Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XI Cały tekst |
Indeks stron |
Salvator zawiesił opowiadanie.
— Przepraszam, może wydam się gadułą; ale życie moje jest wypadkiem tak ważnym w twojej doli, kochany kuzynie, że każdy szczegół w tej stanowczej chwili powinien być dla ciebie zajmującym.
— I masz słuszność, panie Konradzie, rzekł Loredan spoważniawszy nieco. Mów dalej, słucham.
— Głos kaznodziei doszedł do mnie wprzód nim zobaczyłem jego osobę, opowiadał dalej Salvator, głos ten brzmiał to łagodnie, to energicznie, a zawsze przejmująco. Przez chwilę nie słyszałem nic innego tylko dźwięk, szelest, słodką melodję, harmonijną, byłem już tak daleko w świecie przyszłym, że głos tego świata, który uważałem jako przeszłość, nie zaraz przedostać się mógł do mnie. Po pierwszych słowach, z których zdałem sobie sprawę, poznałem, że kapłan mówi nie powiem przeciwko samobójstwu, ale o samobójstwie. Tekst był wzniosły bardzo o obowiązkach człowieka względem bliźnich, o próżni nie do zapełnienia, jaką w kole swych czynności zostawia człowiek umierający przed kresem naznaczonym mu przez Opatrzność. Zacytował on ten wiersz z Szekspira, kiedy Hamlet oddziaływa przeciw myśli samobójczej, popychającej go do grobu: „By i ptak upadł, woli trzeba Bożej!“ Przebiegł on jeden po drugim, wszystkie powody skłaniające do samobójstwa: zawiedzioną ambicję, zdradzoną miłość, stracony majątek. Przypomniał wieki wiary od czternastego do ośmnastego stulecia, szukał w nich samobójstwa i znaleźć nie mógł. Samobójstwo, według niego, zaczęło się tam, gdzie skończył się klasztor. Dawniej, człowiek zawiedziony, oszukany, upadły, człowiek słowem złamany przez wielką boleść, stawał się mnichem. Był to sposób zastrzelenia się lub utopienia, samobójstwo moralne jeśli nie fizyczne. Zagrzebywał się w tym wielkim dole ogólnym, który zwano klasztorem: modlił się, i czasami doznawał pociechy. Dzisiaj nic podobnego nie istnieje, klasztory są zniesione, pustelnie zamknięte, zakony rzadkie, modlitwa uleciała w niebo. Pozostała praca i stała się modlitwą! Przy tych słowach zstąpiło na mnie wielkie objawienie; wzniosłem oczy na tego, co słowa te wymówił. Był to piękny mnich, zaledwie dwudziestopięcioletni, ubrany w strój hiszpański; dominikanin, blady, chudy, z wielkiemi czarnemi oczyma: oczy te były prześliczne! Czułeś, że człowiek ten modli się ustawicznie, pracuje ciągle. Spojrzałem naokoło i pytałem, jaką pracą zajmować się mogę? Rousseau uczy stolarstwa swojego Emila; mnie na nieszczęście, nie nauczono żadnego rzemiosła. Spostrzegłem człowieka mającego około trzydziestu lat; ubrany był w czarny aksamitny kaftan, w ręku trzymał czapkę; przy kaftanie miał tabliczkę miedzianą. Poznałem w nim posłańca miejskiego. Posłaniec ten oparty o filar, uważnie słuchał kaznodziei. Podszedłem ku niemu: postanowiłem nie tracić go z oczu. Wysłuchałem kazania do końca, ale nim się skończyło, już postanowiłem żyć... Kaznodzieja zszedł z kazalnicy i minął mnie.
— „Jak się nazywasz, mój ojcze? — zapytałem go.
— „Wobec ludzi, czy wobec Boga? — odrzekł.
— „Wobec Boga.
— „Brat Dominik.
I przeszedł.
Tłum się rozstąpił. Ja udałem się za posłańcem, na rogu ulicy św. Rocha zatrzymałem go.
— ”Przępraszam cię, mój przyjacielu — rzekłem.
Odwrócił się.
— „Czy pan mnie potrzebuje? — zapytał.—
— „Tak, potrzebuję — odpowiedziałem z uśmiechem.
— „Czy mam wziąć tragi, czy też prosta posyłka?
— „Nie, to tylko objaśnienie.
— „A! rozumiem, pan nie tutejszy...
— „Chcesz powiedzieć, nie z tego świata.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— „Czy dobry jest twój zawód? zapytałem.
— „Ha, nie wiem, jak to pan rozumie.
— „Pytam się, czy go lubisz?
— „Skoro go sprawuję!
— „Pozwól sobie powiedzieć, że to niezawsze racja.
— „Czegóż, słowem, chcesz się pan dowiedzieć?
— „Czy można z niego wyżyć?
— „Majątku on nie daje, ale przynajmniej wyżywi człowieka.
— „Bądź łaskaw, objaśnij mnie.
— „Pytaj pan, będę odpowiadał.
— „Średnio ile dzień przynieść może?
— „W dobrej okolicy od pięcia do sześciu franków.
— „Rocznie tedy około dwóch tysięcy.
— „Prawie.
— „Wiele z tego wydajesz?
— „Blizko połowę.
— „Tym sposobem oszczędzasz rocznie?...
— „Z tysiąc franków.
— „Jakie są przykrości tego zawodu?
— „Nie znam żadnych.
— „Czy człowiek jest swobodnym?
— „Jak ptak w powietrzu.
— „Zdawałoby się, że skoro należy do publiczności...
— „Do publiczności? E, mój Boże, a któż do niej nie należy. Przedewszystkiem Karol X-ty, czyż nie należy do publiczności? Ja nierównie jestem swobodniejszy od niego.
— „Jakim sposobem?
— „Jeżeli polecenie zda mi się podejrzanem, odrzucam; jeżeli tłómok zaciężki, potrząsam głową. Cała rzecz polega na tem, ażeby dać się poznać, a kiedy kto jest znany, może wybierać.
— „Czy dawno jesteś w tym zawodzie?
— „Dziesięć lat.
— „I od dziesięciu lat nie żałowałeś, żeś się niewziął do czego innego?
— „Nigdy.
Pomyślałem przez chwilę.
— „Czy już wszystko? zapytał mnie posłaniec.
— „Jeszcze jedno objaśnienie.
— „Słucham.
— „Jak należy postąpić, ażeby zostać posłańcem?
Posłaniec popatrzył na mnie śmiejąc się.
— „Czy nie pan przypadkiem chciałbyś się zapisać na posłańca?
— „Być może.
— „O! to rzecz nietrudna i niepotrzeba do tego wielkich protekcyj.
— „Przecież?
— „Idzie się do Prefektury z dwoma świadkami poręczającymi za moralność i wydają numer.
— „I to kosztuje?
— „Tyle tylko, co poprosić.
— „Dziękuję ci, przyjacielu.
Dobyłem z kieszeni pięć franków i podałem mu.
— „Co to znaczy? rzekł.
— „Za twoją fatygę.
— „To nie była fatyga, ale przyjemność, a za przyjemność pieniędzy się nie bierze.
— „Więc uściśnienie ręki i podziękowanie.
— „A to co innego.
Podał mi swą szorstką rękę, którą uścisnąłem serdecznie.
— „A! zawołałem oddalając się, szczególna rzecz: zdaje mi się, żem pierwszy raz w życiu uścisnął rękę człowieka!
I udałem się drogą do mego mieszkania.