Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.
Gdzie jaśniej można czytać w przeszłości Salvatora.

Salvator rzucił spokojne wejrzenie na tych dwóch, a raczej na tych trzech ludzi.
— Co tu się dzieje? zapytał.
— Nic, odpowiedział Jan Byk, tylko, za pozwoleniem pańskiem, ja idę utopić pana hrabiego.
— Tak, idziemy go utopić, poparł Toussaint.
— Dlaczegóż taka ostateczność? zapytał z zamyśleniem Salvator.
— Bo chciał nas nasamprzód spoić...
— Potem chciał nas przekupić.
— A potem?
— Potem nastraszyć.
— Nastraszyć Jana Byka?... Murzyna, to nie mówię, ale Jana Byka! powiedział Salvator.
— A widzi pan! rzekł cieśla. Niechże nas pan puści, za pół godziny skwitujemy się.
— I cóż on powiedział takiego, żeby ciebie nastraszyć mój zuchu?
— Powiedział, że cię oskarży, panie Salvatorze, że każe ująć, zaprowadzi na rusztowanie. Bóg wie co! Wtedy ja mu powiedziałem: „Dobrze! a ja tymczasem zaprowadzę ciebie do Sekwany.“ Ustąp się, panie Salvatorze, jeśli łaska.
— Rozwiąż tego człowieka Janie.
— Jakto? mam go rozwiązać?
— Tak.
— A czyż pan nie słyszałeś, co powiedziałem?
— Słyszałem.
— Powiedziałem, że on pana chce oskarżyć, ująć, gilotynować.
— A ja ci odpowiedziałem: „Rozwiąż tego człowieka Janie:“ a teraz dodaję: Pozostaw mnie z nim sam na sam.
— Panie Salvatorze! wyrzekł Jan Byk z miną błagalną.
— Bądź spokojny, przyjacielu, nalegał młodzieniec. Pan hrabia Loredan de Valgeneuse nie może mieć nic przeciw mnie, kiedy ja przeciwnie...
— Pan, przeciwnie...
— Ja mogę wszystko przeciw niemu. Po raz więc ostatni mówię, rozwiąż tego człowieka, i pozwól nam obu rozmówić się spokojnie.
— Ha! skoro pan tak chce koniecznie.
I wzrok jego raz jeszcze pytająco padł na Salvatora.
— Koniecznie! powtórzył młodzieniec.
— Jestem więc posłuszny, rzekł Jan Byk zwyciężony.
I rozwiązawszy ręce hrabiemu i wyjąwszy chustkę z ust, wyszedł z przyjacielem Murzynem, uprzedzając Salvatora, a raczej Loredana, że będzie stał u drzwi, by stawić się na pierwsze wezwanie.
Salvator powiódł za nimi oczyma, a gdy drzwi się zamknęły:
— Racz usiąść mój kuzynie, rzekł do Loredana, bo zawiele mamy z sobą do mówienia.
Loredan rzucił nagłe wejrzenie na Salvatora.
— Ha! rzekł tenże odrzucając ręką swe piękne, czarne włosy, gęste i jedwabiste, i odkrywając czoło tak spokojne i pogodne, jakby stał naprzeciw swego najlepszego przyjaciela, wpatrz się we mnie dobrze Loredanie: to ja jestem.
— Z kądże u djabła wychodzisz, panie Konradzie? rzekł hrabia swobodniejszy w obec człowieka swego stanu, niż w obec dwóch proletarjuszów, z którymi odbył tak niekorzystną walkę. Słowo daję, wszyscy cię mieli za umarłego!
— Widzisz więc, odpowiedział Salvator, że to nieprawda. O! historja pełną jest wypadków podobnych, od Oresta, który przez Pylada każe oznajmić śmierć swoję Egistowi 1 Klytemnestrze, aż do księcia Normandji, który od jego królewskiej mości Karola X-go domaga się tronu swego ojca, Ludwika XVI-go.
— Ależ ani Orest, ani książę Normandji nie kazali za pogrzeb swój zapłacić tym, na których chcą się pomścić, czy od których domagają się spadku, odpowiedział Loredąn utrzymując rozmowę w tym samym tonie.
— O! mój kuzynie, czy będziesz mi wyrzucał ten marny bilet pięciuset frankowy, który wydaliście na mój pogrzeb? Zważ przecie, że nigdy jeszcze pieniądz nie produkował tyle co ten: wszak to już sześć lat, jak wam przynosi rok rocznie po dwakroć sto tysięcy dochodu! Bądź spokojny! ja ci ten bilet oddam, uporządkujemy rachunki.
— Rachunki! odparł pogardliwie Loredan, alboż my mamy z sobą jakie rachunki?
— Jakto, nie?
— Przynajmniej nie ze spadku po nieboszczyku margrabim de Valgeneuse, moim stryju.
— I mógłbyś dodać, kochany panie Loredanie: „a twoim ojcu.“
— Zapewne, między nami to nic nie znaczy... Dodam więc, jeśli ci to przyjemność sprawia: „a twoim ojcu.“
— Tak, rzekł Salvator, wielką mi to przyjemność sprawia.
— A teraz, panie Konradzie... Czy tam panie Salvatorze, jak zechcesz, bo masz widzę kilka nazw, byłożby to niedyskrecją zapytać, jakim sposobem żyjesz, kiedy cię wszyscy mają za umarłego?
— O! wcale nie. Chciałem nawet opowiedzieć moją historję, gdyby mogła cię tylko zająć.
— Zajmie mnie, i nawet wielce... Opowiadaj pan, opowiadaj.
Salvator skłonił się na znak zgody.
— Przypominasz sobie, kochany kuzynie, rzekł, w jaki fatalny i nieoczekiwany sposób zmarł pan margrabia de Valgeneuse, twój stryj, a mój ojciec.
— Doskonale.
— Przypominasz sobie też, że on nigdy nie chciał mnie urzędowo przyznać, nie dlatego, iżby mnie sądził niegodnym swego imienia, ale przeciwnie, dla tego, że przyznając, mógłby mi tylko pozostawić piątą część swojego majątku.
— Pan Konrad musi lepiej niż ja być obeznany z przepisami kodeksu, dotyczącemi dzieci nieprawych... Sam będąc prawym synem, nie miałem nigdy sposobności zajmować się tem.
— E! nie ja się tem zajmowałem, ale mój biedny ojciec. Tak dalece zajmował się, że nawet w dzień śmierci posłał po notarjusza, poczciwego Baratteau...
— Tak, i nikt dotąd nie wie dla czego po niego posłał. Pan przypuszczasz, że zapewne dla wręczenia mu testamentu na twoję korzyść?
— Nie przypuszczam, ale jestem pewny.
— Jesteś pewny?
— Tak.
— A to jakim sposobem?
— W przeddzień ojciec mój, jakby przeczuwając grożące mu nieszczęście, chociaż słuchać go nie chciałem, oznajmił mi co chce uczynić, a raczej uczynił.
— Znam tę historję testamentu.
— Znasz pan?
— Znam według tego przynajmniej, jak mi sam powiedział. Margrabia zrobił testament olograficzny, który miał doręczyć panu Baratteau, ale nim go doręczył czy po doręczeniu, punkt ten jakkolwiek ważny nie został wyświecony, margrabia padł tknięty apopleksją. Wszak tak?
— Tak, mój kuzynie... z zastrzeżeniem przecież jednego szczegółu.
— Jakiego?
— Ze dla większej ostrożności margrabia zrobił nie jeden testament, ale dwa.
— Ha! ha! ha! dwa testamenty?
— Zupełnie jednakowe, mój kuzynie.
— W których przekazał ci swój majątek i imię?
— Najzupełniej.
— Co za nieszczęście, że z obu tych testamentów nie pozostał ani jeden!
— Tak, to fatalność.
— Więc margrabia zapomniał ci powiedzieć, gdzie one są? Jeden przeznaczony był dla doręczenia notarjuszowi, drugi miał być oddany mnie samemu.
— A tym czasem?
— Tymczasem margrabia zamknął go w tajemnej szufladce małego kantorka, stojącego w jego sypialni.
— Ależ, rzekł Loredan bystro patrząc na Salvatora, mnie się zdawało, że pan nie wiedziałeś, gdzie był ten szacowny testament.
— Wtedy jeszcze nie wiedziałem.
— A dziś?
— Dziś, odpowiedział Salvator, wiem.
— Aha!... odezwał się Loredan, opowiedz mi: rzecz staje się ciekawą!
— Przepraszam! ale chciałeś podobno, ażebym ci nasamprzód opowiedział, jakim sposobem żyję, lubo każdy ma mnie za umarłego. Zaprowadźmy porządek w opowiadaniu: będzie ono przez to jaśniejsze i bardziej zajmujące.
— Owszem, proszę cię o jak największy porządek mój kuzynie. Słucham...
Salvator zaczął:
— Pominiemy więc, kochany kuzynie, dzieje testamentów, które ci się nie wydają jasnemi, a może wrócimy do nich później i rzucimy na nie światło, którego w tej chwili zdaje się być pozbawione. Jeżeli chcesz, rozpoczniemy od tej chwili moją historję, kiedy czcigodna twoja rodzina, która aż dotąd raczyła uważać mnie za krewnego do tego stopnia, iż nawet marzyła czas jakiś o połączeniu mnie z panną Zuzanną, odtąd uważając za obcego, kazała mi wynieść się z pałacu przy ulicy Bac.
Loredan skinął głową na znak, że zgadza się, ażeby opowiadanie wyszło z tego punktu.
— Przyznasz kochany kuzynie, mówił dalej Salvator, że nie uczyniłem najmniejszych trudności w zastosowaniu się do tego wezwania.
— To prawda, odpowiedział Loredan, ale czyżbyś postąpił tak samo gdyby się był znalazł ów sławny testament?
— Być może, nie, wyznaję, rzekł Salvator, człowiek jest słaby, a kiedy wypadnie mu przejść z wielkiej fortuny do nędzy waha się, jak ci górnicy którzy po raz pierwszy mają zstąpić w przepaść, a jednak w głębi tej przepaści znajduje się częstokroć dziewicza ruda, złoto czyste.
— Przy takich zasadach kochany kuzynie, człowiek nigdy nie będzie ubogim.
— Na nieszczęście, wtedy nie miałem jeszcze tych zasad: miałem tylko dumę! Prawda, że duma we mnie sprawiła ten sam skutek, co w drugich rezygnacja. Pozostawiłem konie w stajni, powozy w wozowni, odzież w szatni, pieniądze w biurku, i wyszedłem tak jak stałem, ze stu luidorami w kieszeni, które w przeddzień wygrałem w ékarté. W moich przewidywaniach, można było za to żyć przez rok, życiem podrzędnego pracownika. Miałem pewne talenty, zdawało mi się przynajmniej, żem je miał, szkicowałem krajobrazy, zdejmowałem portrety, mówiłem trzema językami; będę więc uczył rysunku, języka niemieckiego, angielskiego i włoskiego. Nająłem gabinet umeblowany na piątem piętrze, w głębi przedmieścia Poissoniere, to jest w dzielnicy gdzie nigdy przedtem noga moja nie postała, i gdzie tem samem byłem zgoła nieznanym. Zerwałem z dawnymi znajomymi, i próbowałem żyć nowem życiem, jednej tylko rzeczy żałując w tym bogatym pałacu, który opuściłem.
— Jednej tylko?
— Tak, zgadnij której.
— Powiedz.
— Oto małego kantorka z drzewa różanego, tej pamiątki rodzinnej, którą margrabia otrzymał od swej matki, a matka może od prababki.
— O! czemużeś o tem nie wspomniał, przerwał Loredan, darowanoby ci to z wielką przyjemnością.
— Wierzę, nasamprzód dlatego, że mi to mówisz, mój kuzynie, następnie dlatego, żeście, jakem się później dowiedział, sprzedali ten kantorek razem z innemi meblami.
— Czy mieliśmy przechowywać wszystkie te starzyzny?
— Bynajmniej! Uczyniliście bardzo dobrze, i zaraz cię o tem przekonam. Odszedłem więc z tym tylko jednym żalem, i rozpocząłem życie nowe, jak mówi Dante. A, kochany kuzynie, obyś nigdy nie był doprowadzony do ubóstwa! Szkaradna to rzecz zostać ubogim i upierać się przy tem, aby nie zostać nieuczciwym!
Pan de Valgeneuse uśmiechnął się pogardliwie.
— Łatwo odgadniesz przy swej znajomości świata, jak się rzeczy odbyły, kochany kuzynie, mówił dalej Salvator. Malarski mój talent, przyjemny, jak na amatora, miernym był, jak na artystę; znajomość języków, wystarczająca dla bogatego turysty, nie posiadała dostatecznej głębokości dla nauczyciela. Po dziewięciu miesiącach poszły moje sto luidorów, nie miałem ani jednego ucznia, kupcy nie chcieli patrzeć na moje obrazy... Krótko mówiąc, nie chcąc zostać oszustem, ani czyimś fagasem, miałem tylko wybór pomiędzy rzeką, sznurkiem i pistoletem.
— I stanowczo wybrałeś pistolet?
— O! podobne stanowczości nie przychodzą tak łatwo, kochany kuzynie! Jak kiedy przyjdziesz do tego, przekonasz się, że to kąsek do przełknięcia trudny. Ja, przeciwnie, wahałem się długo.
O rzece nie było co myśleć: umiałem pływać; a kamień u szyi nadawał mi podobieństwo z nieszczęśliwymi psami, których topią. Sznur oszpeca, a przytem jeszcze nie ma pewności, jakie wrażenia towarzyszą temu rodzajowi śmierci: obawiałem się, aby kto nie myślał, żem się zabił przez ciekawość. Pozostawał pistolet. Pistolet oszpeca także, ale w sposób groźny, nie zaś śmieszny. Tyle znałem się na medycynie, a raczej na chirurgii, ażeby lufę umieścić w najlepszem miejscu; byłem pewny, że się nie chybię. Dałem sobie tydzień czasu do wypróbowania losu, przyrzekając, że jeśli te próby się nie udadzą, to skończę z życiem. Nie udały się! nastał dzień ósmy. Rzecz odbywałem sumiennie, zużyłem wszystkie środki, zostały mi tylko dwa luidory: nie starczyło to nawet na kupienie porządnego pistoletu, któryby nie rozlazł się w rękach; miałem przytem wstręt, żeby nie rozbijać sobie głowy byle czem. Na szczęście miałem kredyt. Poszedłem do Lepegea. Był to mój dostawca broni; nie widział mnie rok, myślał wciąż, że rozporządzam dwustu tysiącami franków rocznie, cały więc magazyn oddał do mego rozporządzenia. Wybrałem doskonały pistolet dwururny o krótkich lufach żłobionych... dosyć mi było napisać w testamencie, że pistolet należy do Lepage’a i że pragnę, aby mu był zwrócony. Będąc jeszcze w sklepie, nabiłem pistolet... po dwie kule w każdą, lufę! Po tej czynności, którą załatwiałem z całą troskliwością, zauważyłem na twarzy majstra jakieś pomieszanie, ale byłem, a raczej zdawałem się tak wesołym, że jeśli miał jakie podejrzenie, rozchwiało się natychmiast. Po nabiciu pistoletu uczułem, że mi się chce jeść. Poszedłem więc przez ulicę Richelieu, dostałem się na bulwar, wstąpiłem do kawiarni Riche, i zjadłem śniadanie. Wszedłem tam ze czterdziestu frankami, wyszedłem z trzydziestoma. Była godzina druga. Przyszło mi na myśl rzec ostatnie pożegnanie Paryżowi arystokratycznemu. Szedłem więc bulwarem aż do placu Magdaleny, zakręciłem w ulicę Królewską i usiadłem na Polach Elizejskich. Widziałem przeciągające przed sobą wszystkie kobiety modne, elegantów, których znałem... widziałem i ciebie, mój kuzynie, jechałeś na moim arabczyku Dżerydzie. Nikt mnie nie poznał, blisko rok wyszedłem ze stosunków: nieobecność jest półśmiercią, a kiedy nędza się jeszcze przyłączy, może być wtedy uważana za śmierć całkowitą. O czwartej godzinie wstałem, i machinalnie, z ręką na kolbie od pistoletu, którą ściskałem jak dłoń ostatniego przyjaciela, wróciłem do Paryża. Przypadek, przebacz mi Boże, iż używam tego, wyrazu! Opatrzność chciała, ażebym wracał przez ulicę Ś-go Honorjusza. Powiadam „Opatrzność,“ i utrzymuję to, co powiedziałem; doszedłszy bowiem do przedmieścia Poissoniere, mogłem udać się przez ulicę Rivoli lub przez bulwar, zamiast iść ulicą S-go Honorjusza. Wszedłem jednak w ulicę Honorjusza. Marzyłem: nie widziałem nic, nie czułem nic, prócz kolby pistoletu, którą dotykałem zlekka, to znów ściskałem z całej siły... Nagle potrąciłem o jakąś zawadę: tłum zalegał ulicę Ś-go Honorjusza; młody kaznodzieja, protegowany przez księdza Oliviera, miał kazać w kościele Ś-go Rocha. Zdjęła mnie chęć wejść do kościoła. Pozostawiłem lud cisnący się do głównego wejścia, wszedłem na ulicę S-go Rocha, i z łatwością dostałem się do podnóża kazalnicy. Tam dopiero ręka moja puściła kolbę pistoletu dla wzięcia święconej wody i przeżegnania się...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.