Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Samobójstwo.

— Od chwili, jakem się już nie miał zabić, mówił dalej Salvator, inne czekały mnie zajęcia. Najsamprzód obiad rzecz niepotrzebna, gdybym był dotrwał w zamiarze; następnie musiałem sprawić sobie ubranie posłańca; nareszcie, podstawić kogoś za siebie. Uczyłem się trochę medycyny i słuchałem anatomii w kilku szpitalach: znałem więc posługaczów. Chodziło mi o to, ażeby znaleść trupa młodzieńca mojego wieku, położyć go w swoje łóżko i zeszpecić wystrzałem z pistoletu. Okazała się jednak ważna przeszkoda: doktór zajmujący się medycyną sądową z łatwością pozna, że strzał odbył się na trupie. Poszedłem do Szpitala miejskiego, wiedziałem, że zastanę tam jednego z posługaczy, któremu wyświadczyłem niegdyś przysługę. Brat jego był dorożkarzem i także był mi obowiązany. Kazałem więc zawołać tego posługacza.
— „Ludwiku, rzekłem, czy zdarza się czasami, że przywożą ludzi, którzy się zastrzelili?
— „Tak, panie Konradzie, odpowiedział, najwięcej dwa albo trzy razy na miesiąc.
— „Bądź co bądź, rozumiesz Ludwiku, mnie potrzeba pierwszego, którego przywiozą.
— „Bądź co bądź będziesz go pan miał, choćby mi przez to przyszło miejsce stracić.
— „Dziękuję ci, Ludwiku.
— „A gdzie go panu dostarczyć?
— „Do mnie, do domu na przedmieście La Poissoniere Nr. 77, na czwarte piętro.
— „Porozumiem się co do tego z moim bratem.
— „Mogęż liczyć na ciebie, Ludwiku?
— „Skoro panu powiedziałem, odrzekł. Tylko musisz pan nocną porą nie wychodzić.
— „Od dzisiaj nie wyjdę, bądź spokojny.
Obawiałem się, czy mi wystarczą moje trzydzieści franków. Może umrę z głodu, nim jakiemu nieszczęśliwszemu odemnie przyjdzie chęć zastrzelić się. Wracając do siebie, wszedłem do handlarza, gdzie znalazłem spodnie, kaftan i kamizelkę aksamitną za piętnaście franków; kupiłem to, kazałem zawinąć i wziąłem pod pachę. Buty myśliwskie i czapka myśliwska miały strój uzupełnić. Pozostało mi piętnaście franków; przy oszczędności mogłem przeżyć pięć, lub sześć dni. Wszystko wreszcie przygotowałem na stanowczą chwilę: list oznajmiający o mojej śmierci był napisany i podpisany. W nocy z dnia trzeciego na czwarty dano znak umówiony, rzucając kamień w moje okno wychodzące na ulicę. Zszedłem na dół, otworzyłem drzwi: dorożka stała przed domem, w dorożce tej był trup. Przeniosłem go z Ludwikiem do mojej izby, położyliśmy go na łóżku, włożyłem mu moją koszulę. Był to trup młodzieńca; twarz jego miała tak okropną ranę, że rysów niepodobna było rozeznać. Przypadek, ten straszliwy sprzymierzeniec, dziwnie mi usłużył. Wyjąłem nabój z jednej lufy mojego pistoletu, osmaliłem ją, ażeby wyglądała na wystrzeloną a pistolet włożyłem w rękę nieboszczyka. Pamiętałem ażeby w liście oznajmiającym o mojem samobójstwie zamieścić, że pistolet należy do Lepage’a; Lepage zatem miał tym sposobem dopomódz do poświadczenia tożsamości trupa, zeznając, że pan Konrad de Valgeneuse, pożyczał od niego broni przed kilku dniami. Ubranie pozostawiłem na krześle, potem przywdziałem strój posłańca, zamknąłem drzwi na dwa spusty i zszedłem z Ludwikiem. Upuściłem klucz na środku ulicy, tak jakbym po zamknięciu wyrzucił go oknem; szyba wybita miała utwierdzić świadków w tem mniemaniu. Wyszliśmy nie będąc widziani przez odźwiernego. Nazajutrz o dziewiątej godzinie zrana udałem się do policji z dwoma poręczycielami, Ludwikiem i jego bratem, gdzie wydano mi medal pod imieniem Salvatora... Od tego dnia, kochany kuzynie, spełniam zawód posłańca miejskiego, na rogu ulicy Żelaznej, przy szynku pod „Złotą Muszką“
— Winszuję ci tego, panie Konradzie, rzekł Loredan, ale w tem wszystkiem nie widzę jeszcze tych objaśnień, jakie miałeś mi dać o testamencie margrabiego, ani o tem, jakim sposobem zwrócisz mi lub odniesiesz te pięćset franków, któreśmy niepotrzebnie dali panu Jackalowi za twój pogrzeb.
— Zaczekaj, kochany kuzynie, mówił dalej Salvator. Czyż mnie masz za tak głupiego, bym ci wydawał tajemnicę mojego bytu, nie będąc pewnym twojej dyskrecji?
— Więc masz zamiar trzymać mnie tu sam, lub przez swych ludzi, chyba do dnia sądnego?
— O! mylisz się, panie hrabio, najzupełniej. Nie tak ja to rozumiem. Jutro o piątej godzinie zrana, będziesz wolnym.
— A wiesz, co powiedziałem twoim pomocnikom, że w godzinę po odzyskaniu wolności, ty będziesz oskarżony i ujęty.
— Tak, i o mało żeś tego ciężko nie przypłacił! Gdybym ja się nie był ukazał na progu, prawdopodobnie jużbyś był nie mógł nikogo ani denuncjować, ani aresztować; co wreszcie, kochany mój kuzynku, jest sprawą dosyć brzydką. To też mogę ci z góry zaręczyć, że się rozmyślisz i zostawisz w spokoju tego biednego Salvatora, na jego ulicy Żelaznej, ażeby w spokoju zostawił ciebie, w twoim pałacu przy ulicy Bac.
— Czy w trakcie tych zwierzeń można się dowiedzieć od ciebie, panie Salvatorze, jakim sposobem mógłbyś mi ten spokój zamącić?
— Zaraz panu opowiem. Jako rzecz najbardziej zajmującą z mojego opowiadania, pozostawiłem to na ostatek.
— Słucham tedy.
— O! teraz pewny jestem! Zacznijmy od uwagi moralnej: przekonałem się, kochany kuzynie, że dobry uczynek zawsze bywa wynagrodzony.
— Co mnie obchodzą takie morały.
— Morały... zapewne, wolno ci o tem sądzić po swojemu. Owóż, wczoraj, kuzynie, postanowiłem spełnić dobry uczynek, to jest oswobodzić Minę, którąś ty zatrzymywał groźbą denuncjacji przeciw jej narzeczonemu. Ku wielkiej mej radości, postanowienie to wykonałem szczęśliwie.
Uśmiech nieubłaganej nienawiści i głębokiej zemsty zarysował się na ustach Loredana.
— Owóż, mówił Salvator, wczoraj, kiedym szedł na pocztę zamówić konie, któremi odjechało tych dwoje szczęśliwych, przechodziłem obok domu sprzedaży publicznych, zdaje mi się na ulicy des Jeuneurs; tam wystawiono sprzęty mające się sprzedawać przez licytację...
— Co mi o tem prawisz, panie Salvatorze, rzekł Loredan, co mnie obchodzą sprzęty wystawione na ulicy des Jeuneurs?
— Gdybyś miał był cierpliwość poczekać z pół minuty, kochany kuzynie, byłbyś nie wymówił rzeczy mało uprzejmej, i byłbyś uczuł budzący się początek zajęcia, jestem pewny.
— Słucham więc! odparł Loredan zakładając niedbale nogę prawą na lewą.
— Otóż na widok jednego ze sprzętów wydarł mi się okrzyk zdziwienia. Zgadnij, co poznałem w tym natłoku?
— Jakże u djabła mam zgadnąć?
— Słusznie, to niepodobna... Otóż poznałem ów mały kantorek z różanego drzewa, który należał do mego ojca i który on tak lubił, ponieważ darowała mu go matka, mająca go jeszcze, jak powiedziałem, może po prababce.
— Winszuję! Domyślam się całej sprawy: zapłaciłeś z jakie pięćdziesiąt franków za ten sprzęt różany, który w tej chwili stanowi ozdobę salonu pana Salvatora.
— Sześćdziesiąt, kochany kuzynie; kupiłem go za sześćdziesiąt franków; doprawdy, wart był tej ceny!
— Z powodu wspomnień?
— Najsamprzód... a przytem z powodu papierów, jakie zawierał.
— Aha! odezwał się Loredan, zawierał papiery?
— Tak, i nader szacowne!
— I papiery te były starannie przechowane przez rozmaitych właścicieli, przez ręce których przeszedł?... Rzeczywiście, panie Salvatorze, niebo czyni cuda dla ciebie!
— Tak, panie, poważnie odpowiedział Salvator. Potem, zwyczajnym tonem: Chociaż ten cud nie jest tak wielkim, jak się zrazu wydaje: osądzisz sam.
— Słucham.
— O! widzę dobrze, iż bacznie słuchasz... Zaniosłem więc sprzęt do siebie...
— Zaniosłeś go!
— A no tak, na moich noszach... Wszak jestem posłańcem? rzekł Salvator z uśmiechem.
— Prawda, przyznał Loredan ugryzłszy się w usta.
— Kiedym już ustawił u siebie kantorek, który tak lubiłem, przyszła mi ochota zbadać go szczegółowo. Otworzyłem szufladki jedna po drugiej: wypróbowałem wszystkie zamki, wymierzyłem wszystkie zagłębienia; otóż przy tem ostatniem zajęciu spostrzegłem, że szuflada środkowa, ta która służyła za kasę, ma dno podwójne!...
Oczy Loredana utkwione były w Salvatora, jak dwie strzały.
— Nieprawdaż, że to zajmujące? mówił dalej Salvator. No, nie chcę nadużywać twej ciekawości. Podwójne to dno było skrytką, doszedłem tajemnicy i otworzyłem je.
— I cóż w niem było?
— Jeden tylko papier.
— Jaki?
— Ten sam, któregośmy tak długo szukali, kochany kuzynie!
— Testament? krzyknął Loredan.
— Testament!
— Testament margrabiego?
— Testament margrabiego, który zapisuje synowi swemu Konradowi całość swego majątku, w nieruchomościach i ruchomościach, pod warunkiem, że przyjmie tytuł, nazwisko i herb naczelnika rodu Valgeneuse.
— Niepodobna! zawołał Loredan.
— Oto jest, kuzynie, rzekł Salvator, dobywając papier z kieszeni.
Loredan mimowolnym ruchem żywo wyciągnął rękę, ażeby go wziąć.
— O! nie, mój dobry kuzynie! rzekł Salvator ściągając papier do siebie. Akt ten, rozumiesz dobrze, powinien zostać w rękach tego kogo obchodzi, ale owszem, przeczytam ci go!
I Salvator rozpoczął czytać:
„Jestto duplikat mojego testamentu olograficznego, którego druga kopia złożoną będzie w ręce pana Piotra Mikołaja Baratteau, notarjusza przy ulicy Varennes w Paryżu, każda z kopij pisana jest moją własną ręką i ma wartość oryginału.
Podpisano: Margrabia de Valgeneuse.
Dnia 11. lipca 1821 roku“.
— Czy mam ci przeczytać resztę? zapytał Salvator.
— Nie, panie, nie potrzeba, odrzekł Loredan.
— O! resztę wiesz, nieprawdaż, mój szanowny kuzynie? Chciałbym tylko wiedzieć przez prostą ciekawość, ile za tę wiadomość zapłaciliście panu Baratteau?
— Panie! zawołał hrabia powstając z miną groźną.
— Wracam więc do tego, co mówiłem, rzekł Salvator jakby nie zważając na ruch hrabiego, iż dobrze jest spełnić dobry uczynek, również jak mógłbym dodać, zły uczynek wychodzi na złe...
— Panie! powtórzył Loredan.
— Bo nareszcie, odparł z takimże samym spokojem Salvator, gdybyś był nie spełnił złego uczynku uprowadzając Minę, mnieby nie przyszło na myśl spełnić dobrego, ocalając ją. Nie potrzebowałbym więc koni pocztowych, nie byłbym przechodził przez ulicę des Jeuneurs, nie byłbym poznał kantorka, nie byłbym go kupił i odkrył tajemnego dna, i testamentu, który mi pozwala powiedzieć ci: Mój kochany kuzynie, masz wolny wybór; uprzedzam cię tylko, że za najmniejszym powodem niezadowolenia, jaki mi zrządzisz, zrobię użytek z testamentu, to jest zgubię cię z kretesem, ciebie, twego ojca i twoją siostrę. Jeżeli przeciwnie nie uczynisz nic przeciwko tym biednym narzeczonym, którymi ja się opiekuję i pozwolisz im spokojnie przebyć granicę, to z kombinacyj moich wypada, ażebym jeszcze z rok, dwa, a może i trzy lata pozostał posłańcem, a pojmujesz, że dopóki będę posłańcem, nie potrzeba mi dwóchset tysięcy franków dochodu, skoro zarabiam po pięć lub sześć franków dziennie. Pokój więc albo wojna, do twego wyboru, kuzynie; proponuję ci pierwsze, ale nie odmawiam i drugiego. Co większa powiadam, że jesteś zupełnie wolnym; ja tylko będąc na twojem miejscu, przyjąłbym ofiarowaną mi gościnność i przepędziłbym tu noc na rozmyślaniu. W nocy częstokroć dobra myśl przychodzi!
I po udzieleniu tej rady, Salvator opuścił swego kuzyna Loredana, pozostawiając drzwi na pół otwarte i zabierając z sobą Jana Byka wraz z Murzynem, tak, iżby pan de Valgeneuse widział, że wolno mu pozostać lub wyjść.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.