dlaczego, ale wyobrażam sobie, że on zamyka jakąś ważną tajemnicę.
Pomruk Rolanda, a raczej Brezyla zdawał się potwierdzać te słowa.
— A więc dobrze, Brezylu, i owszem, rzekł Salvator, bawiąc się jako artysta i obserwator niecierpliwością psa, dalej! znajdź sposób, skoro się gniewasz. Czekam, mój dobry Brezylu, czekam.
Brezyl, zdało się, nie tracił ani jednego wyrazu z tego, co pan mówił. To też nie mogąc sam jeden zastosować środka, poprzestał na wskazaniu go. Oparł się na tylnych łapach i rzucił z taką siłą, że przedniemi dostał się do wierzchu muru.
— Mądry ty jesteś, kochany Brezylu i masz zupełną słuszność. Nie potrzeba przebijać muru, przez który można przejść. To już nie będzie włamanie się, ale przejście. Przejdźmy, dobry psie, przejdźmy! Ruszaj naprzód; jesteś u siebie, jak mi się przynajmniej zdaje; podejmuj mnie jako gościa. Dalej, hop!
I dwoma ramionami, których widzieliśmy już raz jak użył względem Bartłomieja Lelong, zwanego Jan Byk, dwoma temi ramionami o stalowych mięśniach, podniósł psa do poziomu muru z taką łatwością, jak margrabina lub księżna podnosi do ust swych szpica, służącego jej do rozmaitych pieszczot.
Pies tak podniesiony, dotykał dwiema łapami grzbietu muru, ale do skoku potrzeba mu było punktu oparcia.
Salvator zgiął się w pałąk, głową oparł o mur, tylne łapy psa wsparł na swych łopatkach i trzymając Brezyla w równowadze na tej podstawie, która zdawała się granitową karjatydą:
— Hop! Brezyl! zawołał.
Brezyl skoczył.
— A teraz ja...
I silnie umocowawszy strzelbę na ramieniu, skokiem dosięgnął do szczytu muru, zwiesił się na nim rękami, potem z pomocą pięści i kolan, z łatwością wskazującą nawyknienie do ćwiczeń gimnastycznych, siadł na murze, jak na koniu.
Siedząc tak, usłyszał tentent konia i spostrzegł chyżo zbliżającego się jeźdźca owiniętego płaszczem.
Jeździec pędził tą samą drogą, idącą wzdłuż muru.
Salvator śpiesznie rzucił się całem ciałem w park, podtrzymywany dziwną siłą rąk, głowa tylko wystawała za mur.
Drzewo rzucało na niego cień i bez zwrócenia szczególnej uwagi, zasłaniało go przed wzrokiem jeźdźca.
W chwili gdy jeździec o cztery kroki przesuwał się przed Salvatorem, księżyc błysnął całem światłem tak, że Salvator mógł rozpoznać rysy młodzieńca około trzydziestoletniego.
Rysy jego musiały przejąć Salvatora wielkiem zdziwieniem, gdyż obliczonym ruchem rąk i kolan rzucił się w tył i puszczając się szczytu, padł obok Brezyla, mówiąc:
— Loredan de Valgeneuse!
Następnie, po chwili milczenia i nieruchomości, której Brezyl zdawał się nic nie rozumieć:
— Po co u djabła, dodał, przyjechał tu mój kochany kuzynek?

Koniec tomu siódmego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.