Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XI Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz o siódmej rano Salvator pukał już do drzwi Petrusa.
Młody malarz spał jeszcze, kołysany marzeniem zakochanego. Wyskoczył z łóżka, otworzył, przyjął Salvatora z otwartemi rękami, lecz z na pół zamkniętemi oczyma.
— Co się stało? zapytał.
— Przychodzę, rzekł Salvator, żądać od ciebie przysługi.
— Mów przyjacielu, tylko niech ta przysługa nie będzie małą. Wiesz, że szukam sposobności rzucenia się w ogień dla ciebie.
— Nie wątpiłem nigdy o tobie Petrusie. Otóż chodzi o to: miałem paszport swój własny, który dałem Dominikowi idącemu do Włoch przed miesiącem. Obecnie z powodu bardzo ważnego Justyn wyjeżdża...
— Wyjeżdża?
— Tej, albo przyszłej nocy.
— Czy przytrafiło mu się jakie nieszczęście.
— Przeciwnie, lecz musi wyjechać w tajemnicy, podobnie jak Dominik, musi wyjechać pod obcem nazwiskiem. Zaledwie parę lat między wami różnicy, rysopis wasz podobny... Czy możesz dać paszport Justynowi?
— Niestety, drogi Salvatorze, paszport mój do Włoch od roku już wyszedł!
— Do licha! rzekł Salvator, Justyn nie może przecie żądać paszportu w policji, to by na niego uwagę zwróciło.
— Pójdę do Jana Roberta, lecz on wyższy o głowę od Justyna.
— Poczekajno, czy Justynowi wszystko jedno gdzie wyjedzie?
— Wszystko jedno, aby tylko z Francji wyjechał.
— Dam ci więc paszport Ludowika.
— Zkąd go posiadasz?
— Ludowik jeździł na kilka dni do Holandji i powrócił onegdaj; pożyczyłem mu walizki podróżnej i zostawił w niej swój paszport w kieszonce.
— Doskonale.
— Masz zatem co chciałeś, pożegnaj Justyna odemnie i życz mu szczęśliwej podróży.
Młodzi ludzie ścisnęli się za ręce i rozstali.
Salvator wyszedł od Petrusa udał się w okolice rogatki d’Enfer i poszukał dom znanego kołodzieja.
Zastał go przed drzwiami i trącił z lekka w ramię. Kołodziej odwrócił się, poznał młodego człowieka i powitał ukłonem przyjaznym.
— Mam z tobą do pomówienia, rzekł Salvator.
— Do usług twoich panie Salvatorze. Czy będziesz łaskaw wejść do mnie?
Przeszli przez sklep na podwórze, prosto pod wystawę gdzie stał powóz podróżny. Salvator wskazał na niego i rzekł:
— Otóż tego szukałem.
— Doskonały powóz panie Salvatorze, tanio sprzedam.
— A czy mocny.
— Możesz pan świat cały objechać i powróci bez wypadku, panie Salvatorze, a potem jeszcze odkupię go od pana.
Niesłuchając pochwał oddawanych powozowi, Salvator ujął go za dyszel, wyciągnął na środek podwórza i obejrzawszy okiem znawcy, znalazł prawie odpowiednim i kupił zaraz za sześćset franków.
Potem poszedł na ulicę Bourbe i zatrzymał się u progu drzwi domu, naprzeciw szpitala miejskiego.
Mieszkał tam Jan Byk, cieśla, i panna Fifina, jego kochanka i pani w całem znaczeniu tego wyrazu.
Nie potrzeba było pytać odźwiernego czy cieśla jest u siebie, gdyż zaledwie Salvator wszedł na schody, gdy usłyszał głos wskazujący, że Toussaint ochrzciwszy cieślę imieniem Jana Byka, nie zminął się z prawdą.
Ostre wykrzykniki panny Fifiny tworzyły duet z pomrukiwaniem Jana.
Wszedłszy na czwarte piętro, Salvator zastał drzwi mieszkania szanownej pary otwarte; była to zwykła ostrożność panny Fifiny, aby sobie odwrót zapewnić.
Jan Byk i Fifina stali naprzeciw siebie; ona blada jak śmierć, z włosem rozwianym groziła mu pięścią, on zaś czerwony jak piwonja darł włosy z głowy.
— A nieszczęsny! wyła panna Fifina, bydlę głupie, więc sądziłeś, że mała jest twoją córką?
— Fifino! ryczał Jan Byk, czy chcesz, żebym cię zamordował?
— Otóż nie twoją jest, tylko jego.
— Fifino! czy chcesz, żebym was oboje wpakował w stępę i stłukł na pieprz!
— Ty, rzekła Fifina, ty! ty! ty!... I za każdem słowem postępowała krok naprzód, podczas gdy Jan Byk w tył się cofał. Ty? rzekła nakoniec, chwytając go za brodę i trzęsąc nim jak drzewem okrytem owocem; ty wielki tchórzu! dotknij mnie tylko!
Jan Byk podniósł rękę, lecz opuścił ją natychmiast.
— Co się tu dzieje? zapytał ostro Salvator.
Na dźwięk tego głosu panna Fifina zaczerwieniła się, puściła brodę cieśli i obracając się, rzekła:
— Co się dzieje? W porę przyszedłeś panie Salvatorze!... bo ten potwór chciał mnie właśnie po swojemu potraktować.
Jan Byk uwierzył prawie, że to on chciał bić pannę Fifinę.
— Można mi przebaczyć, panie Salvatorze, ona mnie o wściekłość przyprawia!
— Lepiej, że na tym świecie pokutę odbędziesz.
— Panie Salvatorze, ona powiada, że dziecko, które jest moim portretem, nie jest mojem własnem.
— Więc dla czego jej wierzysz, kiedy jest twoim portretem?
— Gdybym jej wierzył, wziąłbym dziecko za nogi i o mur głowę roztrzaskał.
— Słyszysz, panie Salvatorze.
Salvator słyszał, lecz znał prawdziwą wartość gróźb Jana Byka.
— Ile razy przyjdę, rzekł, zawsze zastaję was w kłótni. Źle skończysz panno Fifino...
— Postanowiłam go porzucić, przerwała dziewczyna.
— Nie opuścisz mnie! krzyknął Jan Byk. Gdziekolwiek byś poszła, znajdę cię i uduszę.
— Cicho bądź, Barthelemy, odezwał się Salvator łagodnie. Fifina pomimo tego co mówi, kocha cię jednak... Następnie zwracając się surowo do dziewczyny: Kocha cię, powinna kochać czyż nie jesteś ojcem jej dziecka?
Fifina opuściła głowę z pokorą i głosem nagle zmienionym rzekła:
— Z pewnością kocham go; choć mnie tak bije...
Jan Byk poczuł nagle przypływ czułości.
— Prawda Fifino, masz rację, jestem bydlę nieokrzesane... Lecz dla czego mówisz mi o nim? A wreszcie co to znaczy dla kobiety parę kułaków mniej lub więcej?
— No! rzekł Salvator, pogódźcie się i mówmy o czem innem.
— Dobrze, odezwała się Fifina, przez ten czas zejdę na dół i mleka przyniosę.
— Wypijesz z nami kawę, panie Salvatorze?
— Dziękuję, już piłem, odparł Salvator.
Panna Fifina uczyniła grymas, mający oznaczać „szkoda“ poczem pobiegła na dół śpiewając.
— Wyborna dziewczyna, odezwał się Jan Byk, patrząc za nią z miłością.
— Teraz porozumiejmy się, Barthelemy Belong, zaczął Salvator.
— Wiesz pan, że należę do ciebie duszą i ciałem! odrzekł cieśla.
— Wiem o tem, zacny przyjacielu. Otóż potrzebuję cię dziś wieczorem.
— Dziś, jutro i zawsze na pańskie rozkazy, panie Salvatorze...
— Lecz to, czego wymagam, może cię na parę dni a nawet na tydzień zatrzymać po za Paryżem.
— Nic nie szkodzi, zrobię dziś wszystko, co miałem zrobić jutro i pójdę za panem, choćby przyszło w ogień się rzucić.
— Dziękuję, Barthelemy i przyjmuję.
— Co trzeba zrobić.
— Udasz się dziś wieczór do Chatillon.
— O której godzinie?
— O dziewiątej.
— Będę, panie Salvatorze.
— Będziesz czekał na mnie, lecz nie wolno ci pić ani kropli.
— Przysięgam, że nie skosztuję nawet.
— Przyprowadzisz z sobą Toussaint-Louvertura.
— Dobrze, panie Salvatorze.
— Do widzenia zatem wieczorem!
— Do widzenia, panie Salvatorze.
Salvator uścisnął rękę cieśli i wyszedł.
W kwadrans pukał do drzwi Justyna. Celestyna mu otworzyła.
— Dzień dobry siostro! rzekł wesoło.
— Dzień dobry, odparła Celestyna.
— Cicho! rzekł Salvator, kładąc palec na ustach; zdaje mi się, że dobrą przyniosłem wiadomość dla naszego Justyna.
— Jak zawsze, dodała Celestyna.
— Co takiego? pytał Justyn, nadbiegając. Mów, mów prędzej przyjacielu.
— Justynie, rzekł Salvator, jeśliby ci powiedziano: „Od dziś Mina będzie wolną, będzie niezależną. Mina może da ciebie należeć, lecz trzeba wszystko porzucić, rodzinę, przyjaciół, ojczyznę!’“ jeśliby ci tak powiedziano, co byś odpowiedział?
— Nic, przyjacielu, tylko skonałbym z radości.
— Źle byś wybrał chwilę... Lecz mówmy dalej. A gdyby jeszcze dodano: „Mina będzie wolną, to prawda, lecz pod warunkiem, że w tej chwili wyjedziesz, nie okazując żalu, nie obejrzawszy się po za siebie.“
Biedny Justyn opuścił głowę i odrzekł ze smutkiem:
— Wiesz dobrze, że ja nie mogę odjechać!...
— A gdyby się znalazł sposób pogodzenia wszystkiego?
— O Boże! wykrzyknął Justyn, wznosząc ręce do nieba.
— Jakie jest najgorętsze życzenie matki twojej i siostry?
— Powrócić do swej wioski, żyć tam i umierać.
— Od jutra zatem mogą to zrobić.
— Salvatorze drogi, co mówisz?
— Mówię, że jest zapewne obok fermy dawnej waszej, domek z ogródkiem do kupienia. Powiedz tylko, ile może kosztować?
— Trzy, do czterech tysięcy franków.
Salvator wyjął z kieszeni cztery bilety bankowe.
— Oto są cztery tysiące franków.
Justyn patrzył, dysząc ciężko.
— Ile potrzeba by żyć dostatnio w takim domku?
— O mój drogi, przy oszczędności mojej siostry, pięćset franków rocznie byłoby dostateczne.
— Matka twoja jest kaleką, siostra słabego zdrowia, dajmy zatem tysiąc franków, zamiast pięćset.
— Ależ to by był zbytek!
— Oto masz dziesięć tysięcy franków, rzekł Salvator, wyjmując dziesięć banknotów, wystarczy na dziesięć lat.
— Przyjacielu jedyny! zawołał Justyn, chwytając rękę Salvatora.
— Dodajmy tysiąc franków na zagospodarowanie, ciągnął Salvator, będzie razem piętnaście tysięcy. A teraz przejdźmy do ciebie.
— Jakto do mnie?
— Ponieważ załatwiliśmy sprawę z matką twoją. Otóż kochany Justynie, dziś w nocy Minę wykradamy, jeżeli tylko ty nie masz nic przeciwko temu...
— Ja miałbym oponować?... Tylko gdzież Minę uprowadzę?
— Do Holandji.
— Do Holandji?
— Gdzie zamieszkacie rok, dwa lata, dziesięć jeżeli wypadnie, aż do czasu nim będziecie mogli do Francji powrócić.
— Lecz ażeby mieszkać w Holandji, potrzeba mieć pieniądze!
— Naturalnie mój przyjacielu; dla tego też obrachujemy ile na to potrzeba.
— Rachuj sam Salvatorze, bo nie wiem już co mówię i nie wiem nawet co ty mówisz.
— No! bądź mężczyzną Justynie, silnym o tyle w szczęściu, ile nim byłeś w nieszczęściu.
Justyn uspokoił się wysiłkiem woli, spojrzał prosto w oczy Salvatora i rzekł:
— Mów przyjacielu.
— Pomyśl ile potrzebowałbyś, ażeby wyżywić się z Miną za granicą?
— Mina przecież nie jest moją żoną, nie mogę zatem, żyć z nią razem...
— Najzacniejszy Justynie, rzekł Salvator z jasnym uśmiechem. Prawda, nie możesz żyć z Miną, dopóki ni& będzie żoną twoją, a to stać się może dopiero, gdy odnajdziemy jej ojca, a on da swoje przyzwolenie.
— A jeśli go nigdy nie odnajdziemy?
— Nie trzeba wątpić o miłosierdziu Bożem.
— Może nie żyje?
— Wtedy skonstatujemy śmierć, a Mina niezależna, będzie twoją żoną. Lecz powróćmy do tego, co nas obecnie najwięcej interesuje, Mina nie mogąc zostać twoją żoną, zanim się czegoś pewnego o swym ojcu dowie, musi być oddaną na pensję.
— O! przyjacielu, wspomnij pensjonat w Wersalu.
— Za granicą będzie inaczej, a zresztą urządzisz się w ten sposób, ażeby ją codzień odwiedzać, i żeby okna twego mieszkania, były naprzeciw jej okien.
— Rozumiem, że przy takich ostrożnościach...
— Ile trzeba na utrzymanie Miny i opłatę pensjonatu?
— Sądzę, że w Holandji co najmniej tysiąc franków opłaty... i pięćset franków dla niej osobiście.
— Przypuśćmy, że dla niej także tysiąc, to razem dwa tysiące. Pięciu lat potrzebuje Mina do pełnoletności: masz tu dziesięć tysięcy franków.
— Nie pojmuję...
— Nie potrzebujesz pojmować na szczęście... Teraz pomówimy o tobie. Ile potrzebujesz na rok?
— Ja!... nic nie potrzebuję... będę dawał lekcje muzyki i francuskiego.
— Nie można liczyć na lekcje, zatem tysiąc dwieście franków rocznie, a co ci zostanie, ubogim rozdasz, tych nigdzie nie brakuje. Oto masz siedm tysięcy dwieście franków.
— Kto daje te pieniądze?
— Opatrzność, o której przed chwilą wątpiłeś przyjacielu, mówiąc, że Mina ojca nie odnajdzie.
— O jakże ci dziękuję!
— Nie mnie to trzeba dziękować Justynie: wiesz, że ubogi jestem.
— Więc to od nieznajomego pochodzi?
— Niezupełnie.
— Czyż mogę tak przyjąć trzydzieści tysięcy franków.
— Możesz, ponieważ ja ci to mówię.
— Przebacz! zawołał Justyn, ściskając rękę przyjaciela.
— Zatem tej nocy...
— Tej nocy? zapytał Justyn.
— Tak, tej nocy porywamy Minę i wyjeżdżacie!
— O Salvatorze! o bracie! wołał Justyn.
Biedny nauczyciel złożył ręce i patrzył w Salvatora jak w bóstwo. Nareszcie z przerażeniem zapytał:
— A paszport?
— Niech cię głowa nie boli; oto jest paszport Ludowika. Jesteście jednego wzrostu i macie jeden kolor włosów nie masz zatem przyczyny obawiać się czegokolwiek.
— Więc tylko o powóz się postaram.
— Powóz zaprzężony będzie oczekiwał na ciebie u rogatki Croulebarbe.
— O wszystkiem więc pomyślałeś? Tak mi się zdaje, rzekł z uśmiechem Salvator.
— Oprócz o moich małych uczniach, powiedział Justyn z rodzajem wyrzutu.
W tej chwili ktoś trzy razy zapukał do drzwi.
— Zdaje mi się mój drogi, że ten co puka przynosi odpowiedź na twoje pytanie.
Justyn otworzył, i wykrzyknął z radości, ponieważ był to pan Miller, który przyszedł ze zwykłą poranną wizytą.
Opowiedziano mu o wszystkiem, a gdy pan Miller wyraził już swoje zadowolenie z tego co słyszał, Salvator dodał:
— Jedna tylko rzecz zachmurza szczęście Justyna drogi panie Millerze.
— Co takiego panie Salvatorze?
— Martwi się nieborak, kto go zastąpi przy jego małych uczniach.
— A czy to mnie nie ma? rzekł poprostu pan Miller.
— Czy nie mówiłem kochany Justynie, że idzie odpowiedź dla ciebie?
Justyn ucałował z wdzięcznością ręce pana Millera.
Ułożono, że pan Miller natychmiast zajmie się uczniami, ze względu na stan umysłu Justyna.
Podczas wakacyj uprzedzą rodziców, że dawny nauczyciel nie powróci, żeby zatem starali się o innego.
Salvator odszedł, zostawiając Millerowi staranie o szkole a Justynowi swobodę przygotowania pani Corby i Celestyny do zmian, jakie się gotowały; potem pobiegł szybko na ulicę św. Jakóba a o dziewiątej, leżał już rozciągnięty na swoich noszach pod jasnem słońcem poranku.
Salvator, jak widzimy, dobrze dzień rozpoczął; dowiemy się w rozdziale następnym, jak go zakończy.