Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XI Cały tekst |
Indeks stron |
Była chwila milczenia, w ciągu której hrabia de Valgeneuse po raz trzeci zmienił baterję. Próbował upoić, potem przekupić dwóch Mohikanów; obie próby się nieudały; postanowił ich zastraszyć.
— Jeżeli już nie wolno mówić o pieniądzach, rzekł zwracając się do Jana Byka, to czy wolno mówić o czem innem?
— Proszę, rzekł lakonicznie Jan Byk.
— Ja znam człowieka, który wam straż nademną polecił.
— Winszuję panu, rzekł Jan Byk, życzę więcej podobnych znajomości, ale jeśli mam prawdę powiedzieć, myślę, że one są rzadkie.
— Wyszedłszy ztąd, prowadził dalej rezolutnie rzecz pan de Valgeneuse, bo czy dziś, czy jutro wyjdę ztąd przecie, nieprawdaż?...
— Zapewne, odpowiedział cieśla.
— Wyszedłszy, zaniosę skargę, a w godzinę potem on będzie ujęty.
— Pan Salvator będzie ujęty? Cóż znowu! przeczył Jan Byk, nigdy!
— To on się zwie Salvator? rzekł Loredan, nie znałem go pod tem nazwiskiem.
— O! pod tem czy pod innem, jest to człowiek, którego panu zabraniam kazać ujmować, rozumiesz pan? chociaż jesteś hrabią.
— Ty mi zabraniasz, ty?
— Tak ja. A wreszcie on i sam obronić się potrafi.
— To właśnie zobaczymy... Każę go ująć, a jak się rozpocznie sprawa, rozumiecie dobrze, iż ja i o was nie zapomnę.
— Nie zapomnisz pan o nas?
— Wiesz zapewne, że tu chodzi poprostu o galery.
— O galery, co? zawołał Toussaint siniejąc pod swą czarną mazaniną.
— Widzisz przecie, że pan hrabia, uczyniwszy nam ten zaszczyt, że chciał nas spoić i zhańbiwszy nas chęcią przekupienia, teraz żartować z nami łaskawie raczy! rzekł Jan Byk.
— W takim razie, to żarty niewczesne, odparł węglarz.
— Jak się nazywam Loredan de Valgeneuse, rzekł z zimną krwią więzień, tak daję słowo honoru, że we dwie godziny po mojem wyjściu ztąd, wszyscy trzej będziecie ujęci.
— Czy słyszysz, Janie Byku? odezwał się węglarz półgłosem, jakoś to nie wygląda na żart z jego strony.
— Wszyscy trzej, powtarzam: ty panie Toussaint-Louverture, węglarzu; ty, panie Janie Byku, cieślo, i wreszcie przywódzca wasz, pan Salvator.
— Pan uczynisz to, pan? rzekł Bartłomiej Lelong krzyżując ręce i bystro wpatrując się w więźnia.
— Tak, odrzekł energicznie hrabia, który czuł, że chwila jest stanowczą i że odwaga nie więcej pogorszy jego położenie, niż słabość.
— Dajesz pan na to słowo?
— Słowo szlacheckie!
— Tak zrobi, jak powiada, przyjacielu Janie! zawołał węglarz.
Bartłomiej Lelong potrząsnął głową.
— Powiadam ci, że nie zrobi, przyjacielu Murzynie.
— A dlaczego Janie?
— Dlatego, że odejmiemy mu możność.
Z kolei hrabia zadrżał, słysząc ton i widząc fizjognomię cieśli, w którym wszystkie mięśnie naprężyły się jakąś stanowczością.
— Jak to rozumiesz, Janie? zapytał Toussaint.
— Kiedy przed godziną leżał tu zemdlony na stole...
— To co?
— Coby nastąpiło, gdyby zamiast zemdleć, umarł?
— No, nastąpiłoby, odrzekł Toussaint ze swą zwyczajną logiką, że byłby umarł zamiast zemdleć.
— W takim razie, czy byłby oskarżył pana Salvatora, albo nas?
— Et! głupstwo; gdyby umarł, nie byłby oskarżał nikogo.
— Otóż, rzekł Jan Byk głosem głuchym, przypuść, że pan hrabia umarł.
— Tak, wtrącił Valgeneuse, ale nie umarłem.
— Czy tego pewnym pan jesteś? odezwał się Jan Byk takim tonem, który zaprawdę wprawił hrabiego w wątpliwość, czy umarł, czy żyje.
— Panie, rzekł hrabia.
— A ja, przerwał Jan Byk, oświadczam, iż tak bliskim jesteś śmierci, że nie ma co żartować.
— Aha! odezwał się Loredan, widzę masz pan zamiar mnie zabić?
— A jeżeli panu może to sprawić przyjemność, odparł Jan Byk, to powiem w jaki sposób.
— W takim razie narażacie się już nie na galery, ale na rusztowanie.
— Na rusztowanie, na rusztowanie!... czy słyszysz, przyjacielu? wybełkotał Toussaint.
— Co znowu! rzekł Jan Byk, głupcy tylko idą na rusztowanie, ludzie, którzy nie umieją zdobyć się na środki ostrożności. Ale bądź spokojny, panie hrabio, my się na nie zdobędziemy; osądzisz sam.
Hrabia czekał na wyjaśnienie z twarzą dosyć spokojną.
— Rzecz odbędzie się tak, panie hrabio, mówił dalej cieśla, założę ci napowrót knebel i zwiążę tak jak byłeś... Zdejm no sieć, Murzynie, zawieszoną na ścianie.
Toussaint zdjął sieć.
— Poniosę pana aż do rzeki, tam odczepię statek: puścimy się nim z pół mili z biegiem rzeki; potem, w dobrem miejscu, gdzie będzie z piętnaście stóp głębokości, odwiążemy sieć, odkneblujemy i wrzucimy w wodę. Bądź pan spokojny, pójdziesz na dno, gdyż nie omieszkam zaczepić oczek sieci o guziki twego surduta! Poczekamy z dziesięć minut, aż się wszystko skończy, wrócimy pod wodę, ustawimy czółno na miejscu i przyjdziemy tu dokończyć naszych dwóch butelek. Potem powrócimy do Paryża przededniem, wejdziemy do domu niewidziani przez nikogo i będziemy oczekiwać.
— Na co będziecie oczekiwać? zapytał hrabia ocierając czoło z potu.
— Na wieści o panu de Valgeneuse i na to, co ludzie umiejący czytać, nie ja na nieszczęście, przeczytają w pismach publicznych:
„Znaleziono w Sekwanie zwłoki młodzieńca od kilku dni zdaje się utopionego. Widocznie nieszczęśliwy ten, mimo częstych przykładów podobnych wypadków, chciał zarzucać sieć, będąc ubrany w surdut zamiast w bluzę: sieć zaczepiła się o guziki i wciągnęła go w rzekę.
Zegarek i pieniądze znaleziene przy nim, oraz pierścionki pozostałe na palcach, wszelką myśl umyślnego morderstwa usuwają.
Zwłoki złożono w trupiarni“.
— Cóż, czy niedobrze ułożone, hę?... I czy komu przyjdzie do głowy oskarżać Jana Byka cieślę i węglarza zwanego Toussaint-Louverture, o zadanie śmierci panu Loredanowi de Valgeneuse?
— A! niechże cię djabli wezmą, wykrzyknął Toussaint, jakiś ty mądry, Janie Byku! nigdym tego o tobie nie myślał.
— Więc zgadzasz się? zapytał Jan Byk.
— To także! odrzekł węglarz.
— Widzisz więc, panie hrabio, że potrzeba tylko twojego, pozwolenia, ażeby żart się odegrał. Ale pan wiesz, że bez pozwolenia obejdziemy się.
— Do wody! do wody! zawołał Murzyn.
Bartłomiej wyciągnął szeroką rękę w kierunku hrabiego, który cofnął się dwa kroki, ale napotkał ścianę i musiał się zatrzymać.
— Oho! już pan dalej nie pójdziesz: mur silny, rzekł Bartłomiej.
I postąpiwszy dwa kroki naprzód, położył mu rękę na ramieniu. Ręka ta uczyniła na panu de Valgeneuse wrażenie, jakie na delikwencie czyni ręka wykonawcy.
— Panowie, rzekł Loredan, czyniąc ostatnie wysilenie, nie spełnicie na zimno podobnej zbrodni; wiecie, że umarli powstają z grobów i oskarżają morderców.
— Tak, ale nie z głębi rzek, nadewszystko jeśli znajdą się w sieci. Czy sieć gotowa, M urzynie?
— Gotowa, odrzekł tenże, brakuje tylko ryby.
Jan Byk wyciągnął rękę i wziął sznury.
Za jednym zamachem ręce Loredana zostały związane i przymocowane za plecami.
Po sile i dokładności poruszeń Jana Byka, widać było łatwo, że postanowienie miał mocne i niecofnione.
— Panowie, rzekł Loredan, nie chodzi mi już, abyście pozwolili mi uciec, ale o to tylko abyście mnie nie zabijali...
— Cicho! zawołał Jan Byk.
— Przyrzekam sto tysięcy franków, jeżeli...
Hrabia nie skończył; taż sama co przedtem chustka, zatkała mu usta.
— Sto tysięcy franków, mruczał Toussaint, sto tysięcy franków...
— A zkądby on wziął te sto tysięcy franków? rzekł Jan Byk wzruszając ramionami.
Więzień nie mógł już mówić, ale uczynił głową znak wskazujący, żeby poszukano w jego kieszeniach.
Jan Byk wyciągnął wielką rękę, wsunął dwa palce w kieszeń surduta hrabiego i wyjął z niej pugilares dobrze wypchany.
Oparł Loredana o mur, tak, jak opierają mumię w gabinecie nauk przyrodniczych i wracając do lampy, otworzył pugilares.
Toussaint spoglądał przez ramię towarzysza.
Jan Byk policzył dwadzieścia biletów bankowych.
Serce Murzyna biło aż do rozsadzenia piersi.
— Czy to są prawdziwe bilety bankowe, Murzynie? zapytał cieśla. Zobaczno ty, co umiesz czytać.
— Naturalnie, prawdziwe, odparł Murzyn, i nawet doskonałe! Nigdy nie widziałem takich za wystawą wekslarzy. Każdy po pięć tysięcy franków.
— Dwadzieścia razy pięć, mówił Jan Byk, czy inaczej, pięć razy dwadzieścia, to uczyni. Oh! nie ma co mówić, rachunek dobry.
— A więc, rzekł Toussaint, zostawimy mu życie, a zabierzemy te sto tysięcy franków?.
— Przeciwnie, odparł Jan Byk, oddamy mu te sto tysięcy i utopimy go.
— Aha! utopimy go, powtórzył Toussaint.
— Tak, odpowiedział cieśla.
— Czy pewny jesteś, że nam się nic złego nie stanie? zapytał węglarz półgłosem.
— Oto nasza obrona, odrzekł Bartłomiej Lelong, wkładając pugilares do kieszeni hrabiego, któżby przypuścił, że tacy dwaj nędzarze, jak my, utopili człowieka z pozostawieniem sto tysięcy franków w kieszeni?
— Ha! rzekł Toussaint z westchnieniem, widzę ja już jednę rzecz...
— Jaką?
— Że nędzarzami urodziliśmy się, przyjacielu Janie i nędzarzami pomrzemy.
— Wola Pańska! rzekł cieśla zabierając Loredana na ramię. Otwórz drzwi, Murzynie.
Murzyn otworzył drzwi, ale w tej chwili wykrzyknął i cofnął się dwa kroki wstecz.
Człowiek jakiś stał u drzwi, po otwarciu ich wszedł do izby.
— Aha! to pan Salvator, odezwał się Jan Byk, do licha! jakże przyszedł nie w porę.