Mohikanowie paryscy/Tom VIII/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom VIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
Szczątek.

Po półgodzinnej rozmowie o ostatnich chwilach Kolombana, hrabia de Penhoel zostawił księdza, ażeby wypoczął.
Nazajutrz ksiądz Dominik bojąc się by zamiast pociechy nie sprawić nieszczęśliwemu ojcu boleści widokiem swoim, oświadczył hrabiemu, że wyjeżdża.
— Jak wola twoja ojcze, odpowiedział hrabia, tyle już zrobiłeś dla mnie, zże o więcej prosić cię nie śmiem... Jeżeli jednak nic pilnego nie powołuje cię do Paryża, to zostań u mnie jeszcze choć kilka dni; obecność przyjaciela mojego syna, smutku mojego nie powiększy, nawet ulgę przynieść może, jeżeli to możebne.
— Pozostanę, odrzekł mnich, tak długo, jak pan hrabia życzyć sobie będzie.
Przebyli z sobą miesiąc cały, rozmawiając o Kolombanie, spędzając dnie na chodzeniu po nad morzem i na rozmyślaniu o tym, którego już nie mieli ujrzeć na tej ziemi.
Z rana hrabia przychodził do księdza, podawał mu rękę w milczeniu, siadał na wielkiej rzeźbionej ławie dębowej i długą, wyschłą ręką wskazywał fale wznoszące się na niezmiernym oceanie.
— Tu on siadał, mówił z cicha biedny ojciec, dręczony ciągle jedną myślą, z tego miejsca wzrok jego zanurzał się w horyzont bezmierny. Patrz ojcze, oto jego książki prawnicze, lekarskie, przyrodnicze... Oto strzelba jego, florety... fortepian i ulubieni poeci starożytni. Patrząc na ten pokój, zdaje się, że on wejdzie, uśmiechnie się do nas i zacznie rozmawiać.
Hrabia spuszczał głowę i mówił dalej do siebie:
— Ostatniej nocy, którą tu spędził, było to przed burzą, a upał duszący nie dał mi wysiedzieć w moim pokoju; smutno mi było, przeczucia złowrogie mnie opadały. W jego pokoju świeciło się, więc zdziwiony że nie śpi jeszcze o trzeciej rano, poszedłem do niego. Czy wiesz księże czem był zajęty? Oto studjował język hebrajski. Szczególna to była organizacja; inteligencja wyższa... On pragnął wszystko umieć, zgłębić wszystko! To nie miłość ojcowska mnie zaślepia, spytaj księże nauczycieli, kolegów jego, wszystkich tych co go znali... I oto kilka funtów węgla, trochę dymu i czadu, zabiło człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga! Czyż to nie wygląda na pośmiewisko?...
Dominik powstał i w milczeniu podał hrabiemu rękę.
— O czem rozmawialiście z sobą, jak byliście razem? zapytał ojciec nieszczęśliwy.
— O Bogu i o tobie panie.
— O mnie?
— On cię tak kochał!
— O! kochał więcej kobietę niż mnie, skoro miłość dla ojca nie przeszkodziła mu umrzeć dla tej kobiety.
Potem zaczął jak gdyby odpowiadając na własne myśli:
— Tak, musi to być równowaga w naturze. Wszak Bóg rzekł do kobiety: „Opuścisz ojca i matkę, a pójdziesz za mężem“. On też opuścił nas i poszedł za kobietą w tę nieznaną krainę, którą śmiercią zowiemy...
— Spotkacie się tam kiedyś, panie hrabio.
— Czy tak myślisz ojcze? zapytał hrabia patrząc bystro na Dominika.
— Spodziewam się tego, panie! odpowiedział mnich.
— Wszak odpuściłeś mu grzech samobójstwa?
— Z głębi serca, panie.
— Ze względu na innych ojców, odpuszczenie twoje przeraża mnie księże. Jakaż to straszna zachęta, jeżeli uniewinniać będziemy samobójstwo!...
— O panie hrabio, śmierć twego syna to nie samobójstwo, to męczeństwo... Ktokolwiek rzuca się w przepaść dla ocalenia bliźniego, kraju, społeczeństwa, ja go rozgrzeszam. Syn twój panie hrabio padł ofiarą zdrady; ten, który mienił się jego przyjacielem oszukał go haniebnie... Gdyby prawo karało kłamstwo, śmierć nie byłaby ucieczką ludzi uczciwych.
— Dziękuję ci ojcze, za te słowa, rzekł hrabia, dają mi one nadzieję, że połączę się z moim Kolombanem w wieczności; pójdźmy go odwiedzić, dodał wstając.
Gdy przyszli nad mogiłę, Dominik zauważył, że leży wprost okna hrabiego i że umyślnie wybrał on to miejsce.
Usiedli na skale, z której wydrążenia czerpali wodę do poświęcenia trumny.
Nastała chwila milczenia.
— A więc, odezwał się hrabia, jak gdyby wiążąc rozmowę przerwaną, wierzysz księże w życie przyszłe?
Mnich urwał gałązkę dębu, uszczknął z niej pączek zupełnie martwy i wewnątrz tegoż pokazał hrabiemu zarodek przyszłego pączka.
— Rozumiem, rzekł hrabia, śmierć nawet sama posiada zarodek życia; ależ pokazujesz mi śmierć jednoroczną, sen prawie tylko... zima nie jest śmiercią natury, to tylko jej sen...
— Bo drzewo wegetuje, nie żyje, odpowiedział Dominik. Drzewo nie posiada duszy...
Hrabia nic nie odpowiedział.
Z pokoju Kolombana wziął jeden tom pism Szekspira, otworzył go tutaj, natrafił na ustęp z króla Lira i czytał głośno:
„Ten, czyją duszę szarpie boleść wielka, nieczułym się staje na małe dolegliwości.
„Kiedy cię zwierz dziki goni, uciekasz, lecz jeżeli w ucieczce trafisz na morze wzburzone, wtedy odwracasz się od morza i stajesz na wprost zwierzęcia.
„Gdy zaś dusza jest spokojną, wtedy ciało czulszem się na ból staje“.
W tej chwili zerwał się wiatr silny, zachodni, mroził prawie wyrazy na ustach rozmawiających.
Ksiądz Dominik prosił hrabiego żeby wrócił do zamku. Ale hrabia chciał niejako dać dowód, że w wielkich cierpieniach duszy ciało nie jest wrażeniom dostępne; siedział więc nieruchomy czytając dalej głosem dźwięcznym.
Siedząc nad brzegiem rozhukanego morza, sędziwy hrabia podobny był do zbolałego króla Lira. Srebrzyste włosy, wiatrem targane, uzupełniały to podobieństwo, tylko król Lir opłakiwał niewdzięczność córek, a hrabia śmierć syna...
Hrabia doczytał do bolesnych skarg i do tego strasznego przekleństwa, które Eschyl angielski kładzie w usta ojca Goneryli, Regany i Kordelii:
„Dmijcie wichry!... lećcie z łańcuchów!
„Burze, rozwińcie całą swą wściekłość!
„Katarakty, uragany, nawałnice, lejcie na ziemię mroźne potoki!
„Pochłońcie w nurtach swych wierzchołki naszych wież i dzwonnic!
„Błyskawice siarczyste, prędkie jak myśl, spalcie me białe włosy!
„Gromie nieubłagany, który wstrząsasz osią świata, zgnieć ziemię! rozprosz rdzeń przyrody! wyniszcz wszystkie nasienie, z którego powstaje człowiek niewdzięczny!
„Wyczerpcie pioruny swe burze; wyczerpcie potoki deszczu i płomienia wiatry, gromy i nawałnice; wy nie jesteście mojemi dziećmi, ja was o niewdzięczność nie oskarżam, wyście mi nie winne posłuszeństwa!
„Zwalcie więc na mnie do woli, wszystkie szały swych okrutnych igrzysk: oto ja wasz niewolnik, uległy, biedny i słaby starzec, uginający się pod ciężarem niemocy i wzgardy, a jednak mam prawo nazwać was niecnemi sługami, was, co z wysokości niebios sprzymierzacie się z niewdzięcznemi dziećmi, by mi wojnę wypowiedzieć, was co za cel swych pocisków wybieracie głowę sędziwą, okrytą białemi włosy!“
Oblicze i ruchy hrabiego de Penhoel, przedstawiały iście króla Lira. Tak samo wyrywał sobie włosy, a wicher niosąc je po nad ocean, czynił je podobnemi do płatków śniegu wirujących w powietrzu.
Innych dni, kiedy mgła poranna, lub burza nocna, niedostępną czyniły ścieżkę po nad morze, lub zimne deszcze marcowe padały z ołowianego nieba, hrabia i Dominik szli albo na platformę, gdzie jak widzieliśmy starzec oczekiwał na zwłoki syna, albo do najwyższej komnaty w baszcie, która podczas wojen służyła do pomieszczenia straży zamkowej.
Tam, jak niegdyś Prjam patrzący z wyżyn wieżyc trojańskich na zwłoki syna siedmkroć razy wleczone około grobu Patrokla, przyzywał swego syna i przytaczał żale, jakie boski Homer kładzie w usta sędziwego króla:
„Wielki Prjam wszedł nie będąc spostrzeżonym i zbliżywszy się do Achillesa, rękami objął kolana króla, całował jego ręce zabójcze, te ręce, które tylu synów mu zabiły...
„Achilles zdziwił się spostrzegłszy Prjama, który wyglądał niby bożek, a obecni niemniej zdziwieni, patrzyli po sobie.
„Wtedy Prjam błagalnie przemówił w te słowa:
— „Boski Achillesie, wspomnij na swego rodzica; on w równym jest wieku ze mną i stoi na śmiertelnym progu starości.
„Może źli sąsiedzi go uciskają, a on nie ma nikogo, coby bronił go od wojny i śmierci. Lecz słysząc o tobie i wiedząc że żyjesz, cieszy się w sercu i ma ciągłą nadzieję, że swego ukochanego syna zobaczy gdy z Troi powróci.
„Ale ja najnieszczęśliwszy, miałem tylu dzielnych synów w Troi, a żaden mi już z nich nie pozostał.
„Liczyłem ich pięćdziesięciu, kiedy przybyli Achaje: dziewiętnastu wyszło z łona jednej matki, resztę porodziły inne kobiety w mych domach.
„Gwałtowny Ares połamał im kolana a tego, który jedyny już pozostał przy mnie, bronił grodu i nas, zabiłeś ty ostatecznie, gdy walczył za ojczyznę... biedny mój Hektor.
„I ja oto teraz przychodzę na statki Achajów, by go wykupić od ciebie, i przynoszę okup niezmierny.
„Uczcij bogi Achillesie, i zlituj się nademną a pomnąc na własnego ojca, pomnij, że ja daleko nieszczęśliwszy, bo wycierpiałem to, czego dotąd żaden człowiek nie wycierpiał na ziemi: oto wyciągnąłem rękę do człowieka, który zabił mi syna“.
Innego znów dnia dziesiąta pieśń Danta przyszła na myśl biednemu ojcu. Widział on tam żałosną postać starego Cavalcanti; ten cień ojcowski, który przy boku Danta upatruje syna swojego. I w oryginale powtarzał stary hrabia piękne wiersze wygnańca florenckiego.
„Wtedy ze strony gdzie grób był odkryty, ukazała się głowa ze mgły, jak cień tylko, i spojrzała naokoło szukając kogoś... a gdy nie znalazła rzekła do mnie we łzach cała:
„Moc geniuszu otworzyła ci to czarne więzienie. Gdzie jest mój syn, czemu nie widzę go przy twoim boku?
„A ja mu na to:
— „Ja nie przychodzę tu mocą własną. Mędrzec, który mną kieruje, stoi tam przy nas!... Może twój syn zanadto lekceważył tego wzniosłego mistrza.
„Słowa i rodzaj męczarni wyjawiły mi imię tego cienia. Odpowiedź też moja była jasną.
„Ale cień podnosząc się nagle:
— „Jako ty powiedziałeś: „lekceważył?“ rzekł. Czy on już przestał oddychać, a miłe światło słońca już oczu jego nie rozwesela?
„A gdym ja opóźniał się z odpowiedzią zapadł w trumnę i już się nie ukazał więcej“.
A nieszczęśliwy ojciec, który znał co to boleść, potrząsał głową i mówił:
— Ten cierpiał więcej, bo cierpiał po cichu i bez skargi.
Jednakże, powoli kapłan niby ojciec dzieckiem kierujący, kierował boleścią starca po drodze rezygnacji.
Nadeszła połowa marca, i pewnego rana ksiądz Dominik pierwszy zjawił się u hrabiego. Trzymał on w ręku list a czoło miał razem radosne i spokojne.
— Panie hrabio, rzekł, dopóki nie wzywano mnie usilnie do Paryża, bawiłem u ciebie, lecz dziś muszę cię opuścić.
— Koniecznie? zapytał starzec.
— Oto list od mojego ojca, zawiadamiający, że przybywa do Paryża; a ja od ośmiu lat nie widziałem ojca!
— Szczęśliwy twój ojciec Dominiku, że ma takiego syna! Jedź mój przyjacielu, nie zatrzymuję cię.
Ale mnich, rozważając podług daty listu, oświadczył hrabiemu, że wyjedzie dopiero jutro z rana.
Dzień ten przeszedł tak jak poprzednie, tylko jeszcze smutniej.
Ostatni wieczór przepędził w pokoju Kolombana.
Hrabia nalegał na Dominika, ażeby powrócił jak tylko nic go już nie będzie zatrzymywać w Paryżu. Dominik przystał z całego serca. Obiecał nadto, że będzie często pisywał, co wielką mogło przynieść ulgę starcowi.
Długo w noc rozmawiali nie troszcząc się o późną godzinę.
Dominik po raz dziesiąty opowiadał hrabiemu szczegóły z życia syna, nie pomijając najdrobniejszych wypadków, lecz doszedłszy do głównego powodu śmierci Kolombana, zatrzymał się.
— Mów dalej! rzekł hrabia.
Ale mówić nieszczęsnemu ojcu o kobiecie, która sprowadziła śmierć jego syna, było to coś takiego, do czego potąd Dominik bał się przystąpić; gdyby nawet ojciec wymagał koniecznie, byłby to jednak ciężki obowiązek do spełnienia.
Nic więc dziwnego, że słowa zamierały na ustach księdza Dominika.
— Mów dalej przyjacielu, powtórzył hrabia.
— Chcesz panie hrabio, abym o niej mówił?
— Tak, chcę wiedzieć jaką on kobietę pokochał.
— Zacna i szlachetna dopóki żył Kolomban, męczennica od czasu jego śmierci.
— Czy znałeś ją?
— Tak jak Kolombana.
Dominik opowiedział hrabiemu wszystko o Karmelicie, od pożycia jej z matką, aż do straszliwej katastrofy.
Hrabia wysłuchał opowiadania, nieruchomy, z oczami w jeden punkt utkwionemi. Chwilami cicha łza spływała po jego twarzy. A kiedy ksiądz skończył mówić:
— Byliby szczęśliwi, rzekł, przy mnie, w starej baszcie Penhoelu! I ja byłbym szczęśliwy przy nich...
— Panie hrabio, podjął Dominik, widząc starca usposobienie, czy nie mógłbym zawieźć Karmelicie przebaczenia od ojca Kolombana?
Hrabia zadrżał i zdawał się wahać przez chwilę. Potem z nieopisanym akcentem prośby w głosie:
— Niech Bóg przebaczy Karmelicie, wyrzekł, jak ja jej przebaczam...
I wzniósł ręce do nieba. Wstał i krokiem pewnym poszedł do biurka.
Jedna lampa tylko paliła się w pokoju, hrabia przez chwilę szukał kluczyka, potem wyjął z szuflady pakiecik owinięty w papier. Zbliżył się do księdza, który rękę mu podał.
— Dziękuję hrabio, rzekł, za przebaczenie udzielone nieszczęśliwej.
— Nie dosyć przebaczyć, odpowiedział starzec, ale ja z przerażeniem myślę, co to za nieszczęście dla niej, że go przeżyła. Ilekroć modlić się będę za „niego“, pomodlę się i za nią... A jako uznanie dla kobiety, którą mój syn wybrał, posyłam jej jedyny skarb jaki posiadam, pierścień jasnych włosów, ręką matki jego ucięty.
Przy tych słowach rozwinął pakiet i na papierze napisał te słowa:
„Przebaczenie i błogosławieństwo kobiecie, którą mój Kolomban ukochał.

Hrabia na Penhoelu“.

Potem włosy podniósł do ust, całował długo z czułością, następnie zawinął je i podał księdzu.
Ksiądz Dominik płakał nie starając się nawet łez ukryć. Podziwiał on wielkość tego ojca, który odzierał się z najdroższej pamiątki na rzecz kobiety, co spowodowała śmierć jego syna.
Nazajutrz zwiedziwszy grób Kolombana o wschodzie słońca, pożegnał hrabiego.
Nie przewidywał, że nie ujrzy już hrabiego na tym świecie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.